PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 41-42


Marta Szulc i Konrad Radziejewski

Sny kuratorów, a ich konflikt z rzeczywistością.



Tegoroczne 50. Biennale sztuki współczesnej w Wenecji miało być wydarzeniem wyjątkowym. Nie tylko pod względem liczby artystów (380, a ok. 550 wraz z wystawami towarzyszącymi), ale i pod względem aranżacji całego przedsięwzięcia. Założeniem głównego kuratora wystawy Francesca Bonamiego było odejście od sposobu organizacji podobnych, ogromnych wystaw (jak Documenta w Kassel). Dlatego rozbito Biennale na wiele pomniejszych ekspozycji, nad którymi władzę sprawowali inni kuratorzy. W ten sposób oprócz pawilonów narodowych (w tym roku pobito rekord – 63), ośmiu wystaw zbiorowych w Arsenale (Clandestine, Fault lines, Individual systems, Zone of urgency, The structure of survival, Contemporary arab representations, The everyday altered, Utopia stations), Interludes (różne działania w terenie), wystawy w Museum Corer oraz Links (różne ozdobniczki w mieście sygnalizujące trwanie Biennale), można było zobaczyć Extra 50, czyli kolejne 19 wystaw zorganizowanych jako wystawy specjalne, m.in. Limbo Zone, Absolut generations, The dawn of dimi. Jeżeli nie kupi się przewodnika na samym początku zwiedzania, to naprawdę trudno połapać się, co wchodzi w ramy Biennale. Należy dodać – i tym samym ostrzec – że wystawy (również pawilony) są rozsiane po całej Wenecji, co jest dodatkowym utrudnieniem, jeżeli nie zna się tego miasta–labiryntu.

Tytuł tegorocznego Biennale to: Sny i konflikty. Dyktatura widza. Poprzez niego Francesco Bonami wyjaśnia, jaka jest nowa rola współczesnej sztuki. Artyści mają tworzyć – działając sztuką – sny, które stałyby się rozwiązaniem wszelkich bolączek świata, np. wojny, agresji, dyskryminacji itd. Mają oferować swoją wizję świata, w której aktualne konflikty, m.in. związane z globalizacją zderzają się z „romantycznymi snami o nowej współczesności”. W drugim członie kurator chce oddać prawo do interpretacji sztuki widzowi, który ma się utożsamić z wizją artysty, a nawet zyskiwać nad nią pełną kontrolę, samemu stając się artystą – twórcą nowej rzeczywistości. To odbiorca znów staje się dyktatorem, bo uwalnia się od bezkształtnej idei „publiczności”, choć na przytłaczającej wielkością wystawie graniczy to z cudem.

Pomimo założeń weneckie wydarzenie jest trudne do ogarnięcia. To ono rządzi, a widz nie jest w stanie nad nim zapanować. Piękne założenia Bonamiego zawarte w temacie są mętne i trudne do zrozumienia. Rozbicie Biennale na małe wystawy nie czyni go bardziej przystępnym. Każda ekspozycja to inna koncepcja kuratora, a wielość artystów potęguje chaos. Trudno zauważyć wybitne prace, nie dlatego, że ich nie ma; lecz po dokładnym prześledzeniu hali Arsenału bliżej jest się zawrotu głowy niż jakiejś konkluzji z obejrzanych prac. Dlatego chcemy się skupić na tym co zdołało przykuć naszą uwagę.

Against order? Against disorder? (Przeciw porządkowi? Przeciw nieporządkowi?) to dzieło Michala Rovnera z izraelskiego pawilonu składające się z kilku instalacji wideo w różny sposób traktujących ten sam temat. Ludzie przychodzą, krążą w tajemniczych kręgach i odchodzą; lub są zminimalizowani do roli bakterii na laboratoryjnych szkiełkach, a w ostatniej sali tworzą niekończące się pasma takich samych postaci kroczących w jednakowym porządku. Ci ludzie są bezwolni, bierni, poddają się komuś lub czemuś. Nie wiemy, czy kieruje nimi jakaś wyższa siła (Bóg, fatum?), czy oni sami ustalają ten porządek – niewolnicy własnych norm. Prawdopodobnie my także jesteśmy ludźmi bezwolnie krążącymi po miejskich mrowiskach.

Niezwykle poetycko prezentowało się islandzkie archiwum wodospadów. Artystka tego pawilonu – Ruri skatalogowała dwadzieścia najpiękniejszych wodospadów rodzimej wyspy. Pracą była szafa z wielkimi przeźroczami, które wysunięte, uruchamiały nagrany dźwięk danego wodospadu. Zabawa zaczynała się, gdy kilka osób naraz wyjęło przeźrocza, a nałożony dźwięk spadającej wody powodował ogłuszający huk. W ten sposób Ruri tworzy bardzo ciekawą i kontemplacyjną pracę, która w surowy, lecz jednocześnie zmysłowy sposób ukazuje siłę i piękno natury. Praca jest bardzo konsekwentna i doskonale współgra z architekturą islandzkiego pawilonu oraz charakterem tego kraju.

Inną tematyką zajęła się australijska artystka Patricia Piccinini. Dziwne, hiperrealistyczne rzeźby z materiałów imitujących skórę, włosy, oczy przedstawiają zmutowane zwierzęta. Przewrotny tytuł pracy „We are family” (Jesteśmy rodziną) podkreślał, że wszystkie istoty zostały stworzone z połączenia człowieka ze zwierzęciem. Dziwne, ale nie wywoływało to uczucia obrzydzenia, raczej zaskoczenie. Patricia Piccinini stawia pytanie o sens zabawy z genetyką. Czy tworzenie nowych gatunków jest tylko kwestią czasu? Nawet kolorowe motocyklowe hełmy w przedziwnych kształtach pasujących na głowy, których wyglądu możemy się tylko domyślać, zadają pytanie, czy te igraszki genetyków staną się częścią naszego świata i czy będziemy w stanie je zaakceptować? Piccinini po części odpowiada twierdząco, aranżując zabawę rzeźby ludzkiego dziecka z nowym gatunkiem.

Alea iacta est (Kości zostały rzucone) to praca Stanisława Dróżdża, reprezentanta polskiego pawilonu. Artysta stworzył sytuację, w której bawi się z widzem, a raczej gra w jedną z najstarszych gier – w kości. Ściany pawilonu pokrywają kostki do gry we wszystkich możliwych kombinacjach. Zadaniem widza jest rzut sześcioma kośćmi i odnalezienie tego układu na ścianie jeżeli mu się powiedzie – wygrywa. Pomysł cudownie prosty, ale ukazujący, jak nasze życie jest zdeterminowane przez los (bo odnalezienie danego układu oczek wymaga odrobiny szczęścia).

Praca Mai Bejević, jednej z reprezentantów pawilonu Bośni i Hercegowiny, wywołuje śmiech, ale zaraz następuje konsternacja: czy z takich rzeczy można się śmieć? Dwa ekrany, na których na przemian pojawiają się osoby w pończochach na głowach opowiadające kawały o wojnie. Straszny w tej sytuacji był fakt, że były one naprawdę śmieszne. Śmiech z czegoś, co jest tragedią innych ludzi, choć na filmach też śmiejemy się z potknięć i nieszczęść bohaterów, to na ekranach ludzie są prawdziwi, żyjący we współczesnym powojennym świecie i prawdopodobnie przeżyli ten koszmar. Czy to sposób na oswojenie nas z powojenną rzeczywistością, która w przekazana w inny sposób byłaby trudna do zniesienia?

W Arsenale dostrzegliśmy kilka interesujące rzeczy. Damian Ortega, wystawiający na wystawie The Everday altered (Odmieniona codzienność), rozmontował na części pierwsze i zawiesił w powietrzu volkswagena garbusa – ciekawa interpretacja codziennego przedmiotu. W części Zone of urgency zainteresowała nas praca Tadasu Takamine. To krótki film wideo, gdzie w przyspieszonym tempie obserwujemy metamorfozę ogromnej plastelinowej głowy. Raz jest uśmiechnięta, raz straszna, śpi, zmienia fryzury, jest w ciągłym ruchu. Przystanek Utopia (Utopia station) składa się z szeregu pomieszczeń, a w każdym inny anonimowy artysta. Oferuje szereg rozrywek: od przystawiania stempelków z napisem „imagine peace” do oślepienia wyrazem „utopia” po naciśnięciu niewinnie wyglądającego guziczka. Limbo zone jest wystawą wchodzącą w ramy projektu Extra 50, a w niej prezentowali się m.in. Daniel Lee i Lee Mingwai. Pierwszy – z serią przetworzonych ludzkich twarzy. Pokazujące się po kolei wizerunki mają jedną wspólna cechę – są brzydkie, odrobinę upiorne i na pewno nie pasują do naszego świata, są ciekawe poprzez swoją inność. Artysta otrzymał ten efekt przez dodanie do ludzkiej twarzy jakiejś zwierzęcej cechy. Lee pokazał zwierzęta w ludziach. Pomysłem Mingwai było spędzenie nocy z samym artystą w pokoju zaaranżowanym w jednej z wystawowych sal.

Dla porządku należy jeszcze wspomnieć o tegorocznym zwycięzcy. Jest parę hipotez, dlaczego jury przyznało tę nagrodę właśnie Luksemburgowi, ponieważ werdykt był dość zaskakujący. Pawilon składa się z kilku pomniejszych prac, m.in. instalacji wideo przedstawiającej zamiataczy pustyni i filmu o wiolonczelistce grającej z echem.

Na tegorocznym Biennale było kilka polskich nazwisk: Monika Sosnowska, Pawel Althamer, Paulina Ołowska, Piotr Uklański, Piotr Janas, Marzena Nowak i Mirosław Bałka, a ze starszego pokolenia Roman Opalka oraz Stanisław Dróżdż.

Biennale odwiedziliśmy po raz pierwszy. Zadziwiło nas i trochę rozczarowało. Trudno było się odnaleźć wśród tylu prac i zwiedzających. Smutne jest to, że współczesna sztuka jest w większości nudna i nie może się obyć bez teoretyzowania (do sporej części prac trzeba było przeczytać obszerne objaśnienia), albo traktuje widza jak przygłupią i wyzutą z uczuć istotę, przypominając mu, co to jest cierpienie. Była tam np. fabryka butów zrobiona na wzór tych z krajów Trzeciego Świata, widownia mogła wziąć do rąk nożyczki i na własnej skórze odczuć jak to jest, być wykorzystywanym robotnikiem; lub szachy, gdzie po jednej stronie stały figury w kształtach sławnych wieżowców, a z drugiej samolociki. Czasami trudno było zrozumieć, dlaczego pokazuje się takie rzeczy na wystawie tej rangi. Biennale miało pokazać najnowsze tendencje w sztuce współczesnej, ale żadna z wypowiedzi artystycznych nie miała dominować i dlatego zmniejszono ilość filmów wideo, które rządzą na ostatnich wielkich ekspozycjach. Niestety, jedną z niewielu rzeczy, jakie wynieśliśmy z tego hipermarketu sztuki, jest odczucie, że kuratorzy i współczesna sztuka coraz mniej wiedzą, o czym śnią widzowie.



Strona Biennale: www.labiennale.org




 <– Spis treści numeru