PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 43

Wołodymyr Jaworski


Półsenne listy z Diamentowego Imperium i Królestwa Ziemi Północnej. Epopeja



1. Rana na prawej skroni

Kula przebiła warstwę ochronną żelaza i krusząc kość poleciała dalej. Pociekła krew i zalała nowy frencz, dopiero co pobrany z magazynu. Byłoby dobrze, gdyby znalazł się kawałek gazy, ale wybuch granatu przysypał podręczną apteczkę ziemią. Z bólu przed oczyma wirowały kolorowe koła. A tymczasem, jakby na domiar złego, zerwał się silny wiatr, który ciął zimnym, mokrym śniegiem i legionista Vuscypilon, który i bez tego był od urodzenia człowiekiem chorowitym, nieszczęśliwie poślizgnął się na łupce zgniłej cebuli i straciwszy równowagę, wjechał do dołu z cuchnącą wodą.

Jak ryba łapał ustami powietrze i już prawie umierał, zapadając się w gęsty szlam, kiedy wreszcie lotnictwo imperatora ruszyło do natarcia i atak wrogiej kawalerii króla Rafanaela został odparty. Niebawem nadbiegli dwaj pijani sanitariusze z wielkimi drewnianymi noszami i przeklinając się nawzajem, wyciągnęli z dołu legionistę Vuscypilona niemal bez oznak życia.

Pod skalpelem lekarza wojskowego na stole operacyjnym Vuscypilon wytrzeszczonymi oczyma patrzył na zalany krwią biały kitel lekarski i głośno płakał.

Później, już daleko na tyłach frontu, leżąc na żelaznym łóżku stołecznego szpitala, legionista ochrypłym głosem wszem i wobec wyjaśniał, że krzyczał wtedy nie z bólu, ale z tej przyczyny, że tego właśnie dnia otrzymał wiadomość, że jego narzeczona, Moabitka, utonęła na pokładzie statku handlowego, który przez pomyłkę został ostrzelany przez artylerię nabrzeżną.

– Zobaczycie, rana się zabliźni i klnę się, znowu ruszę w bój – powtarzał w kółko Vuscypilon, pogrążając się co chwila w majaczeniach.

3. Niepokojące sygnały

Młody, ledwie przed dwoma laty koronowany imperator Baltazar II, przyjechał z pola bitwy do swego letniego pałacu w rozklekotanej skrzypiącej karecie bez godła państwowego, z przewiązaną ręką, pogrążony w głębokim smutku.

Sytuacja na froncie była zła jak nigdy dotąd. Baltazar II nie miał nawet nadziei, że jego armia utrzyma się jeszcze bodaj trzy doby. Wszedł potajemnie na dach bardzo wysokiej wieży, spędził tam cały dzień w samotności, przybity ponurymi myślami i nikt w pałacu nie wiedział, gdzie się podziewał.

Wieczorem imperator, bardzo blady, zszedł na dół i żeby choć trochę rozproszyć przygnębienie, przywołał kucharza Jafeta i przykazał mu natychmiast zabić na kolację najpiękniejszego białego łabędzia – tego samego, którego widokiem tak się lubiła napawać, spacerując brzegiem jeziora, nieboszczka księżniczka Niobe. Ale i to nie przyniosło Baltazarowi II ulgi. W nocy poczuł się jeszcze gorzej. To już była prawdziwa katastrofa. Beznadziejne przygnębienie imperatora udzieliło się całemu narodowi. W całym imperium ludzie chodzili z opuszczonymi głowami, spodziewając się, że już wkrótce nieprzyjacielskie wojska króla Rafanaela zajmą cały kraj.

4. Nieśmiertelny garbus

Zagrały surmy żałobne i procesja pogrzebowa z wielkim czarnym karawanem, zaprzężonym w cztery słabe ze starości i niedożywienia osły, ruszyła w kierunku miejskiego cmentarza. Na samym końcu niewielkiej procesji wlókł się biedny garbus Salatael, który żył ze sprzedaży kolorowych motyli i wszelkich rzadkich owadów, a łapał je w nieprzebranych ilościach na polach w okolicy Sediolanu, stolicy Diamentowego Imperium. Ze zmarłym nie łączyły go żadne stosunki, lecz garbus przychodził na wszystkie pogrzeby, bo za każdym razem dźwięki marsza żałobnego chwytały go za serce.

– Oto ona, droga bez powrotu – mamrotał pod nosem, idąc cicho za coraz to inną trumną.

I tak w samotności i wyobcowaniu, sprzedając motyle i odprowadzając w ostatnią drogę umarłych, żył garbus w swojej starej, chylącej się ku ziemi chacie nieopodal stołecznego cmentarza już drugą setkę lat.

6. Promienie porannego słońca nad jeziorem w ogrodzie imperatora

Wiatr poruszył błękitną zasłonę i przez pozłacane okna zajrzało do komnaty poranne letnie słońce.

Księżniczka Niobe bezszelestnie wyślizgnęła się z sennych objęć nadwornego malarza Melchiora, długowłosego, brodatego olbrzyma, który z powodu jakiegoś przewinienia już od pięciu miesięcy nie otrzymywał od imperatora zapłaty, i narzuciwszy na nagie ciało przeźroczyste jak pajęczyna okrycie, przemknęła niepostrzeżenie obok śpiących wartowników do ogrodu, odetchnęła rześkim porannym powietrzem i radośnie pobiegła po pachnących kwiatach i trawach do jeziora, które połyskiwało między strzelistymi cyprysami. Dookoła śpiewała niezliczona ilość wielogłosych ptaków i bzyczały roje owadów.

Księżniczka zupełnie zapomniała o treści straszliwego listu, który dzień wcześniej tuż przed obiadem, na wschodnim tarasie pałacu, przeczytał jej brat, imperator Baltazar II. Beztrosko zarzuciła swoje okrycie na krzak białych róż, dobiegła do brzegu i skoczyła w chłodną czystą wodę. Dopłynąwszy na środek jeziora obróciła się na plecy i tak leżąc spokojnie na wodzie czuła się najszczęśliwszą istotą na świecie.

9. Ogień, który niekiedy wybucha, niszcząc wszystkie przeszkody

Była ciemna noc, a za oknem padał chłodny jesienny deszcz. Legionista Vuscypilon, chudy jak szkielet obleczony skórą, dopiero co doszedł do siebie po ostatniej ciężkiej ranie w prawym płucu. Leżał teraz głęboko zasmucony i przygnębiony w ciemnej wilgotnej komórce na połamanym drewnianym łóżku i rozmyślał o swej niedoli.

Ileż cierpień zaznał na wszystkich tych niekończących się wojnach, które z taką zaciekłością prowadził imperator Baltazar II przeciw swoim, jak się zdawało, nieśmiertelnym wrogom i jakie jeszcze nieszczęście – lub śmierć zgoła – czeka go w przyszłości! Od tak bolesnych myśli niewymowna go żałość chwyciła za serce i poczuł, jak traci przytomność, dusząc się z przemożnej rozpaczy.

Koszmarne majaki, podczas których jego ciało straszliwie napinało się i wzdrygało, trwały z krótkimi przerwami całą noc. Były to najcięższe męki, jakich kiedykolwiek zaznał.

Rankiem, z pierwszym promieniem słońca, gorączka minęła i wróciła przytomność. Vuscypilon, skrajnie wyczerpany, z trudem podniósł się z łóżka i chwiejąc się na słabych nogach wyszedł na dwór. Wciągnąwszy w płuca uzdrawiające poranne powietrze zaczął trwożliwie przeszukiwać oczyma horyzont i nagle aż zamarł z zachwytu – na tle jasnego nieba ujrzał srebrzystozieloną sosnę.

11. Bój, który nigdy nie zatrze się w pamięci

Legionista Vuscypilon pędził jak wicher na swym białym koniu, ciął wroga na lewo i prawo i wciąż wspominał łagodny uśmiech imperatora Baltazara II, którego miał szczęście widzieć tydzień wcześniej, kiedy ten przybył osobiście sprawdzić stan ducha bojowego swych doborowych legionów.

Wokół leżało już blisko półtora setki ściętych głów wroga, a Vuscypilon, odurzony zapachem krwi, wciąż głębiej i głębiej wcinał się w gąszcz wojska nienawistnego króla Rafanaela. I dopiero wtedy, gdy obok nie ostał się już żaden z imperatorskich wojów, uświadomił sobie wreszcie, że jest osaczony i że jego 27 Legion wraz z głównymi siłami armii został daleko w tyle.

Serce Vuscypilona na chwilę zamarło, ale szabli z rąk nie wypuścił. Zebrawszy wszystkie swe siły legionista, niby ognisty smok, gwałtownie rzucił się tam, gdzie szeregi nieprzyjacielskiego wojska były najrzadsze, a królewscy żołnierze pod szalonymi razami jego ciężkiej ostrej szabli rozstąpili się, zostawiając na ziemi zabitych i rannych. I wtedy z wysokich suchych ostów znienacka wyskoczył ogromny, ponad dwumetrowy żołnierz nieprzyjaciela z dziwną bronią, podobną do gigantycznej kosy, i jednym wprawnym, silnym ruchem rozpruł czaszkę białemu koniowi Vuscypilona. To jednak nie zbiło z pantałyku dzielnego legionisty: w mgnieniu oka zeskoczył na ziemię, potężnym uderzeniem prawej pięści zmiażdżył opancerzoną pierś żołnierza z kosą, wskoczył na konia, który straciwszy jeźdźca przebiegał spłoszony obok i pomknął jak strzała przez wysokie trawy ku majaczącemu we mgle horyzontowi.

Vuscypilon był już daleko i na widnokręgu zmienił się w niemal niewidoczną plamkę, nie przestawał jednak ponaglać konia i nasłuchując łomotu artyleryjskich pocisków, powtarzał w myślach:

– Bóg nigdy mnie nie opuści!

12. Teozof i astrolog

Król Ziemi Północnej Rafanael miał nieprzebrane bogactwa, zrabowane w obcych krajach, i odpychający wyraz twarzy; był okrutny i odczuwał chorobliwy pociąg do przeróżnych nauk. Szczególnie interesował się teozofią i astrologią. Z tego powodu trzymał na swoim dworze teozofa Jozafata i astrologa Zorowawela, mężów wielce uczonych, którym skarbnik co miesiąc wydawał sporą miarkę srebrnych monet.

Byli oni mniej więcej w tym samym wieku, dostatecznie starzy i mądrzy, by nie ulegać pokusom niewieścim, cały swój wolny czas spędzali więc na sporach o prawdę. Król, który bardzo się nudził w czas pokoju, wielce był kontent mogąc się przysłuchiwać się ich przemądrym dysputom.

Niekiedy uczeni mężowie, pogrążeni w rozmyślaniach, całymi nocami błąkali się jak cienie po przestronnych komnatach królewskiego pałacu, na nikogo nie zwracając uwagi i nie odwzajemniając ukłonów. Wielkiego im to przysparzało szacunku, a sława ich rosła w całym królestwie.

Nie bacząc na wzajemne przywiązanie, teozof i astrolog w dyskusji stawali się nieprzejednanymi wrogami, albowiem pierwszy twierdził, że wszystkim włada Bóg, niepojęty dla ludzkiego rozumu, a drugi, przeciwnie – utrzymywał, że przyczyną wszystkiego jest prawo wszechświata, które można poznać badając rozmieszczenie ciał niebieskich.

Teozof Jozafat, którego wszystkie twierdzenia wynikały z boskiej iluminacji i który za najwyższy autorytet uznawał jedynie Biblię, nie zadawał sobie większego trudu, by podważać argumenty przeciwnika – po prostu oświadczał, że są błędne i robił przy tym wielce tajemniczą minę. W przeciwieństwie do niego astrolog Zorowawel dawał wiarę jedynie faktom naukowym i dlatego argumenty kolegi uważał za wyssane z palca. Jako człowiek nauki, wykonywał na podstawie horoskopu przyprawiające o zawrót głowy obliczenia i spędzał bezsenne noce na obserwacji ciał niebieskich. Dlatego strasznie irytowały go antynaukowe twierdzenia teozofa, który czytał wyłącznie Biblię i całymi godzinami klepał pacierze.

Pewnego letniego dnia podczas jednego z wyjątkowo gwałtownych sporów Zorowawel tak się rozsierdził, że nie zważając na młodego księcia Osjana, który w towarzystwie dwóch hrabiowskich synalków popijał nieopodal w ogrodzie, na cały głos wykrzyknął, że żadna boska iluminacja nie istnieje i nazwał Jozafata stetryczałym analfabetą.

Gdyby w pobliżu nikogo nie było, skrzywdzony teolog może puściłby w niepamięć tę zniewagę, ale że niedawno król powierzył mu naprawienie błędów w wychowaniu księcia, który z każdym dniem stawał się coraz bardziej krnąbrny, rozgniewany teozof nie mógł przebaczyć koledze. Bez słowa pobiegł do swej celi i tam w zamknięciu przeżył o głodzie cały tydzień. A potem założył najnowsze szaty i poszarzały z gniewu ruszył na skargę do króla.

Na nieszczęście tego właśnie dnia władcy wyskoczył pod prawą pachą ogromny bolesny czyrak i Jego Królewska Mość, przegnawszy właśnie nadwornego lekarza Sabadoka, którego cudotwórcza maść tylko potroiła jego męki, zwijał się z bólu na tronie. Kiedy Jozafat zjawił się ze skargą, król Rafanael wyjąc i rycząc niczym niedźwiedź, łypnął tylko wściekle oczyma i posłał po kata Eliuda, by ściąć nieszczęsnemu teologowi głowę.

Kata, człowieka jeszcze nie całkiem starego, który zjadł na obiad pieczonego gąsiora i właśnie sposobił się do krótkiej drzemki u boku swej grubej żony, bardzo przestraszyło to niespodziewane wezwanie. Pomyślał, że komisarz Służb Bezpieczeństwa Joram, nie bacząc na niemałą łapówkę, doniósł królowi o jego udziale w skarbowych malwersacjach i teraz był niemal pewien, że nadchodzi koniec. Lecz gdy przybył do króla i dowiedział się, że wezwano go, by uśmiercił Jozafata, ucieszył się niewymownie i bez wahania ściął nieszczęśnikowi głowę ogromnym toporem przed samiutkim tronem królewskim. To nieco uspokoiło króla, który oddalił kata oraz pozostałą służbę i udał się do swych komnat na spoczynek.

A Zorowawel, główny sprawca tych przykrych wydarzeń, dowiedziawszy się o niesłychanym okrucieństwie, jakiego dopuścił się król Rafanael, poniechał swych naukowych praktyk i przez kilka tygodni siedział niczym obłąkany na kamiennych schodach pod celą, lejąc gorzkie łzy. Aż pewnej gwiaździstej nocy zakradł się do swego obserwatorium, zawiązał sznur z pętlą na największym teleskopie i odebrał sobie życie.

Dosłownie kilka dni po samobójstwie astrologa zdarzyło się coś jeszcze. Młody książę Osjan, który zupełnie już wymknął się spod kontroli, ugodził kindżałem królewskiego skarbnika, po czym ukradł ze skarbca mieszek złota i ciemną nocą czmychnął na zamorskim statku zagranicę. Król miał zamiar przeprowadzić w tej sprawie szczegółowe śledztwo, musiał jednak odłożyć wszystko na później, gdyż znowu rozpoczęła się wojna z imperatorem Baltazarem II.

13. Żona nadwornego dramaturga

Podczas gdy Beniamin, dramaturg stołecznego teatru królewskiego, brał dwadzieścia pięć batów za źle napisaną sztukę, która na całe dwa dni zepsuła humor królowi Rafanaelowi i wrzeszczał nieludzko za stajnią, jego młoda i urodziwa żona Lea szła sobie najspokojniej ze swym kochankiem, nadwornym krawcem Jessem, wonną aleją kwitnących lip w stronę na w pół rozwalonej chaty w zapuszczonym ogrodzie i przysłuchując się obojętnie krzykom swego pechowego męża, wzdychaała z cicha: „O, mój miły, ależ tu cudownie!”

Krawiec Jesse, odziany w czarną sukienną kurtkę ze srebrnymi, na błysk wypolerowanymi guzikami, kiwał potakująco głową i rozmyślał o zagadkowej naturze kobiet, które z taką łatwością zapominają o własnym mężu, co jeszcze bardziej utwierdziło go w przekonaniu, że powinien jednak trwać w stanie kawalerskim.

Do późnego wieczora oddawali się w na pół rozwalonej chacie miłosnym uciechom, aż wreszcie pocałowali się na pożegnanie.

Lea dotarła do domu bardzo zmęczona i zastała tam swego męża Beniamina pijanego i rozsierdzonego na aktorów, za których winy – jak mniemał – król niesłusznie ukarał właśnie jego. Kiedy Beniamin, wciąż czując na obitych plecach piekący ból, ujrzał żonę, której bezwstydny wygląd wymownie świadczył o tym, czym się tego dnia trudziła, wpadł w nieopisany szał i chwyciwszy bambusowy pręt dał folgę wściekłości, bijąc przerażoną kobietę, aż padła bez przytomności na podłogę. Wtedy wrzucił pręt do szafy w połowie zawalonej podartymi gazetami i ciężko sapiąc poszedł spać do swego gabinetu.

Nazajutrz obudził się bardzo wcześnie i zabrał się do pisania drugiego aktu sztuki o oszałamiających zwycięstwach królewskich wojsk nad legionami imperatora, ale już po chwili musiał odłożyć to zajęcie, bo przypomniał sobie nagle, że za pół godziny ma wyjechać w góry do chatki swego przyjaciela, poety Achima, który niedawno za napisanie hymnu narodowego otrzymał sowite wynagrodzenie i z tejże okazji zaprosił go na bankiet.

Beniamin czym prędzej rzucił pióro na stół, pospiesznie wsiadł do swego automobilu koloru młodej trawy i pomknął do przyjaciela mokrą po nocnym deszczu szosą.

Tymczasem Lea usłyszawszy po przebudzeniu, że mąż pojechał do Achima, postanowiła dziś jeszcze zobaczyć się z księciem Osjanem – jedynym mężczyzną, którego tak naprawdę kochała – i nie zważając na nic zaprosić go do siebie, by choć raz w życiu oddać się temu, którego tak żarliwie pragęło jej serce.

W królewskim pałacu obwieszczono jej jednak straszną nowinę: przedwczoraj zaraz po samobójstwie astrologa Zorowawela, młody książę wykradł z królewskiego skarbca mieszek złota i uciekł za granicę. Dla żony dramaturga Lei, piękności trzydziestopięcioletniej, był to morderczy cios, który zniweczył wszelkie jej nadzieje. Ostatkiem woli doszła do domu i przybita nieszczęściem wyskoczyła z rozpaczy przez okno własnej sypialni. Poniosła śmierć padając plecami na żelazne pręty ogrodzenia.

Królewski dramaturg Beniamin usłyszał o tym wszystkim dopiero po tygodniu z ust inspektora policji Embriona, który rozpoczął dochodzenie w sprawie jej zgonu.

21. Cios, który może na zawsze sparaliżować walkę

Srebrna kula doświadczonego królewskiego snajpera musiała być zatruta, bo legionista Vuscypilon już drugi miesiąc leżał w stołecznym szpitalu, powalony całkowitym paraliżem. Lekarze twierdzili, że prawdopodobieństwo jego wyzdrowienia jest niewielkie, a pewien młody felczer imieniem Diogenes poszedł nawet o zakład z jednookim sanitariuszem Bartłomiejem, że Vuscypilon nie dociągnie do jesieni. Rzeczywiście dzielny legionista wyglądał marnie. Z półotwartymi oczyma, w zupełnym bezruchu, leżał na swym żelaznym łóżku i ogarnięty rozpaczą wbijał wzrok w biały jak śnieg sufit.

Był trzeci tydzień wyjątkowo upalnego lata. Wszędzie latały roje much i całymi chmarami obsiadały Vuscypilonowi twarz, szyję i ręce, co sprawiało mu niewypowiedziane cierpienie. Legionista, nie mogąc ruszyć bodaj jednym palcem, z rosnącą goryczą uświadamiał sobie swą całkowitą bezsilność wobec tak nawet nędznych owadów. Nocami nieustannie męczyła go bezsenność i dręczące myśli o przyszłych wielkich bitwach, w których, jak mniemał, nigdy już nie weźmie udziału; jeśli nawet ze zmęczenia i duchowego wyczerpania zasypiał na kwadrans, natychmiast dopadały go koszmary, z których długo nie mógł się otrząsnąć.

Kiedy wreszcie skończyło się lato i nastała sucha jesień, Vuscypilon coraz częściej przemyśliwał o samobójstwie. Przez otwarte okna wiatr zarzucał do namiotu pożółkłe liście i jeden z nich upadł tuż przy łóżku legionisty. Vuscypilon ze smutkiem patrzył na klonowy listek, wiedząc, że wcześniej czy później przyjdzie szpitalna sprzątaczka i zmiecie go z podłogi wraz z innymi śmieciami.

Pewnego razu, po niewielkiej dawce morfiny, przyśniła mu się Moabitka, zmarła narzeczona. Ubrana w białą jedwabną sukienkę szła, smutna, pustą ulicą z koszyczkiem fiołków w ręku. Ten dziwny sen bardzo poruszył Vuscypilona i zrobił na nim tak silne wrażenie, że przez całą noc lał gorzkie łzy, a nad ranem postanowił ostatecznie popełnić samobójstwo.

Z powodu paraliżu legionista Vuscypilon nie mógł jednak sam zrealizować swego zamiaru i po trzech dniach męczących rozmyślań przywołał felczera Diogenesa i powiedział mu o swoim życzeniu.

– Da się zrobić, tylko co ja z tego będę miał? – z kwaśną miną zapytał felczer i nachylił się nad sparaliżowanym legionistą, by usłyszeć odpowiedź.

Nieludzki brak litości tak rozsierdził Vuscypilona, że zamiast odpowiedzieć, z całych sił plunął Diogenesowi w twarz. Ten uskoczył przerażony i jak strzała wyleciał z namiotu.

Następnego dnia Vuscypilon został odprawiony do miasteczka Tiar nieopodal stolicy, gdzie znajdował się główny kampus szpitala imperatorskigo dla psychicznie chorych.

22. Nie jest tak źle, jakby się zdawało

W powietrzu szalał taki huragan pocisków z karabinów maszynowych i odłamków z często wybuchających bomb lotniczych, że legionista Vuscypilon wraz ze swym przyjacielem kapralem Firanem, nie odważyli się nawet nosa wyściubić z szańców i do głowy im nawet nie przyszło naprawić niewielką przenośną armatkę, od której odpadł tylny klin mocujący lufę w łożysku. Łączność z dowództwem frontu była zerwana, bo kapral, próbując rano przenieść telefon w bezpieczniejsze miejsce, coś tam w nim uszkodził. Nie pozostało im nic innego, jak tylko czekać, aż strzelcy króla Rafanaela i lotnictwo jego kulawego generała Leona wstrzymają swój wściekły ostrzał.

– Oni pewnie myślą, że dawno już nie żyjemy – z satysfakcją wycedził przez zęby Firan i z ręcznie robionej glinianej fajki wypuścił kłąb niebieskawego dymu.

– Wątpię, żeby byli aż tacy głupi – burknął Vuscypilon i popatrzył na swój kieszonkowy zegarek z pozłacanym cyferblatem.

Wskazówki pokazywały dokładnie południe. „Ostrzał trwa już dwie i pół godziny” – obliczył w myślach legionista i powiedział:

– Ktoś musi iść do sztabu do kapitana Warwicka po dyspozycje. Rzucili losy, padło na Vuscypilona. Legionista westchnął, przeżegnał się trzy razy, narzucił na plecy pelerynę maskującą i szybko wyczołgał się z okopów. Kiedy wracał, była już noc. Fosforyczny blask księżyca oświetlał wyraźnie wszystko dokoła i w martwej ciszy słychać było tylko cykanie świerszczy, dla których ta krwawa rzeź jakby w ogóle nie istniała. Pełznąc niby wąż po rozrytej wybuchami ziemi, legionista gorzko rozmyślał o tym, dlaczego przez całe życie nie miał szczęścia w żadnej ważniejszej sprawie. „Musi to być jakiś defekt mojego umysłu, albo tak mi już było sądzone” – miarkował.

Nagle z pozycji wroga zaterkotały karabiny maszynowe i z wszystkich stron przenikliwie świsnęły kule. Vuscypilon całym ciałem przypadł do mokrej ziemi i zadrżał jak listek osiki, bo przez chwilę zdawało mu się, że strzelcy celują właśnie do niego. Kiedy strzały ucichły, powoli popełzł dalej, a dotarłszy do okopów z przerażeniem odkrył, że kapral Firan leży bez ruchu w kałuży krwi, z przestrzeloną na wylot głową. Vuscypilon otarł zimny pot z czoła, ukląkł i w milczeniu nakrył martwą twarz przyjaciela workiem po sucharach.

Śmierć Firana otumaniła go. Przeniósł spojrzenie na armatkę; była naprawiona, a pociski leżały porządnie poukładane w drewnianej skrzynce. Legionista podniósł karabin Firana i wielce stropiony znowu spojrzał na trupa kaprala.

– Biedak, zawsze coś przede mną ukrywał – w zamyśleniu mruknął Vuscypilon.

Legionista nieraz jeszcze rozmyślał o zagadkowej śmierci przyjaciela i zaczął podejrzewać, że ten celowo wystawił się pod kule wroga.

24. Kwiaciarnia i hotel „Pod Trzema Narcyzami”

– Pewnie się już nigdy nie zobaczymy! – ze łzami w oczach szeptała Moabitka.

– Nie martw się, miła, pamiętasz przecie, co mówił o mnie stary odludek Efremiusz! – uspakajał narzeczoną legionista Vuscypilon, oczyma duszy widząc się już na polu bitwy.

Był to ostatni dzień jego pobytu w Sediolanie, stolicy Diamentowego Imperium, tuż przed kolejnym wymarszem na front.

Legionista Vuscypilon i jego narzeczona Moabitka prowadzili tę rozmowę półgłosem, zagłębieni w fotelach pośród wspaniałych orchidei w przestronnej kwiaciarni, dokąd wbiegli, by schronić się przed deszczem. Moabitka uśmiechnęła się, w głębi duszy skrywała jednak lęk, miała bowiem dziwne przeczucie, że to ich ostatnie spotkanie. Zdawało jej się, że wszystko dokoła przepełnione jest lękiem, a w szumie deszczu, który wciąż padał i padał, zaczęła nawet rozpoznawać jakiś dawno zapomniany smutek. „Jakie bolesne to nasze ostatnie pożegnanie!” – przemykało jej co pewien czas przez głowę. A legionista, myśląc to o Moabitce, to o dowódcy 27 Legionu kapitanie Warwicku, czuł z zadowoleniem, że jego życie z każdą chwilą nabiera prawdziwego sensu.

– Będziesz do mnie pisał? – po raz któryś zapytała Moabitka.

– Tak, kochana! – za każdym razem czule odpowiadał Vuscypilon.

Kiedy deszcz wreszcie ustał, wstali i wyszli z kwiaciarni na ulicę. Wszędzie na murach były porozklejane kolorowe plakaty z patriotycznymi hasłami. W stolicy czuło się wojnę. Legionista i jego narzeczona szli w milczeniu mokrym chodnikiem i na nic nie zwracali uwagi: ten dzień był dla nich zbyt ważny.

– Och, najdroższy, tak chciałabym mieć coś od ciebie na pamiątkę tego ostatniego dnia! – wyszeptała melancholijnie.

– Ile kosztuje ten purpurowy ze złotymi kołami? – spytał legionista, jak mógł najgłośniej, garbusa Salataela, który zdawał się nie dostrzegać kupujących, siedząc w zamyśleniu na swej ławeczce, zbitej ze starego pudła.

– Piętnaście miedzianych imperów! – niewzruszenie odrzekł Salatael i wprawnie włożył motyla do czystej niebieskiej koperty.

Vuscypilon zapłacił i podał kopertę narzeczonej, która nie kryjąc radości, ostrożnie schowała ją do torebki z krokodylej skóry.

Cały wieczór spacerowali rozmarzeni bulwarem wzdłuż Sedy, szeroko rozlanej i głębokiej rzeki, płynącej przez Sediolan, a kiedy słońce schowało się za horyzontem, zatrzymali rozklekotaną bryczkę i pojechali na zachodnie przedmieście do hotelu „Pod Trzema Narcyzami”, gdzie mieli zamiar spędzić swą ostatnią noc.

W pokoju hotelowym było duszno. Vuscypilon i Moabitka leżąc w swych objęciach przysłuchiwali się jak zaczarowani różnorodnym nocnym odgłosom ulicy, które wpadały do pokoju razem z nocnymi owadami. Były to zwyczajne odgłosy dużego miasta, w tej chwili jednak zakochanym wydawało się, że są one pełne jakiegoś osobliwego, fantastycznego sensu. Moabitka ze wszystkich sił starała się zapomnieć o lęku, ale ten skryty na samym dnie serca, uparcie przypominał o sobie i wtedy nieszczęsna dziewczyna powtarzała:

– Kochany, już nigdy więcej mnie nie ujrzysz!

Vuscypilon zaś w milczeniu gładził jej nagie uda i całował czule, pewien, że trwożne przeczucia jego narzeczonej nie mają żadnych podstaw.




Przełożyła Renata Rusnak



 <– Spis treści numeru