PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 41-42


Michal Ajvaz

Opowiadania

Czekanie przed budką telefoniczną



Już od dwu godzin czekam na placu św. Gawła przed budką telefoniczną koło sklepu z materiałami i firankami, muszę zadzwonić, żeby przekazać ważną i pilną wiadomość, ale budka jest zajęta i nie wygląda na to, żeby telefonujący miał zamiar skończyć. Czy nie powinienem zapukać w szybę? To jednak byłoby dosyć nieuprzejme. Lepiej jeszcze trochę poczekam. Ciągle nie kończy, jednak spróbuję zapukać, przynajmniej cichutko. Hm, zdaje się, że mnie w ogóle nie zauważył, zapukam głośniej. Nie, lepiej nie, nie będę natrętny. To właściwie dosyć dziwny użytkownik telefonu, jeszcze się z takim nie spotkałem. Ilekroć czekałem przed budką telefoniczną, widziałem w niej mężczyznę, kobietę albo dziecko, w tej budce natomiast jest konik morski wielkości dorosłego człowieka, koniec ogonka ma elegancko zakręcony tak, że tworzy spiralę. Dokąd telefonuje? Na morskie dno? Budka aż po sufit pełna jest wody, to także dość niezwykłe. Kiedy konik będzie wychodzić, muszę uważać, bo w chwili, gdy otworzą się drzwi, woda się wyleje. Ciekaw jestem, jak będzie się poruszał na ulicy, muszę się przyjrzeć. Czy będzie podskakiwał na ogonku? Ale może on wcale nie telefonuje, tylko ot tak, trzyma sobie słuchawkę, może chce ją zjeść. Nie przyciska jej nawet do ucha. Czy konik morski w ogóle ma uszy? Niewykluczone, że wysyła jakieś sygnały ultradźwiękowe jak nietoperz. Może uważa budkę telefoniczną za akwarium? Albo ukrywa się, za miesiąc będzie Gwiazdka, więc ludzie będą potrzebować ryb. Ale czy konik morski to ryba? Ludziom byłoby wszystko jedno, wpuściliby konika do wanny, a na Wigilię by go zjedli i jeszcze wszędzie by się chwalili, jaki to mieli delikates. No, czekać do Bożego Narodzenia to dla mnie za długo. Ale nie, na pewno telefonuje, ma taką skupioną minę, jeszcze zaczekam. Przecież zaraz skończy, o czym mógłby tak długo rozmawiać. Ale czy woda nie popsuje aparatu? Może nigdzie się potem nie dodzwonię? Albo dodzwonię się tylko na morskie dno. Na cóż mi się to przyda, z kim tam będę rozmawiać? Z meduzą? Nie, nie, z meduzą gadać nie mam zamiaru, muszę porozmawiać z kimś zupełnie innym. Początkowo konik wydawał mi się przemiły, chodziłem dokoła budki i przyglądałem mu się, chciałem, kiedy wyjdzie, poczęstować go cukierkiem, ale teraz wcale mi się nie podoba, wydaje mi się śliski i obrzydliwy. Brr, za nic bym go nie dotknął. To wstrętne, że będę musiał trzymać słuchawkę, w którą pchał swój pysk. Owinę ją chusteczką do nosa. Gdyby w kawiarni podszedł do mojego stolika i spytał, czy może się dosiąść, bez ogródek powiedziałbym mu, że nie. Jeszcze bym mi zamoczył gazetę. Kto wie, co by sobie ludzie o mnie pomyśleli, widząc, że siedzę razem z morskim zwierzęciem. Poza tym, niby jak mielibyśmy rozmawiać? Za pomocą ultradźwięków? Nie chciałbym też patrzeć, jak wtyka ten swój długi nochal do filiżanki z kawą. Na pewno wepchnąłby go tam z wielkim trudem, a filiżanka sterczałaby mu na końcu nosa jak porcelanowy kaganiec. To by było śmieszne. Wcale nie byłoby mi go żal. Pewnie by mnie poprosił, żebym mu zdjął filiżankę z pyska, sam by nie dał rady, bo nie ma rąk. Ale ja bym udawał, że czytam gazetę i że go nie słyszę. Chyba go nienawidzę. To naprawdę obrzydliwe stworzenie, ogonek ma jak prosię. Chociaż z drugiej strony... Jest taki łagodny, jakieś inne zwierzę zdenerwowałoby się może, że ciągle chodzę wokół budki, wybiegłoby z niej i zaczęło gonić mnie po placu św. Gawła. Złapałoby mnie i zabrało do swojej nory. Tam uczyłoby na mnie swoje młode łapać ludzi, pozwalałoby mi odbiec kawałek, a potem pokazywałoby dzieciom: tak go doganiacie, tak na niego skaczecie, a tak walicie łapą, o, tak, a teraz go ślicznie zwiniecie i zabierzecie. Ale konik nie, konik jest cichy i cierpliwy i ma subtelny, inteligentny wyraz twarzy, z oczu wyziera mu tajemnica morskich głębi. Jest czyściutki, cały umyty, inne zwierzęta nawet nie tkną wody albo wręcz tarzają się w błocie. Gdyby w budce było jakieś inne zwierzę, zostawiłoby na pewno aparat telefoniczny cały wymazany błotem, słuchawka byłaby ubabrana jakimś paskudztwem. Nie mogę przecież konika tak sobie po prostu potępić. A poza tym: skąd mogę wiedzieć, że nie telefonuje w ważniejszej sprawie niż moja? Myślimy, że wszystko, co ważne, musi się rozgrywać jedynie na stałym lądzie, a tymczasem lądy zajmują mniejszą część globu ziemskiego. T. S. Eliot pisze w poemacie The Dry Salvages o tym, że w ogóle nie uświadamiamy sobie obecności żywiołu wodnego wraz z jego tajemnicami, póki woda sama nam o sobie nie przypomni, a to w ten sposób, że groźnie wystąpi z brzegów, między którymi do tej chwili spokojnie i nie zwracając na siebie uwagi płynęła. Albo że będziemy musieli czekać przed budką, z której telefonuje konik morski – dodaję ja. Ale jednak mógłby tę rozmowę skrócić. Czy nie powinienem pójść do jakiejś innej budki? Ależ nie, skoro już tak długo tu stoję, szkoda byłoby teraz odejść. Gdzie indziej też musiałbym czekać, a prawdopodobieństwo, że rozmowa dobiegnie końca, większe jest tutaj, bo im dłużej rozmowa trwa, tym jej dalsze trwanie staje się statystycznie mniej prawdopodobne. Gdybym nie był tylko tak strasznie głodny. Naprzeciw w kiosku sprzedają kiełbaski, zapach dochodzi aż tu, chyba mógłbym tam skoczyć i zaraz wrócić. Mógłbym też kupić dwie i jedną poczęstować konika. Ale wtedy pomyślałby może, że czynię jakiś przytyk do zbyt długiego trwania jego rozmowy, i poczuł się zraniony. Zresztą koniki morskie chyba nie jedzą kiełbasy. Poza tym w chwili, kiedy stałbym przy kiosku, ktoś mógłby zająć moje miejsce przed budką. Lepiej będzie, jeśli nigdzie nie pójdę, jeszcze wytrzymam. Człowiek wytrzymuje bez jedzenia kilka tygodni. Konik ciągle się nie rusza, czy to w ogóle jest żywe stworzenie? Czy nie jest czasem z gumy, nadmuchiwany? Ale co by robił gumowy nadmuchiwany konik morski w budce telefonicznej? Może to jakaś kampania reklamowa, na przykład promocja wyrobów z ryb albo wycieczek nad morze, czy ja wiem? Na pewno jest z gumy. Ma taką tępą minę. Powinienem otworzyć drzwi i sprawdzić ręką. Ale jeśli jednak nie jest gumowy? To przecież byłoby z mojej strony grubiaństwo. Mimo swojej łagodności konik mógłby poczuć się dotknięty, zdenerwować się i na przykład mnie pogryźć. I co bym potem powiedział lekarzowi? Że na placu św. Gawła pogryzł mnie wielki konik morski? Wyobrażam sobie, dokąd skierowałby mnie na badania. Poza tym z budki wypłynęłaby woda i całego by mnie zmoczyła. Lepiej jeszcze poczekać, muszę być cierpliwy, przypominam sobie, że Mengzi pisze gdzieś o rolniku, który chciał przyśpieszyć dojrzewanie ryżu, powyciągał w tym celu rośliny z ziemi i w rezultacie nie uzyskał żadnego plonu. Gdyby tylko nie było tak strasznie zimno. Czy nie powinienem jednak znowu zapukać w szybę?


przeł. Leszek Engelking




Lina

Wspinam się na wysoką pionową skałę – po linie, która zwisa z jej szczytu; pode mną w przepaści przewalają się kłęby mgły. Dmie zimny wiatr i ściemnia się: jest późne popołudnie listopadowego dnia 1988 roku.

Po drodze spotykam różne zdumiewające rzeczy; szkoda, że nie mam czasu dokładnie się im przyjrzeć. Są tu okna, wstawione w skalną ścianę: kiedy je mijam, zaglądam do środka i widzę za nimi pokoje, oświetlone niebieskawym i zmiennym blaskiem telewizorów i przypominające mieszkania na praskich osiedlach. Jest tu automat telefoniczny, przymocowany do skały, nieodłożona słuchawka kołysze się na sznurze; kiedy przykładam ją do ucha, słyszę piskliwy głos kobiecy: „...ja już tego nie wytrzymam, ciągle siedzi w książkach, nawet podłogi nie umyje, a czyta takie bzdury...” Są tu czubki ostrych skałek, w których ktoś wyrzeźbił głowy z twarzami wykrzywionymi groteskowym grymasem, w jamach szeroko otwartych ust uwiły sobie gniazda białe ptaki, które od czasu do czasu wydają z siebie przenikliwy wrzask, sprawia to takie wrażenie, jakby krzyczały na mnie kamienne twarze. Są tu nieme znaki na ściankach ametystów i agatów, powykręcane linie i plamy, które niejasno grożą, że staną się zrozumiałe (potem definitywnie trzeba będzie ruszyć do Azji), są tu w wilgotnych plamach zarośniętych mchem źródła turkusowej trucizny. Widzę, że ktoś zsuwa się po linie, musimy się jakoś wyminąć; to dama w futrze, niezgrabnie przełazimy przez siebie, obcas szpilki opiera mi się o ciemię, boję się, że przebije kość czaszki i wbije się w mózg. Co byśmy wtedy zrobili? Sunęlibyśmy dalej, jedno z nas bose, drugie z bucikiem wbitym w czaszkę i ze złym górskim ptakiem, który zamieszkałby w buciku jak w gnieździe. Kobieta gramoli się przeze mnie i wściekle mnie szturcha, wydaje się jej bowiem, że jestem niezręczny, coś do siebie gniewnie syczy, potem znika we mgle w dole. W głębi wrośniętych w skałę kryształów świeci chłodny blask. Jest tu wylot tunelu, z którego sterczy nad przepaścią wysunięta do połowy swojej długości lokomotywa, jest tu plan Pragi, wyciosany w skale, na planie zaznaczone są wszystkie miejsca, gdzie mieszkałem, napisano coś przy nich egipskimi hieroglifami. Jest tu gruba książka, wisząca na łańcuchu, pełna okropnych przysłów; może uda mi się je zapomnieć. Kto błąka się pośród korzeni między bursztynem a jadowitymi zębami dżdżownic, nie będzie już mógł się powiesić w koronie drzewa. Jest tu na skalnej półce klawiatura z kości słoniowej i hebanu, na klawisze powoli kapią krople lodowatej wody, rozbrzmiewa smutna melodia, delikatny zarodek obłędu. Obok przebiega ciemna kuna w złotej masce .

Wreszcie zbliżam się do szczytu. Jest już całkiem ciemno i zaczęło mżyć, na górze widzę jakieś światła, słychać hałas. Skała przechodzi w ścianę z bloków kamiennych, na jej końcu znajduje się metalowa balustrada, do której przywiązana jest moja lina; przechodzę przez balustradę i oto jestem na skrzyżowaniu koło Teatru Narodowego. Przekonuję się, że światła, które widziałem z dołu, to wielkie okna kawiarni Slavia, o tej wieczornej porze pełnej ludzi. Zimna mżawka zmienia się w drobny niespokojny śnieg, gwałtownie wirujący w snopach światła rzucanych przez reflektory samochodów, które stanęły przed przejściem dla pieszych. To pierwszy śnieg w tym roku.

Idź usiąść w cieple kawiarni, napij się gorącego grogu i patrz przez okno w ciemność, obserwuj fantastyczne śnieżne istoty tańczące w blasku samochodowych świateł Na obszarze miasta jest wiele ukrytych przepaści, gór, pojawiających się w nocy, świątyń nieznanych kultów za odrapanymi fasadami domów na przedmieściach, dworców, na które przyjeżdżają lokomotywy z białego marmuru: w wagonach ustawione są zbiorniki z letnią wodą zapomnienia dla zmęczonych przechodniów. Twoje drogi coraz częściej prowadzą przez parowy z białymi zwierzętami, chociaż wychodzisz tylko po zakupy albo do kasy pożyczkowej. Nie unikaj tych obszarów, nie zastanawiaj się nad tym, czy są matrycą wszystkich naszych rzeczy, słów i gestów, czy też miejscem ich zagłady, rumowiskiem naszego świata. Musisz być mieszkańcem obu miast, tylko w ten sposób zrozumiesz sens codzienności i sekretny kierunek swojej drogi, oba miasta stopią się w jedno, zamarznięte górskie wodospady zaświecą w nocy na schodach starych domów, dotkniesz ręką ich cudownego chłodu, dzikie zwierzęta będą śpiewać w mrocznych przedpokojach.


przeł. Leszek Engelking


notka biograficzna



 <– Spis treści numeru