PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 44


Barbara Walicka

Pejzaż z Eurydyką



Po lewej stronie wąwozu wznosiło się dzikie, kamieniste zbocze. Kręta ścieżka wiodła między szarawymi głazami. Opar znad strumienia przyciemniał barwę wysuszonych za dnia porostów. Nadchodzący świt zagęszczał szarą mgłę wypełniającą mroczne jary, rysował coraz wyraźniejszą, coraz grubszą kreską skaliste grzbiety; niebo na wschodzie różowiało. Należało wyruszyć, krok za krokiem, w stronę szczytu. Po drugiej stronie znajdowała się żyzna, rozległa dolina. Żyzna, rozległa dolina. Zapewne rosły tam sady, zieleniały pola uprawne i pastwiska. Należało więc wyruszyć. Zapewne. Stromą ścieżką pod górę. Nastała pora.

Opadająca mgła tłumiła szelest liści olch i łopianów rosnących nad potokiem, wchłaniała ciche poszumy wiatru i plusk wody płynącej wąskim korytem. W wilgotnym powietrzu czułam nieznaczne, leciutkie drżenie. Przywodzące na myśl antyczną frazę:

Ah miseram Eurydicen...

To n zamykające westchnienie, sięgające nieprzebytych otchłani, cichnące wśród rozpraszających się szarości brzasku, ulotne, teraz właśnie umykało między pniami drzew jak cień nimfy, jak echo odwiecznego, nie milknącego lamentu. Po drugiej stronie grzbietu, tam, gdzie promienie słońca swym blaskiem srebrzyły i złociły krople schnącej rosy, w żyznej, zielonej dolinie śpiewały ptaki. I niemożliwością było trwać tu i tam, słuchać błąkającej się po bezdrożach skargi Eurydyki, a jednocześnie doznawać radości i zachwytu na widok gałęzi obwieszonych dojrzewającym owocem. Mimo iż pamięć wypełniona wiedzą o ludziach, zwierzętach i roślinach tak łatwo ukazuje w ramach jednego wyobrażenia oba zbocza tej samej góry, jednakże w rzeczywistości w żaden sposób nie można tam przebywać w jednej i tej samej chwili.

Jadowity wąż, który zbudziwszy się gwałtownie, wbił żądło w bosą stopę Eurydyki, musiał już o wiele wcześniej leżeć na ścieżce, zwinięty między nagrzanymi słońcem kamieniami, jawny i wyrazisty jak znak ostrzeżenia, a przecież ukryty podstępnie w barwie swych łusek. Lecz czy mogła dostrzec tę groźbę, biegnąc na spotkanie z Orfeuszem, którego głos rozbrzmiewał w jej sercu najpiękniejszymi metaforami, skoro wiara, nadzieja i miłość wypełniały jej serce bez reszty. Fałdy przejrzystej, białej sukni Eurydyki układały się rytmicznie jak strofy wiersza, bieg i wiatr odsłaniały jej smukłe kolana. Jak więc mogła dojrzeć, spiesząc ku ukochanemu, w którym miejscu nadzieja zrasta się ze złudzeniem, nie miała czasu, by zadać sobie pytanie, czy wiara w swej istocie jest budowlą podobną wzniesionej z marmuru świątyni; nie wątpiła, że teraz właśnie tylko ona, Eurydyka, wie w sposób doskonały, niezmącony i jedynie prawdziwy, co nazywa się szczęściem i miłością. A jeżeli, jak powiadają, działo się to w południe, to przecież w zapachu rozgrzanych letnim upałem ziół z pewnością można już było wyróżnić nutkę goryczy. Czy mieszkające w drzewach i potokach towarzyszki Eurydyki wcześniej znały słowa, które za chwilę miały wypełnić dolinę strumieniami żalu? One pierwsze umiały wyśpiewać bolesny refren, wnikający echem między załomy skał. Zapewne też wiedziały, że Eurydyka wprawdzie przekroczyła wrota śmierci po raz pierwszy, lecz nie ostatni. Jej wiara, nadzieja i miłość do Orfeusza miały się okazać mniej podatne na erozję niż trzeźwy instynkt życia. Bardziej trwałe niż potrzeba spokoju. Niezniszczalne jak ufność ślepca, niezdolnego z natury rzeczy odgadnąć wzrokiem istnienia muru bądź przepaści, ku którym prowadzi go ścieżka.

Podchodząc w górę skalistym zboczem wąwozu zostawiałam za plecami zanikające mgły. Różanopalca jutrzenka obejmowała blaskiem cały krajobraz, szła ku mnie niepowstrzymaną powodzią światłości.

Nie widziałam własnego cienia, który wysnuwał swój domniemany byt poza moją świadomością. Cóż mnie jednak mógł obchodzić własny cień! Z ulgą przepłaszałam z myśli owe bliźniacze, chwiejne i dwuznaczne słowa, z pomocą których człowiek usiłuje zamknąć w swej głowie, czyli zestalić w raz na zawsze określoną formę — a więc i treść — różne figlarnie umykające jego rozumieniu sprawy, takie jak na przykład piękno czy dobro. W miejscu, gdzie ścieżka skręcała w prawo, widziałam, jak między szarymi skalnymi płytami sunie, w ślad za swym nieodłącznym towarzyszem, cień wspinającego się ku grani mężczyzny. Który musiał wyruszyć wcześniej, przede mną. Szedł pewnie, nie oglądając się za siebie. Czy wiedział lub domyślał się istnienia owej żyznej doliny po drugiej stronie góry i olśniony obrazem jej bujnego piękna tam właśnie pragnął dotrzeć? Czy też zmierzał ku innemu celowi... A może postanowił oddalić się od miejsc lub spraw, których nie znałam? Zboczem prowadziła tylko jedna ścieżka. Teraz ja stawiałam na niej stopy, nadeptując stopy własnego cienia, spowitego, zapewne, w cień mojego ubrania. Czy na włosach mojego cienia osadzały się szarym, płochliwym nalotem te myśli, które starałam się zepchnąć z drogi, gdy mi przeszkadzały, gdy stawały się natrętne, mącąc porządek, celowość i jasność trzeźwych skojarzeń?

Mężczyzna zmierzający ku grani cały czas szedł przed siebie, teraz na stromiźnie nieco wolniej, ale wciąż równie pewnie, jakby jego oczy były bez przerwy utkwione w coś, co przykuwało w zupełności jego całą uwagę. Ja nie musiałam się spieszyć. Nie musiałam gnać, pędzić przed siebie, wpatrzona w jakiś jeden cel czy punkt. Mogłam spokojnie wspinać się urwistym zboczem, czekać, aż widok odsłoni się sam z siebie. Jakikolwiek by nie był. Lecz co za myśli, co za pragnienia sprawiały, że człowiek idący przede mną pod górę miał w swej postawie taką pewność... Widziałam, jak zdąża ku czemuś wyprostowany, skupiony, niezachwiany.

Słońce wstawało, coraz bardziej złote. Ciekawe, czy Orfeusz — niezależnie od tego, jaki później czekał go los — opuszczając ciemności Hadesu początkowo miał w sobie tyle wiary, że jeśliby w niej wytrwał, postępujący w ślad za nim cień Eurydyki mógłby połączyć się z jej ciałem?

Oddalając się od mgieł i oparów, idąc w stronę wschodzącego słońca, próbowałam dociec, czemu Orfeusz się odwrócił. Czy dlatego, że niesiony w myślach wizerunek ukochanej na skutek znużenia zastąpił jego własny obraz, przyciągający z coraz większą siłą ? W rozpaczy, jaka go ogarnęła po śmierci Eurydyki, nie zapomniał, że jest królem, poetą i mistrzem w swej sztuce. Przecież właśnie dźwięk jego liry sprawił, że uchyliły się wrota krainy umarłych. Dlaczego więc potem się odwrócił? Czy się potknął, gdy nieoczekiwanie owiała go chmura zwątpienia, czy też zerknął przez ramię chcąc się upewnić, jak teraz wygląda Eurydyka? Czy znów go widzi, czy spogląda na niego z zachwytem jak zawsze, czy wciąż jeszcze darzy go miłością i uwielbieniem? Czy też, nie słysząc za sobą szelestu jej kroków, pomyślał, że bogowie zadrwili z niego i chcą uderzyć w jego ból jak w strunę, by się przekonać, czy zdołają wydobyć z jego serca jeszcze bardziej przejmującą, bardziej kunsztowną pieśń? A może po prostu uskoczył przed wężem ułożonym na tej ścieżce przez los. Zwiniętym w kłębek, czyli w spiralę.

Zbliżałam się do miejsca, w którym ścieżka zaczynała się wznosić ostro, prawie pionowo. Idący przede mną mężczyzna stał już na grani, plecami do mnie. Nie odwrócił się, by spojrzeć za siebie. Widać nie pochodził z Tracji.



 <– Spis treści numeru