Kula przebiła warstwę ochronną żelaza i krusząc kość
poleciała dalej. Pociekła krew i zalała nowy frencz, dopiero
co pobrany z magazynu. Byłoby dobrze, gdyby znalazł się
kawałek gazy, ale wybuch granatu przysypał podręczną
apteczkę ziemią. Z bólu przed oczyma wirowały kolorowe
koła. A tymczasem, jakby na domiar złego, zerwał się silny
wiatr, który ciął zimnym, mokrym śniegiem i legionista
Vuscypilon, który i bez tego był od urodzenia człowiekiem
chorowitym, nieszczęśliwie poślizgnął się na łupce zgniłej
cebuli i straciwszy równowagę, wjechał do dołu z cuchnącą
wodą.
Jak ryba łapał ustami powietrze i już prawie umierał,
zapadając się w gęsty szlam, kiedy wreszcie lotnictwo
imperatora ruszyło do natarcia i atak wrogiej kawalerii króla
Rafanaela został odparty. Niebawem nadbiegli dwaj pijani
sanitariusze z wielkimi drewnianymi noszami i przeklinając
się nawzajem, wyciągnęli z dołu legionistę Vuscypilona
niemal bez oznak życia.
Pod skalpelem lekarza wojskowego na stole
operacyjnym Vuscypilon wytrzeszczonymi oczyma patrzył na
zalany krwią biały kitel lekarski i głośno płakał.
Później, już daleko na tyłach frontu, leżąc na żelaznym
łóżku stołecznego szpitala, legionista ochrypłym głosem
wszem i wobec wyjaśniał, że krzyczał wtedy nie z bólu, ale
z tej przyczyny, że tego właśnie dnia otrzymał wiadomość, że
jego narzeczona, Moabitka, utonęła na pokładzie statku handlowego, który przez pomyłkę został ostrzelany przez
artylerię nabrzeżną.
– Zobaczycie, rana się zabliźni i klnę się, znowu ruszę
w bój – powtarzał w kółko Vuscypilon, pogrążając się co
chwila w majaczeniach.
Młody, ledwie przed dwoma laty koronowany imperator
Baltazar II, przyjechał z pola bitwy do swego letniego pałacu
w rozklekotanej skrzypiącej karecie bez godła państwowego,
z przewiązaną ręką, pogrążony w głębokim smutku.
Sytuacja na froncie była zła jak nigdy dotąd. Baltazar II
nie miał nawet nadziei, że jego armia utrzyma się jeszcze
bodaj trzy doby. Wszedł potajemnie na dach bardzo wysokiej
wieży, spędził tam cały dzień w samotności, przybity
ponurymi myślami i nikt w pałacu nie wiedział, gdzie się
podziewał.
Wieczorem imperator, bardzo blady, zszedł na dół i żeby
choć trochę rozproszyć przygnębienie, przywołał
kucharza Jafeta i przykazał mu natychmiast zabić na kolację
najpiękniejszego białego łabędzia – tego samego, którego
widokiem tak się lubiła napawać, spacerując brzegiem jeziora,
nieboszczka księżniczka Niobe.
Ale i to nie przyniosło Baltazarowi II ulgi.
W nocy poczuł się jeszcze gorzej. To już była prawdziwa
katastrofa. Beznadziejne przygnębienie imperatora udzieliło
się całemu narodowi. W całym imperium ludzie chodzili
z opuszczonymi głowami, spodziewając się, że
już wkrótce nieprzyjacielskie wojska króla Rafanaela zajmą
cały kraj.
Zagrały surmy żałobne i procesja pogrzebowa z wielkim
czarnym karawanem, zaprzężonym w cztery słabe ze starości
i niedożywienia osły, ruszyła w kierunku miejskiego cmentarza.
Na samym końcu niewielkiej procesji wlókł się biedny garbus
Salatael, który żył ze sprzedaży kolorowych motyli
i wszelkich rzadkich owadów, a łapał je w nieprzebranych ilościach na
polach w okolicy Sediolanu, stolicy Diamentowego Imperium.
Ze zmarłym nie łączyły go żadne stosunki, lecz garbus
przychodził na wszystkie pogrzeby, bo za każdym razem
dźwięki marsza żałobnego chwytały go za serce.
– Oto ona, droga bez powrotu – mamrotał pod nosem,
idąc cicho za coraz to inną trumną.
I tak w samotności i wyobcowaniu, sprzedając motyle
i odprowadzając w ostatnią drogę umarłych, żył garbus
w swojej starej, chylącej się ku ziemi chacie nieopodal
stołecznego cmentarza już drugą setkę lat.
Wiatr poruszył błękitną zasłonę i przez pozłacane okna
zajrzało do komnaty poranne letnie słońce.
Księżniczka Niobe bezszelestnie wyślizgnęła się
z sennych objęć nadwornego malarza Melchiora, długowłosego,
brodatego olbrzyma, który z powodu jakiegoś przewinienia
już od pięciu miesięcy nie otrzymywał od imperatora zapłaty,
i narzuciwszy na nagie ciało przeźroczyste jak pajęczyna
okrycie, przemknęła niepostrzeżenie obok śpiących
wartowników do ogrodu, odetchnęła rześkim porannym
powietrzem i radośnie pobiegła po pachnących kwiatach
i trawach do jeziora, które połyskiwało między strzelistymi
cyprysami. Dookoła śpiewała niezliczona ilość wielogłosych
ptaków i bzyczały roje owadów.
Księżniczka zupełnie zapomniała o treści straszliwego
listu, który dzień wcześniej tuż przed obiadem, na wschodnim
tarasie pałacu, przeczytał jej brat, imperator Baltazar II.
Beztrosko zarzuciła swoje okrycie na krzak białych róż,
dobiegła do brzegu i skoczyła w chłodną czystą wodę.
Dopłynąwszy na środek jeziora obróciła się na plecy
i tak leżąc spokojnie na wodzie czuła się najszczęśliwszą istotą na
świecie.
Była ciemna noc, a za oknem padał chłodny jesienny
deszcz. Legionista Vuscypilon, chudy jak szkielet obleczony
skórą, dopiero co doszedł do siebie po ostatniej ciężkiej ranie
w prawym płucu. Leżał teraz głęboko zasmucony
i przygnębiony w ciemnej wilgotnej komórce na połamanym
drewnianym łóżku i rozmyślał o swej niedoli.
Ileż cierpień zaznał na wszystkich tych niekończących się
wojnach, które z taką zaciekłością prowadził imperator
Baltazar II przeciw swoim, jak się zdawało, nieśmiertelnym
wrogom i jakie jeszcze nieszczęście – lub śmierć zgoła – czeka
go w przyszłości! Od tak bolesnych myśli niewymowna go
żałość chwyciła za serce i poczuł, jak traci przytomność,
dusząc się z przemożnej rozpaczy.
Koszmarne majaki, podczas których jego ciało
straszliwie napinało się i wzdrygało, trwały z krótkimi
przerwami całą noc. Były to najcięższe męki, jakich
kiedykolwiek zaznał.
Rankiem, z pierwszym promieniem słońca, gorączka
minęła i wróciła przytomność. Vuscypilon, skrajnie
wyczerpany, z trudem podniósł się z łóżka i chwiejąc się na
słabych nogach wyszedł na dwór. Wciągnąwszy w płuca
uzdrawiające poranne powietrze zaczął trwożliwie
przeszukiwać oczyma horyzont i nagle aż zamarł z zachwytu
– na tle jasnego nieba ujrzał srebrzystozieloną sosnę.
Legionista Vuscypilon pędził jak wicher na swym
białym koniu, ciął wroga na lewo i prawo i wciąż wspominał
łagodny uśmiech imperatora Baltazara II, którego miał
szczęście widzieć tydzień wcześniej, kiedy ten przybył
osobiście sprawdzić stan ducha bojowego swych doborowych
legionów.
Wokół leżało już blisko półtora setki ściętych głów
wroga, a Vuscypilon, odurzony zapachem krwi, wciąż głębiej
i głębiej wcinał się w gąszcz wojska nienawistnego króla
Rafanaela. I dopiero wtedy, gdy obok nie ostał się już żaden
z imperatorskich wojów, uświadomił sobie wreszcie, że jest
osaczony i że jego 27 Legion wraz z głównymi siłami armii
został daleko w tyle.
Serce Vuscypilona na chwilę zamarło, ale szabli z rąk
nie wypuścił. Zebrawszy wszystkie swe siły legionista, niby
ognisty smok, gwałtownie rzucił się tam, gdzie szeregi
nieprzyjacielskiego wojska były najrzadsze, a królewscy
żołnierze pod szalonymi razami jego ciężkiej ostrej szabli
rozstąpili się, zostawiając na ziemi zabitych i rannych.
I wtedy z wysokich suchych ostów znienacka wyskoczył
ogromny, ponad dwumetrowy żołnierz nieprzyjaciela
z dziwną bronią, podobną do gigantycznej kosy, i jednym
wprawnym, silnym ruchem rozpruł czaszkę białemu koniowi
Vuscypilona. To jednak nie zbiło z pantałyku dzielnego
legionisty: w mgnieniu oka zeskoczył na ziemię, potężnym
uderzeniem prawej pięści zmiażdżył opancerzoną pierś
żołnierza z kosą, wskoczył na konia, który straciwszy jeźdźca
przebiegał spłoszony obok i pomknął jak strzała przez
wysokie trawy ku majaczącemu we mgle horyzontowi.
Vuscypilon był już daleko i na widnokręgu zmienił się
w niemal niewidoczną plamkę, nie przestawał jednak
ponaglać konia i nasłuchując łomotu artyleryjskich pocisków,
powtarzał w myślach:
– Bóg nigdy mnie nie opuści!
Król Ziemi Północnej Rafanael miał nieprzebrane
bogactwa, zrabowane w obcych krajach, i odpychający wyraz
twarzy; był okrutny i odczuwał chorobliwy pociąg do
przeróżnych nauk. Szczególnie interesował się teozofią
i astrologią. Z tego powodu trzymał na swoim dworze teozofa
Jozafata i astrologa Zorowawela, mężów wielce uczonych,
którym skarbnik co miesiąc wydawał sporą miarkę srebrnych
monet.
Byli oni mniej więcej w tym samym wieku, dostatecznie
starzy i mądrzy, by nie ulegać pokusom niewieścim, cały
swój wolny czas spędzali więc na sporach o prawdę. Król,
który bardzo się nudził w czas pokoju, wielce był kontent
mogąc się przysłuchiwać się ich przemądrym dysputom.
Niekiedy uczeni mężowie, pogrążeni w rozmyślaniach,
całymi nocami błąkali się jak cienie po przestronnych
komnatach królewskiego pałacu, na nikogo nie zwracając
uwagi i nie odwzajemniając ukłonów. Wielkiego im to
przysparzało szacunku, a sława ich rosła w całym królestwie.
Nie bacząc na wzajemne przywiązanie, teozof i astrolog
w dyskusji stawali się nieprzejednanymi wrogami, albowiem
pierwszy twierdził, że wszystkim włada Bóg, niepojęty dla
ludzkiego rozumu, a drugi, przeciwnie – utrzymywał, że
przyczyną wszystkiego jest prawo wszechświata, które można
poznać badając rozmieszczenie ciał niebieskich.
Teozof Jozafat, którego wszystkie twierdzenia wynikały
z boskiej iluminacji i który za najwyższy autorytet uznawał
jedynie Biblię, nie zadawał sobie większego trudu, by
podważać argumenty przeciwnika – po prostu oświadczał, że
są błędne i robił przy tym wielce tajemniczą minę.
W przeciwieństwie do niego astrolog Zorowawel dawał wiarę
jedynie faktom naukowym i dlatego argumenty kolegi uważał
za wyssane z palca. Jako człowiek nauki, wykonywał na
podstawie horoskopu przyprawiające o zawrót głowy
obliczenia i spędzał bezsenne noce na obserwacji ciał
niebieskich. Dlatego strasznie irytowały go antynaukowe
twierdzenia teozofa, który czytał wyłącznie Biblię i całymi
godzinami klepał pacierze.
Pewnego letniego dnia podczas jednego z wyjątkowo
gwałtownych sporów Zorowawel tak się rozsierdził, że nie
zważając na młodego księcia Osjana, który w towarzystwie
dwóch hrabiowskich synalków popijał nieopodal w ogrodzie,
na cały głos wykrzyknął, że żadna boska iluminacja nie
istnieje i nazwał Jozafata stetryczałym analfabetą.
Gdyby w pobliżu nikogo nie było, skrzywdzony teolog
może puściłby w niepamięć tę zniewagę, ale że niedawno król
powierzył mu naprawienie błędów w wychowaniu księcia,
który z każdym dniem stawał się coraz bardziej krnąbrny,
rozgniewany teozof nie mógł przebaczyć koledze. Bez słowa
pobiegł do swej celi i tam w zamknięciu przeżył o głodzie
cały tydzień. A potem założył najnowsze szaty i poszarzały
z gniewu ruszył na skargę do króla.
Na nieszczęście tego właśnie dnia władcy wyskoczył
pod prawą pachą ogromny bolesny czyrak i Jego Królewska
Mość, przegnawszy właśnie nadwornego lekarza Sabadoka,
którego cudotwórcza maść tylko potroiła jego męki, zwijał się
z bólu na tronie. Kiedy Jozafat zjawił się ze skargą, król
Rafanael wyjąc i rycząc niczym niedźwiedź, łypnął tylko
wściekle oczyma i posłał po kata Eliuda, by ściąć
nieszczęsnemu teologowi głowę.
Kata, człowieka jeszcze nie całkiem starego, który zjadł
na obiad pieczonego gąsiora i właśnie sposobił się do krótkiej
drzemki u boku swej grubej żony, bardzo przestraszyło to
niespodziewane wezwanie. Pomyślał, że komisarz Służb
Bezpieczeństwa Joram, nie bacząc na niemałą łapówkę,
doniósł królowi o jego udziale w skarbowych malwersacjach
i teraz był niemal pewien, że nadchodzi koniec. Lecz gdy
przybył do króla i dowiedział się, że wezwano go, by
uśmiercił Jozafata, ucieszył się niewymownie i bez wahania
ściął nieszczęśnikowi głowę ogromnym toporem przed
samiutkim tronem królewskim. To nieco uspokoiło króla,
który oddalił kata oraz pozostałą służbę i udał się do swych
komnat na spoczynek.
A Zorowawel, główny sprawca tych
przykrych wydarzeń, dowiedziawszy się o niesłychanym
okrucieństwie, jakiego dopuścił się król Rafanael, poniechał
swych naukowych praktyk i przez kilka tygodni siedział
niczym obłąkany na kamiennych schodach pod celą, lejąc
gorzkie łzy. Aż pewnej gwiaździstej nocy zakradł się do
swego obserwatorium, zawiązał sznur z pętlą na największym
teleskopie i odebrał sobie życie.
Dosłownie kilka dni po samobójstwie astrologa zdarzyło
się coś jeszcze. Młody książę Osjan, który zupełnie już
wymknął się spod kontroli, ugodził kindżałem królewskiego
skarbnika, po czym ukradł ze skarbca mieszek złota i ciemną
nocą czmychnął na zamorskim statku zagranicę. Król miał
zamiar przeprowadzić w tej sprawie szczegółowe śledztwo,
musiał jednak odłożyć wszystko na później, gdyż znowu
rozpoczęła się wojna z imperatorem Baltazarem II.
Podczas gdy Beniamin, dramaturg stołecznego teatru
królewskiego, brał dwadzieścia pięć batów za źle napisaną
sztukę, która na całe dwa dni zepsuła humor królowi
Rafanaelowi i wrzeszczał nieludzko za stajnią, jego młoda
i urodziwa żona Lea szła sobie najspokojniej ze swym
kochankiem, nadwornym krawcem Jessem, wonną aleją
kwitnących lip w stronę na w pół rozwalonej chaty
w zapuszczonym ogrodzie i przysłuchując się obojętnie krzykom
swego pechowego męża, wzdychaała z cicha: „O, mój
miły, ależ tu cudownie!”
Krawiec Jesse, odziany w czarną sukienną kurtkę ze
srebrnymi, na błysk wypolerowanymi guzikami, kiwał
potakująco głową i rozmyślał o zagadkowej naturze kobiet,
które z taką łatwością zapominają o własnym mężu,
co jeszcze bardziej utwierdziło go w przekonaniu, że
powinien jednak trwać w stanie kawalerskim.
Do późnego wieczora oddawali się w na pół rozwalonej
chacie miłosnym uciechom, aż wreszcie pocałowali się na
pożegnanie.
Lea dotarła do domu bardzo zmęczona i zastała tam
swego męża Beniamina pijanego i rozsierdzonego na aktorów,
za których winy – jak mniemał – król niesłusznie ukarał
właśnie jego. Kiedy Beniamin, wciąż czując na obitych
plecach piekący ból, ujrzał żonę, której bezwstydny wygląd
wymownie świadczył o tym, czym się tego dnia trudziła, wpadł
w nieopisany szał i chwyciwszy bambusowy pręt dał folgę
wściekłości, bijąc przerażoną kobietę, aż padła bez
przytomności na podłogę. Wtedy wrzucił pręt do szafy
w połowie zawalonej podartymi gazetami i ciężko sapiąc poszedł
spać do swego gabinetu.
Nazajutrz obudził się bardzo wcześnie i zabrał się do
pisania drugiego aktu sztuki o oszałamiających zwycięstwach
królewskich wojsk nad legionami imperatora, ale już po
chwili musiał odłożyć to zajęcie, bo przypomniał sobie nagle,
że za pół godziny ma wyjechać w góry do chatki swego
przyjaciela, poety Achima, który niedawno za napisanie
hymnu narodowego otrzymał sowite wynagrodzenie i z tejże
okazji zaprosił go na bankiet.
Beniamin czym prędzej rzucił pióro na stół, pospiesznie
wsiadł do swego automobilu koloru młodej trawy i pomknął
do przyjaciela mokrą po nocnym deszczu szosą.
Tymczasem Lea usłyszawszy po przebudzeniu, że mąż
pojechał do Achima, postanowiła dziś jeszcze zobaczyć się
z księciem Osjanem – jedynym mężczyzną, którego tak
naprawdę kochała – i nie zważając na nic zaprosić go do
siebie, by choć raz w życiu oddać się temu, którego tak
żarliwie pragęło jej serce.
W królewskim pałacu obwieszczono jej jednak straszną
nowinę: przedwczoraj zaraz po samobójstwie astrologa
Zorowawela, młody książę wykradł z królewskiego skarbca
mieszek złota i uciekł za granicę. Dla żony dramaturga Lei,
piękności trzydziestopięcioletniej, był to morderczy cios,
który zniweczył wszelkie jej nadzieje. Ostatkiem woli doszła
do domu i przybita nieszczęściem wyskoczyła z rozpaczy
przez okno własnej sypialni. Poniosła śmierć padając plecami
na żelazne pręty ogrodzenia.
Królewski dramaturg Beniamin usłyszał o tym
wszystkim dopiero po tygodniu z ust inspektora policji
Embriona, który rozpoczął dochodzenie w sprawie jej zgonu.
Srebrna kula doświadczonego królewskiego snajpera
musiała być zatruta, bo legionista Vuscypilon już drugi
miesiąc leżał w stołecznym szpitalu, powalony całkowitym
paraliżem. Lekarze twierdzili, że prawdopodobieństwo jego
wyzdrowienia jest niewielkie, a pewien młody felczer
imieniem Diogenes poszedł nawet o zakład z jednookim
sanitariuszem Bartłomiejem, że Vuscypilon nie dociągnie
do jesieni. Rzeczywiście dzielny legionista wyglądał
marnie. Z półotwartymi oczyma, w zupełnym bezruchu, leżał
na swym żelaznym łóżku i ogarnięty rozpaczą wbijał wzrok
w biały jak śnieg sufit.
Był trzeci tydzień wyjątkowo upalnego lata. Wszędzie
latały roje much i całymi chmarami obsiadały Vuscypilonowi
twarz, szyję i ręce, co sprawiało mu niewypowiedziane
cierpienie. Legionista, nie mogąc ruszyć bodaj jednym
palcem, z rosnącą goryczą uświadamiał sobie swą całkowitą
bezsilność wobec tak nawet nędznych owadów. Nocami
nieustannie męczyła go bezsenność i dręczące myśli
o przyszłych wielkich bitwach, w których, jak mniemał, nigdy
już nie weźmie udziału; jeśli nawet ze zmęczenia
i duchowego wyczerpania zasypiał na kwadrans, natychmiast
dopadały go koszmary, z których długo nie mógł się
otrząsnąć.
Kiedy wreszcie skończyło się lato i nastała sucha jesień,
Vuscypilon coraz częściej przemyśliwał o samobójstwie.
Przez otwarte okna wiatr zarzucał do namiotu pożółkłe liście
i jeden z nich upadł tuż przy łóżku legionisty. Vuscypilon ze
smutkiem patrzył na klonowy listek, wiedząc, że wcześniej
czy później przyjdzie szpitalna sprzątaczka i zmiecie go
z podłogi wraz z innymi śmieciami.
Pewnego razu, po niewielkiej dawce morfiny, przyśniła
mu się Moabitka, zmarła narzeczona. Ubrana w białą
jedwabną sukienkę szła, smutna, pustą ulicą z koszyczkiem
fiołków w ręku. Ten dziwny sen bardzo poruszył Vuscypilona
i zrobił na nim tak silne wrażenie, że przez całą noc lał
gorzkie łzy, a nad ranem postanowił ostatecznie popełnić
samobójstwo.
Z powodu paraliżu legionista Vuscypilon nie mógł
jednak sam zrealizować swego zamiaru i po trzech dniach
męczących rozmyślań przywołał felczera Diogenesa
i powiedział mu o swoim życzeniu.
– Da się zrobić, tylko co ja z tego będę miał? –
z kwaśną miną zapytał felczer i nachylił się nad
sparaliżowanym legionistą, by usłyszeć odpowiedź.
Nieludzki brak litości tak rozsierdził Vuscypilona, że
zamiast odpowiedzieć, z całych sił plunął Diogenesowi
w twarz. Ten uskoczył przerażony i jak strzała wyleciał
z namiotu.
Następnego dnia Vuscypilon został odprawiony do
miasteczka Tiar nieopodal stolicy, gdzie znajdował się główny
kampus szpitala imperatorskigo dla psychicznie chorych.
W powietrzu szalał taki huragan pocisków z karabinów
maszynowych i odłamków z często wybuchających bomb
lotniczych, że legionista Vuscypilon wraz ze swym
przyjacielem kapralem Firanem, nie odważyli się nawet nosa
wyściubić z szańców i do głowy im nawet nie przyszło
naprawić niewielką przenośną armatkę, od której odpadł tylny
klin mocujący lufę w łożysku. Łączność z dowództwem
frontu była zerwana, bo kapral, próbując rano przenieść
telefon w bezpieczniejsze miejsce, coś tam w nim uszkodził.
Nie pozostało im nic innego, jak tylko czekać, aż strzelcy
króla Rafanaela i lotnictwo jego kulawego generała Leona
wstrzymają swój wściekły ostrzał.
– Oni pewnie myślą, że dawno już nie żyjemy –
z satysfakcją wycedził przez zęby Firan i z ręcznie robionej
glinianej fajki wypuścił kłąb niebieskawego dymu.
– Wątpię, żeby byli aż tacy głupi – burknął
Vuscypilon i popatrzył na swój kieszonkowy zegarek
z pozłacanym cyferblatem.
Wskazówki pokazywały dokładnie południe. „Ostrzał
trwa już dwie i pół godziny” – obliczył w myślach legionista
i powiedział:
– Ktoś musi iść do sztabu do kapitana Warwicka po
dyspozycje. Rzucili losy, padło na Vuscypilona. Legionista
westchnął, przeżegnał się trzy razy, narzucił na plecy pelerynę
maskującą i szybko wyczołgał się z okopów. Kiedy wracał,
była już noc. Fosforyczny blask księżyca oświetlał wyraźnie
wszystko dokoła i w martwej ciszy słychać było tylko cykanie
świerszczy, dla których ta krwawa rzeź jakby w ogóle nie
istniała. Pełznąc niby wąż po rozrytej wybuchami ziemi,
legionista gorzko rozmyślał o tym, dlaczego przez całe życie
nie miał szczęścia w żadnej ważniejszej sprawie. „Musi to
być jakiś defekt mojego umysłu, albo tak mi już było
sądzone” – miarkował.
Nagle z pozycji wroga zaterkotały karabiny maszynowe
i z wszystkich stron przenikliwie świsnęły kule. Vuscypilon
całym ciałem przypadł do mokrej ziemi i zadrżał jak listek
osiki, bo przez chwilę zdawało mu się, że strzelcy celują
właśnie do niego. Kiedy strzały ucichły, powoli popełzł dalej,
a dotarłszy do okopów z przerażeniem odkrył, że kapral Firan
leży bez ruchu w kałuży krwi, z przestrzeloną na wylot
głową. Vuscypilon otarł zimny pot z czoła, ukląkł
i w milczeniu nakrył martwą twarz przyjaciela workiem po
sucharach.
Śmierć Firana otumaniła go. Przeniósł spojrzenie na
armatkę; była naprawiona, a pociski leżały porządnie
poukładane w drewnianej skrzynce. Legionista podniósł
karabin Firana i wielce stropiony znowu spojrzał na trupa kaprala.
– Biedak, zawsze coś przede mną ukrywał –
w zamyśleniu mruknął Vuscypilon.
Legionista nieraz jeszcze rozmyślał o zagadkowej
śmierci przyjaciela i zaczął podejrzewać, że ten celowo
wystawił się pod kule wroga.
– Pewnie się już nigdy nie zobaczymy! – ze łzami
w oczach szeptała Moabitka.
– Nie martw się, miła, pamiętasz przecie, co mówił
o mnie stary odludek Efremiusz! – uspakajał narzeczoną
legionista Vuscypilon, oczyma duszy widząc się już na polu
bitwy.
Był to ostatni dzień jego pobytu w Sediolanie, stolicy
Diamentowego Imperium, tuż przed kolejnym wymarszem na
front.
Legionista Vuscypilon i jego narzeczona Moabitka
prowadzili tę rozmowę półgłosem, zagłębieni w fotelach
pośród wspaniałych orchidei w przestronnej kwiaciarni, dokąd
wbiegli, by schronić się przed deszczem. Moabitka
uśmiechnęła się, w głębi duszy skrywała jednak lęk, miała
bowiem dziwne przeczucie, że to ich ostatnie spotkanie.
Zdawało jej się, że wszystko dokoła przepełnione jest lękiem,
a w szumie deszczu, który wciąż padał i padał, zaczęła nawet
rozpoznawać jakiś dawno zapomniany smutek. „Jakie
bolesne to nasze ostatnie pożegnanie!” – przemykało jej co
pewien czas przez głowę. A legionista, myśląc to o Moabitce,
to o dowódcy 27 Legionu kapitanie Warwicku, czuł
z zadowoleniem, że jego życie z każdą chwilą nabiera
prawdziwego sensu.
– Będziesz do mnie pisał? – po raz któryś zapytała
Moabitka.
– Tak, kochana! – za każdym razem czule odpowiadał
Vuscypilon.
Kiedy deszcz wreszcie ustał, wstali i wyszli z kwiaciarni
na ulicę. Wszędzie na murach były porozklejane kolorowe
plakaty z patriotycznymi hasłami. W stolicy czuło się wojnę.
Legionista i jego narzeczona szli w milczeniu mokrym
chodnikiem i na nic nie zwracali uwagi: ten dzień był dla
nich zbyt ważny.
– Och, najdroższy, tak chciałabym mieć coś od ciebie
na pamiątkę tego ostatniego dnia! – wyszeptała
melancholijnie.
– Ile kosztuje ten purpurowy ze złotymi kołami? –
spytał legionista, jak mógł najgłośniej, garbusa Salataela,
który zdawał się nie dostrzegać kupujących, siedząc
w zamyśleniu na swej ławeczce, zbitej ze starego pudła.
– Piętnaście miedzianych imperów! – niewzruszenie
odrzekł Salatael i wprawnie włożył motyla do czystej
niebieskiej koperty.
Vuscypilon zapłacił i podał kopertę narzeczonej, która
nie kryjąc radości, ostrożnie schowała ją do torebki
z krokodylej skóry.
Cały wieczór spacerowali rozmarzeni bulwarem wzdłuż
Sedy, szeroko rozlanej i głębokiej rzeki, płynącej przez
Sediolan, a kiedy słońce schowało się za horyzontem,
zatrzymali rozklekotaną bryczkę i pojechali na zachodnie
przedmieście do hotelu „Pod Trzema Narcyzami”, gdzie
mieli zamiar spędzić swą ostatnią noc.
W pokoju hotelowym było duszno. Vuscypilon i Moabitka
leżąc w swych objęciach przysłuchiwali się jak zaczarowani
różnorodnym nocnym odgłosom ulicy, które wpadały do pokoju
razem z nocnymi owadami. Były to zwyczajne odgłosy dużego
miasta, w tej chwili jednak zakochanym wydawało się, że są one
pełne jakiegoś osobliwego, fantastycznego sensu. Moabitka ze
wszystkich sił starała się zapomnieć o lęku, ale ten skryty na
samym dnie serca, uparcie przypominał o sobie i wtedy nieszczęsna
dziewczyna powtarzała:
– Kochany, już nigdy więcej mnie nie ujrzysz!
Vuscypilon zaś w milczeniu gładził jej nagie uda i całował
czule, pewien, że trwożne przeczucia jego narzeczonej nie mają
żadnych podstaw.
Przełożyła Renata Rusnak