PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 39

Hermann Hesse

Trzy pory roku



W OGRODZIE

Dla posiadaczy ogrodów nadszedł teraz czas myślenia o wiosennych porządkach. W zadumie przechadzamy się więc po wąskich ścieżkach pomiędzy pustymi grządkami, na których północnym skraju leży jeszcze troszkę żółtawego śniegu – zupełnie nie przedstawiają one wiosennego widoku. Na łąkach, nad brzegami strumienia i na skraju ogrzanych słońcem, stromych winnic kiełkuje już coś zielonego i żywego; pierwsze żółte kwiatki nieśmiało, ale wesoło i odważnie wyglądają z trawy i rozwartymi dziecinnymi oczami patrzą na cichy, pełen oczekiwań świat. W ogrodzie poza przebiśniegami wszystko jest jeszcze martwe; wiosna niewiele jeszcze przyniosła, a puste grzędy cierpliwie czekają na nasiona i na staranie.

Spacerowiczom i niedzielnym miłośnikom przyrody znowu teraz jest dobrze: mogą się przechadzać i przyglądać z radością cudowi powracania do życia. Patrzą na zieleń łąki, zahaftowanej wesołymi barwami pierwszych kwiatów, na drzewa pokryte żywicznymi pączkami, zrywają sobie gałązki ze srebrzystymi baziami, żeby postawić je w pokoju, i patrzą na tę całą wspaniałość w błogim zadziwieniu, rozmyślając, jak łatwo i naturalnie, samo z siebie wszystko w odpowiedniej chwili kiełkuje, rośnie i zakwita. Rozmyślają sobie wprawdzie, lecz nie mają przy tym żadnych trosk, bo widzą tylko to, co dzieje się w tym momencie – nie muszą obawiać się ani nocnych przymrozków, ani pędraków czy myszy, ani żadnych w ogóle szkodników.

Właściciele ogrodów nie mogą w tych dniach pogrążyć się w takim spokoju. Chodzą w kółko i widzą, że zaniedbali niejedno, co mogło zostać zrobione jeszcze zimą; zastanawiają się, co mają posadzić tego roku, z troską przyglądają się grządkom i drzewom, które marnie rozwijały się zeszłego lata, przeliczają zapasy nasion i cebulek, przepatrują narzędzia ogrodnicze, przy czym okazuje się, że trzonek od szpadla jest złamany, a nożyce do cięcia drzew zardzewiały. – Oczywiście nie wszystkim się to przytrafia. Zawodowi ogrodnicy przez całą zimę rozmyślali o pracy, a niektórzy skrzętni amatorzy i mądre gospodynie są także do wszystkiego dobrze przygotowani. Im nie zabraknie jakiegoś narzędzia, ani jeden nóż nie zardzewieje, paczuszki z nasionami nie zawilgotnieją, nie zgubi się ani nie zgnije w piwnicy żadna cebulka czy bulwa; dawno obmyślili i opracowali plan całego ogrodu na nowy sezon, na czas zamówili potrzebny nawóz i w ogóle wszystko zostało wzorowo przygotowane. Niech im się dobrze dzieje! Zasłużyli na chwałę i podziw, ich ogrody przez wszystkie letnie miesiące znowu będą przyćmiewać i zawstydzać nasze.

Niestety nie urosło jeszcze przeciw temu żadne lecznicze ziele. My pozostali, dyletanci i leniuchy, marzyciele i zimowe śpiochy, znowu zostaliśmy zaskoczeni przez wiosnę i z konsternacją patrzymy na pracowitych sąsiadów – czego oni nie zdążyli już zrobić, podczas gdy my bez pojęcia śniliśmy przyjemny zimowy sen! Teraz musimy się wstydzić, nagle strasznie nam się śpieszy, a podczas gdy usiłujemy nadgonić to, co zaniedbaliśmy, kiedy ostrzymy sekatory i wysyłamy zamówienia do sprzedawców nasion, znowu uciekają niewykorzystane dni i godziny.

Na koniec także i my jesteśmy gotowi i bierzemy się do roboty. Przez pierwsze dni, nie wiedzieć czemu, jak zawsze uszczęśliwia nas to i podnieca, chociaż praca jest ciężka. Kiedy pierwszy tegoroczny pot spływa nam z czoła, buty grzęzną w rozmiękłej, ciężkiej ziemi, a ręce puchną od szpadla i zaczynają boleć, łagodne i nieszkodliwe marcowe słońce zaczyna wydawać się nam trochę zbyt ciepłe. Zmęczeni, z bolącymi plecami po kilku mozolnych godzinach wracamy do domu, gdzie tak dziwnie i komicznie grzeje jeszcze piec. Przy świetle lampy spędzamy wieczór nad poradnikiem ogrodniczym, który zawiera tyle kuszących rzeczy i rozdziałów, choć traktuje również o przykrych i nieprzyjemnych czynnościach. Natura jest wszakże łaskawa i w końcu w ogrodzie człowieka wygodnego także wyrośnie na grzędzie szpinak, sałata i trochę owoców, a jako rozkosz dla oka – letnie wesołe kwiaty.

Podczas pierwszego mozolnego przekopywania grządek pokazują się pędraki, chrząszcze, larwy i pająki, które z zawziętością niszczymy. W pobliżu ufnie śpiewa kos i szczebiocą sikorki. Krzewy i drzewa w dobrym stanie przetrwały zimę, ich brązowe pąki lśnią oleiście i obiecująco, sztamowe róże chwieją się lekko na wietrze i drzemią, śniąc o wspaniałej przyszłości. Z każdą godziną wszystko staje się znowu bardziej swojskie, wszędzie przeczuwamy już lato, kręcimy głowami i nie pojmujemy, jak mogliśmy przetrzymać tak długą i ponurą zimę. Czyż nie jest zgrozą pięć długich i ciemnych miesięcy bez ogrodu, bez zapachów i kwiatów, bez zielonego listowia! Ale teraz zaczyna się to wszystko od nowa i choć dzisiaj ogród leży jeszcze pusty – przecież ten, kto w nim pracuje, widzi już to wszystko, co tkwi w zarodku i w wyobraźni. Grzędy pełne życia, na jednej będzie jasnozielona sałata, tutaj wesoły groszek, a tam truskawki. Wyrównujemy skopaną ziemię, sznurem wytyczamy proste, ładne rowki, do których mają trafić nasiona, a na kwiatowych rabatach przewidująco rozdzielamy kolory i kształty, gromadzimy błękit i biel, wciskając pomiędzy nie trochę śmiejącej się czerwieni, obwodzimy ten przepych tu niezapominajkami, a tam rezedą, nie żałujemy sobie jaskrawych nasturcji, a z myślą o letnich przekąskach i piciu wina tu i ówdzie zostawiamy miejsce na pęczek rzodkiewek.

W miarę, jak postępuje praca, uspokajają się naiwne przypływy radości i pochłania nas sens istnienia ogrodu, przychodzą nam do głowy skojarzenia i myśli innego rodzaju. Jest to coś na kształt radości, a nawet nadmiernej zuchwałości tworzenia – przy zakładaniu ogrodu można nadać kawałkowi ziemi kształt zgodnie z własnym zamysłem i wolą, można sprawić sobie latem ulubione owoce, barwy i zapachy. Z małego zagonka, kilku metrów kwadratowych nagiej ziemi da się stworzyć burzę kolorów, pociechę dla oka i rajski ogródek. Lecz wszelkie tworzenie ma przecież swoje granice. Trzeba w końcu chcieć – wszystkimi zachciankami i fantazją – tego, czego chce natura, ale to ona musi uprawiać i się troszczyć. A natura jest nieubłagana. Pozwala się trochę obłaskawić, czasami wydaje się, że da się ją nawet trochę przechytrzyć, lecz później tym surowiej domaga się swoich praw. W ciągu kilku zbyt krótkich ciepłych miesięcy zamiłowany ogrodnik potrafi wiele zaobserwować. Kiedy ma się ku temu skłonności i chęci, dostrzega się jedynie to, co radosne: uniesienie życiodajnej siły w rodzeniu i wzrastaniu, zabawę i fantazję, z jaką natura tworzy barwy i obrazy, wesołe małe życie, pod pewnymi względami przypominające ludzi, gdyż wśród roślin spotkać można również dobrych i złych gospodarzy, oszczędnych i utracjuszy, dumnych wstrzemięźliwych i pasożyty. Są rośliny żyjące po filistersku i bez polotu, i takie, które iście po pańsku i z przyjemnością wypuszczają młode pędy; są dobrzy i źli sąsiedzi, przyjaźnie i antypatie. Jedne wyrastają, żyją i umierają dzikie i nieposkromione, nie zachowując miary – inne, biedne i pokrzywdzone, głodzą się w zatroskaniu, wiodąc jałowy i ciężki żywot. Niektóre mnożą się, plenią i rozrastają z bajeczną bujnością, inne trzeba cierpliwie zachęcać, aby wydały potomstwo.

Zawsze zadziwia mnie i wiele mi daje do myślenia potworna szybkość i pośpiech, z jakimi przybywa do ogrodu i odchodzi lato. Mija kilka miesięcy – a w ciągu tak krótkiego czasu wyrastają, pysznią się, żyją, więdną i umierają na zagonkach całe pokolenia. Ledwo obsadzimy grządkę młodymi ziółkami, podlejemy je i nawieziemy, wyrastają pędy, które rosną i rozwijają się w miarę swego przemijającego postępu. Wystarczy jednak, że księżyc obróci się dwa, trzy razy – i oto młoda niedawno plantacja okazuje się już stara, osiągnęła swój cel, zostanie teraz wyrwana z korzeniami, bo musi ustąpić miejsca nowemu życiu. Przy żadnym zajęciu ani bezczynności lato nie przemija tak strasznie szybko jak przy pracy w ogrodzie.

A poza tym w ogrodzie koło wszelakiego życia obraca się jeszcze prędzej – i widać to wyraźniej i bardziej przekonująco – niż gdziekolwiek indziej. Zaledwie zacznie się sezon ogrodniczy, od razu gromadzą się odpadki, śmieci, zwłoki, obcięte pędy, połamane łodygi, rośliny zaduszone przez chwasty czy zmarnowane w inny sposób – i co tydzień jest ich coraz więcej. Wszystkie one, razem z kuchennymi odpadami, obierzynami z jabłek, skórkami cytrynowymi, skorupkami od jajek i wszelkimi zmiotkami, trafiają na kompost; ich więdnięcie, przemijanie i rozkład nie pozostają obojętne: ktoś nad nimi czuwa, a nic nie zostaje zwyczajnie wyrzucone. Słońce, deszcz, mgła, powietrze i zimno rozkładają brzydką pryzmę, której pieczołowicie strzeże ogrodnik; ledwie mija rok i rozkwita nowe lato, widać, że wszystkie szczątki już zgniły i wróciły z powrotem do ziemi, aby uczynić ją tłustą, czarną i żyzną; i znowu nie trwa długo, aż ze skisłego śmiecia i śmierci na nowo kiełkują i wychodzą pędy, a to, co zgniło i umarło, jeszcze raz powraca w tryumfie, w nowych, pięknych i barwnych postaciach. I ten cały, prosty i pewny cykl życia, o którym ludzie tak często i zawile rozmyślają, a wszystkie religie pełne przeczuć i z czcią go interpretują, toczy się cicho, prędko i wyraźnie w każdym małym ogródku. Nie ma lata, które nie wyrosłoby ze śmierci lat poprzednich. I nie ma rośliny, która tak samo cicho i pewnie nie obróciłaby się na powrót w ziemię – podobnie jak z ziemi stała się rośliną.

W radosnym oczekiwaniu wiosny sieję w moim ogródku fasolę i sałatę, rezedę i nasturcje, zasilam je resztkami ich poprzedników, rozmyślam o poprzednim i o następnych roślinnych pokoleniach. Jak każdy muszę się pogodzić z tym uporządkowanym obiegiem życia – jako rzeczą oczywistą i w gruncie rzeczy wewnętrznie piękną; i tylko czasami przy siewie i zbiorach przychodzi mi na chwilę do głowy myśl, jak osobliwe jest przecież to, że spośród wszystkich stworzeń ziemskich jedynie my, ludzie, mamy coś do zarzucenia takiemu biegowi rzeczy, bo nie zadowalamy się nieśmiertelnością wszystkiego, pragnąc jej tylko dla nas – osobistej, własnej i wyjątkowej.

(1908)


Przełożyła Łada Jurasz-Dudzik



PEŁNIA LATA

Po cichu odczepiam od pnia pordzewiały łańcuch, zsuwam łódkę na wodę, przyklękam z tyłu i odpycham się wiosłem od brzegu. Jezioro, jak okiem sięgnąć, jest gładkie niczym lustro, połyskuje tylko to zielenią, to srebrem. Słońce pali pełnią swej południowej siły, a w zatoczce odbijają się śnieżnobiałe kształty przeciągających po niebie chmur.

Za plecami zostaje ocienione nabrzeże z wysokimi topolami i rozłożystymi, starymi wierzbami, a razem z brzegiem pozostaje wszystko, co mi tam, na lądzie, daje pracę, co przynosi radość i strapienie. Na biurku leżą listy, na które powinienem odpowiedzieć, rachunki, które muszę zapłacić, zaproszenia, z których mam skorzystać, zaczęte prace i otwarte książki. Im dalej wypływam na jezioro, tym mniej istotne wydaje mi się to wszystko, głupie i niepotrzebne, przynależne do jakiegoś wynaturzonego świata, który coraz mniej rozumiem i od którego trzeba uciec. Węglarz żąda ode mnie pieniędzy, bo zeszłej zimy paliłem jego węglem; wydawca chce, bym zabrał się do pisania nowej książki – jakby to stanowiło latem szczególną przyjemność; przyjaciel domaga się z kolei informacji o tutejszych warunkach mieszkaniowych i podatkowych. Czy to wszystko nie jest nędzne i śmieszne? Nade mną błękitnieje nieskończenie rozległe, skwarne niebo, chmury odprawiają swoje prastare święte tańce, stateczne góry stoją niezmiennie w ciszy – jak to możliwe, że gdzieś tam ciągle istnieje cały ten komiczny kram ludzkich interesów i problemów! Nieprawda, on nigdy nie istniał, skończył się jak wszystkie komedie, stał się legendą, snem, nieuchwytną przeszłością.

Nieuchwytna przeszłość! Aleksander Wielki czy król Persów Dariusz nie są dla mnie bardziej odlegli, dziwni i niezrozumiali niż dzisiejszy poranek albo wczorajszy wieczór. Co wtedy robiłem? Nie pamiętam; może pisałem listy, a może czytałem książki. Dlaczego? Po co? Czy to było konieczne? Dobre? Niepotrzebne i szkodliwe? Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że w tej właśnie południowej godzinie słońce opala mi ramiona i twarz, że na powierzchni wody igrają ze sobą gorące barwy lata, a Bóg – ze swej rozżarzonej, promienistej wysokości – spogląda z upodobaniem i dobrocią na całą tę dolinę, góry, jezioro, razem z rozsianymi na brzegach wioskami, klasztorami, zagrodami i śmiesznymi ludźmi. Wiem również, że wszystko, co teraz widzę, robię i przeżywam, jest dobre, nieodzowne, smakowite.

Mam bowiem w tej godzinie przed oczyma Boga, przemawia do mnie duch ziemi i duch wysokości, jeziora i gór. Przestaję być jednostką, istotą strachliwie oddzieloną od reszty świata, ale staję się po prostu dzieckiem ziemi – pozbawionym własnych myśli, życzeń i trosk, oddającym się zaś z ufnością większej, potężniejszej mocy powietrza, nieba i fal.

A oto niepostrzeżenie dotarłem do środka jeziora. Wieś i kościół dawno już oddaliły się i zmalały, rozpłynęły się nadbrzeżne zarośla, a sponad linii wzgórz, które jeszcze przed chwilą były tu najwyższe i ostro oddzielały się od błękitu nieba, wyjrzały dalsze, wyższe góry, niektóre z ciemnym lasem na stoku, inne o stromych zboczach skalnych. Wokół mej łodzi błyszczy nieporuszona tafla jeziora, po kilku chwilach pozbywam się ubrania i skaczę w chłodną toń, pływam beztrosko w krystalicznie czystej wodzie, zataczam koło, raz z głośnym pluskaniem, to znowu zupełnie cicho. Moja zielona łódka kołysze się spokojnie na powierzchni, zanurzona swymi nagrzanymi burtami w wodzie niczym pływający ptak.

Jakże kocham ten mały, zwinny pojazd! Ze wszystkich rzeczy, jakie posiadam, ta jedna żyje swoim życiem, z dala od domu i pokoju, z dala od wszystkich codziennych spraw, czeka na mnie jak część natury, jak drzewo albo zwierzę Ze wszystkich rzeczy, jakie posiadam, z tą jedną może kojarzą mi się same miłe, czyste, drogie wspomnienia. Moja łódź widywała mnie czasem smutnego, zamyślonego czy zmęczonego, ale nigdy w złym humorze, wystraszonego, naburmuszonego czy zagniewanego. Była mi wierna na niezliczonych wycieczkach, a ja poznałem wszystkie jej zalety i wady. Korzystałem z niej setki razy z radością i zadowoleniem, ale też dbałem o nią i pielęgnowałem ją, uszczelniałem smołą, a po deszczu wybierałem z dna wodę i suszyłem, malowałem ładnymi farbami, zawsze też cumowałem przy brzegu na pewnym, piaszczystym miejscu.

Kołysze się teraz wesoło i zgrabnie, czeka na mnie, wygląda za mną. Wracam wreszcie, wspinam się odświeżony, ociekający wodą, na pokład, odkładam wiosła i kładę się wzdłuż na podłodze. Wyciągnąć się tak nago na słońcu to prawdziwa rozkosz! Zarówno wtedy, gdy czyni się to na łące czy piasku, jak i na domowym tarasie – ale nigdzie nie jest tak przyjemnie jak na wodzie, w łódce, która zbiera i magazynuje ciepło niby kielich. Promienie słoneczne przenikają przez skórę i mięśnie aż do szpiku kości, a kiedy poczujemy przesyt, wystarczy jeden szybki skok i już pluskamy się w głębokiej, czystej wodzie. Na początku lata, kiedy ciało jest jeszcze blade i nawykłe do ubrania, zdarza się, że poparzymy trochę skórę: będzie się czerwienić i łuszczyć. Później stanie się brązowa i odporna na słońce, aż wreszcie przyjdzie czas, że nasze ciało odetchnie zdrowo pełnią swej animalnej natury i poczuje jedność z powietrzem, słońcem i wodą. Jak dla poezji ważne są wspomnienia, tak i w nas w tych słonecznych godzinach budzą się dziwne podniety i fantastyczne marzenia, pamięć o najdalszej przeszłości, o czasie stworzenia, o „duchu ponad wodami”...

Obudził mnie lekki powiew wiatru. Jezioro zaczynało się marszczyć, tworzyły się delikatne, cienkie linie fal. Chmury nad górami połączyły się, rosły na niebie coraz szybciej, ciemniej i groźniej. Niebawem pewnie zagrzmi i zerwie się wichura. Jak to wszystko w powietrzu gwałtownie się wylęga! Pospiesznie narzuciłem ubranie i wziąłem się do wioseł. Zmarszczki na jeziorze zmieniły się w fale, ale nie stawiały jeszcze większego oporu. Moja poczciwa łódka raźno zmierzała w stronę domu i zanim spadły pierwsze krople deszczu, a woda zaczęła mocniej uderzać o brzeg, byliśmy już na przystani.

Wróciwszy do domu popatrzyłem z niechęcią na leżące na stole książki i listy, po czym wziąłem się do pracy. Po jakimś kwadransie znowu rzuciłem wszystko w diabły. Konieczność robienia tych różnych głupich rzeczy ciągle jeszcze wydawała mi się niezrozumiała. Tymczasem na dworze rozszalała się wściekła burza, ulicą płynął żółty potok, o dachy uderzała spieniona woda. Dalej, nad jeziorem potężnie się błyskało i grzmiało, a mnie w obliczu żywiołu opanowało nagle swawolne uczucie dziecięcej radości. Pogwizdując nałożyłem wysokie kalosze i kurtkę z lodenu, na głowę wcisnąłem filcowy kapelusz i wyruszyłem na spotkanie tej gwałtownej, cudownie rozgniewanej burzy.

(1905)



Przełożył Wojciech Dudzik



JESIENNY DZIEŃ w TESSINIE

Zdarza się niekiedy u nas w Tessinie, że lato nie potrafi podjąć decyzji, aby się pożegnać. Na ogół, to znaczy gdy jest gorące i burzliwe, kończy się nagle w sierpniu albo na początku września wielodniowymi, szalejącymi dziko burzami, połączonymi z oberwaniem chmury – przełamuje się wtedy raptownie, starzeje, zmatowiałe, wyblakłe i zużyte; natomiast w te inne lata ciągnie się jeszcze i ciągnie przez wiele tygodni, bez burz, bez deszczu, łaskawe i ciche, zupełnie jak z powieści Adalberta Stiftera Der Nachsommer: całe z błękitu i złota, ze spokoju i łagodności, przerywanej tylko czasem podmuchami f”hnu, który przez dzień czy dwa potrząsa gałęziami drzew i przed czasem zrzuca na ziemię kasztany w zielonych kolczastych skorupach, z niebieskości jeszcze odrobinę bardziej niebieskiej, ciepłego jasnego fioletu gór, jeszcze troszkę bardziej świetlistego, który przejrzyste jak szkło powietrze czyni jeszcze klarowniejszym. Powolutku, stopniowo i w ciągu wielu tygodni przebarwiają się liście, winorośl żółknie, purpurowieje i brązowieje, wiśnie stają się szkarłatne, morwy – złotożółte, a owalne akacjowe listeczki, które pożółkły przedwcześnie, migoczą wśród ciemnych niebieskawych koron niczym porozrzucane gwiezdne iskierki.

Od wielu, bo od dwunastu lat przeżywałem tu późne lata i jesienie – jako wędrowiec, cichy obserwator, nareszcie jako malarz; i gdy rozpoczynało się winobranie i pomiędzy brązowozłotymi liśćmi i granatowymi winnymi gronami pojawiały się czerwone chustki kobiet, a chłopcy zaczynali radośnie pokrzykiwać, albo gdy któregoś bezwietrznego, lekko zachmurzonego dnia widziałem, jak wszędzie w rozległym krajobrazie doliny naszego jeziora z jesiennych ognisk wznoszą się w górę błękitne słupki dymu, otulając i łącząc to, co bliskie, z tym, co dalekie – nierzadko odczuwałem wtedy zazdrość i smutek, jakie jesienną porą stają się udziałem wędrowca – albo starzejącego się człowieka – kiedy spogląda poprzez płot na innych, osiadłych, i widzi, jak zbierają swoje winogrona, tłoczą wino, dźwigają kartofle do piwnicy, wydają za mąż córki, pozwalają tlić się małym wesołym ogieńkom w ogrodach i pieką w nich pierwsze kasztany, zebrane na skraju lasu. Gdy nadchodzi jesień, chłopi czy w ogóle ludzie prowadzący osiadły tryb życia wydają się wędrowcowi osobliwie piękni, godni zazdrości i naśladowania: w trakcie wykonywania na poły odświętnych jesiennych robót przestrzegają swych bukolicznych obyczajów, śpiewają pieśni, zrywają winogrona, naprawiają beczki, podpalają zeschłe zielsko, aby postać nad ogniskiem, upiec w nim kasztany i spoglądać przy tym na błękitny lekki dymek, który powolutku rozwiewa się i znika, spowijając nazbyt jasny, przejrzysty pejzaż i czyniąc go tajemniczym, cieplejszym i bardziej obiecującym. Zdawać by się mogło, że te ogniska po ogrodach i polach nie służą żadnym innym celom. Roznieca się je podobno, aby zniszczyć niepotrzebne pędy jeżyn i kartoflaną nać, przysporzyć ziemi popiołu, spalić kłujące skorupy kasztanów, których nie wolno pozostawiać w trawie, gdyż stanowią niebezpieczeństwo dla bydła. Jednak można przy tym odnieść wrażenie, iż każdy chłop, który melancholijnie patrzy w swój ogieniek gdzieś pomiędzy rzędami winorośli i pniami morwowych drzewek, robi to właściwie z jednym tylko zamiarem: aby uczynić zadość swemu marzycielstwu, dziecięcej potrzebie próżniactwa, i aby łagodnie, w zgodzie z wewnętrzną harmonią, połączyć daleki błękit z żółtymi, czerwonymi i brązowymi tonami, widocznymi w pełnej barw bliskości – właśnie za pomocą tego sennego i kapryśnie snującego się dymu, który przez całe dnie i tygodnie, od rana po różowy wieczór, pomaga o tej porze roku dopełnić się krajobrazowi, przysłaniając zbyt jaskrawe kolory.

Często przyglądałem się dymowi oraz chłopcom i mężczyznom przykucniętym koło ogniska: jak opieszale i leniwie wykonują ostatnie prace polowe, jakby z pewnym przesytem i sennością, podobni w ruchach do węży, jaszczurek czy owadów, które wraz z nadchodzącymi jesienią chłodami stają się tak śpiące, że zdają się zataczać i powoli, z opanowaniem podążają swoimi zwykłymi drogami, by załatwiać zwykłe sprawy – nasycone latem, zmęczone słońcem, skłonne już do zimowego snu, zmierzające ku uspokojeniu i ciemności. I zawsze trochę im zazdrościłem, zarówno pastuchowi Felice, jak i bogaczowi Franchiniemu, którego nazywają il barone, gdy tak sobie stoją na polu przy ognisku, pieką kasztany i tlącymi się witkami wyciągają już upieczone z popiołu, zazdrościłem śpiewającym dzieciom, pszczołom sennie krążącym nad kwiatami i całej tej pełnej spokojności naturze, gotowej do zimowego odpoczynku, wolnej od problemów, lęku, prostej i zdrowej. Zazdrościłem chłopom prymitywnego życia. Moja zazdrość miała przyczynę, gdyż dobrze znałem to wegetatywne szczęście, jakie płynie z oddania się polnemu ogniowi i jesiennemu rozleniwieniu: niegdyś przez kilka ładnych lat sam uprawiałem ogród i paliłem własne ogniska, odtąd więc zawsze jesienią odczuwam żal, a to, co utracone, widzę opromienione blaskiem nostalgii za rodzinnym krajem, niezbyt wprawdzie dręczącej, ale przecież głębokiej. Czuć się gdzieś jak w domu, kochać kawałek ziemi i nie tylko przyglądać się jej i malować, lecz zbudować coś na niej, uczestniczyć w skromnej szczęśliwości chłopów i pasterzy, w wergiliańskim, od dwóch tysięcy lat nie zmienionym rytmie wiejskiego kalendarza – to wydawało mi się losem pięknym, godnym pozazdroszczenia, ale chociaż sam go niegdyś skosztowałem, zrozumiałem, że on jeden nie wystarczy, by uczynić mnie szczęśliwym.

I oto spójrzmy, życie jeszcze raz uśmiechnęło się do mnie, a przychylny los rzucił mi na kolana podarek – jeśli zaś podczas wędrówki na kapelusz spadnie dojrzały kasztan, należy go zaraz wyłuskać z łupin i zjeść. Wbrew wszelkim oczekiwaniom po raz kolejny zostałem człowiekiem osiadłym i objąłem we władanie kawałek ziemi, wprawdzie nie jako właściciel, ale jako dożywotni dzierżawca! Właśnie niedawno zbudowaliśmy na nim dom i wprowadziliśmy się, zaczęło się więc dla mnie znowu coś na kształt wieśniaczego życia, znanego mi tak dobrze ze wspomnień. Nie miałem wprawdzie zamiaru zajmować się tym namiętnie i z zapalczywością, chciałem raczej troszkę sobie pouprawiać, znaleźć chwilkę wytchnienia, a nie okazję do pracy, raczej pomarzyć spoglądając na niebieskawy dymek z ogniska niż karczować las i zakładać od nowa ogród. Posadziłem wszelako piękny głogowy żywopłot, inne krzewy oraz drzewa, a także mnóstwo kwiatów, i spędzałem teraz prawie całe dnie tego niezrównanego późnego lata i jesieni w ogrodzie i wśród traw, wykonując drobne prace, jak cięcie młodego żywopłotu, przygotowanie grządek na wiosnę, gracowanie ścieżek, czyszczenie koryta studni. A przy wszystkich tych robotach przez cały czas na ziemi obok mnie płonie ognisko z zielska, zeschłych gałęzi i cierni, z zielonych i zbrązowiałych kasztanowych skorupek.

Niekiedy przydarza się w życiu – niech ono zresztą sobie będzie, jakie chce! – coś jakby łut szczęścia, jak gdyby spełnienie czy nasycenie. Być może dobrze się składa, iż taki stan nigdy nie trwa długo. Przez chwilę smakuje cudownie, gdy się ma poczucie zasiedzenia, posiadania rodzinnych stron, gdy żyje się w przyjaźni z kwiatami, drzewami, ziemią, źródłem, gdy czuje się odpowiedzialność za kawałek ziemi i pięćdziesiąt drzew, za kilka kwiatowych grządek, za figi i brzoskwinie.

Codziennie rano pod oknem pracowni zbieram z ziemi parę garści fig, zjadam kilka i idę po słomiany kapelusz, kosz, motykę, grabie, nożyce do żywopłotu, a potem udaję się w jesienny krajobraz. Staję przy żywopłocie i wyrywam spośród głogów wysokie na metr chwasty, które go zarastają, rzucam na wielki stos powoje i rdest, skrzypy i babkę, rozpalam na ziemi ognisko, podsycam ogień jakimś kawałkiem drewna, przykrywam warstwą zielska, które tli się potem powoli, podczas gdy ja spoglądam, jak spomiędzy łodyg niczym ze źródła nieustannie wypływa miły niebieski dymek, po czym wznosi się do góry i płynie wśród złocistych morwowych koron ku błękitowi jeziora, gór i nieba. Z sąsiedztwa dochodzą do mnie jakieś znajome dźwięki: to dwie stare kobiety przystanęły przy mojej studni, zabrały się za pranie i gadają, przyozdabiając opowieści różnymi pięknymi zwrotami, jak magari albo santo cielo! Z doliny przybywa ładny bosy chłopiec – syn Alfreda, Tulio; pamiętam rok, kiedy się urodził, już wtedy byłem mieszkańcem Montagnoli, a teraz Tulio skończył jedenaście lat. Jego fioletowa sprana koszulka pięknie wygląda na tle błękitnego jeziora. Przyprowadził na jesienne pastwisko cztery szare krowy o różowych, włochatych pyskach – czują w powietrzu dym, już dotarł do ich nozdrzy, trą łbami o siebie nawzajem albo o pnie morwowych drzew, odbiegają na dwadzieścia kroków, żeby przystanąć przed rzędem winorośli, skąd – jeśli zaczną się do nich dobierać – przegania je pastuszek. Przy każdym ruchu dzwonią im dzwonki na szyjach. Wyrywam rdest, żal mi go, ale milszy memu sercu jest żywopłot, a na wilgotnej ziemi pod porządkującymi dłońmi widzę różnorakie rośliny i zwierzęta. Tuż koło mojej ręki siedzi piękna jasnobrązowa ropucha, spogląda na mnie, nadymając szyję, oczy ma jak kamienie szlachetne. Szare jak popiół polne koniki skaczą, rozwijając niebieskie i ceglastoczerwone skrzydełka. Krzaczki truskawek rosną, a ich listki mają drobne ząbki, na jednej roślinie widać maleńki biały kwiatek z żółtym środkiem. Tulio popatruje na swoje krowy. Jest jedenastoletnim chłopcem, i to wcale nie gapowatym, a przecież również on w napierającej wiośnie życia wyczuwa w powietrzu tchnienie jesiennej pory, sytość minionego lata, wszechogarniającą po żniwach bezwładność, marzycielską potrzebę spokoju i odpoczynku przed zimą. Przechadza się powoli i ociężale, często przystaje na kwadransik bez poruszenia, mądrymi brązowymi oczami patrzy na błękitny krajobraz, na dalekie, połyskujące bielą wsie na fioletowych górskich stokach, czasami nadgryzie surowy kasztan, by po chwilce rzucić nim w dal. Na koniec kładzie się na ziemi, w niskiej trawie, wyciąga wierzbową fujarkę i zaczyna w nią cicho dmuchać, próbując, jakie melodie da się na niej zagrać: ma ona bowiem tylko dwa tony. Dwa tony wystarczą na wiele melodii, dźwięki z drewna i kory to dosyć, aby opiewać niebieski pejzaż, ognistą jesień, dymek ciągnący się sennie, dalekie wioski i matowo połyskujące jezioro, i krowy, i kobiety u studni, a nawet brązowe motyle i czerwone skalne goździki. W górę i w dół płynie pradawna melodia, jakiej słuchali już Wergiliusz i Homer. Składa podziękowanie bogom, opiewa całą krainę, cierpkie jabłka, słodkie grona winne i jędrne kasztany, z wdzięcznością wychwala błękit, czerwień i złoto, wesołość i pogodę doliny, spokój wysokich, dalekich gór. Chwali życie, o którym nie mają pojęcia mieszkańcy miast, które bynajmniej nie jest ani tak surowe, ani tak słodkie, jak je sobie wyobrażają; jest to życie pozbawione wysiłku umysłowego i heroizmu, a przecież głęboko, niczym utracone domowe strony, przyciągające każdego intelektualistę i bohatera. Tak żyje bowiem najstarszy, najdłużej istniejący ludzki gatunek – złożony z istot najprostszych i najbardziej pobożnych, tak żyją uprawiający tę ziemię ludzie. Jest to żywot pełen starań i wysiłku, pozbawiony jednak nienawiści i właściwie bez trosk, gdyż oparcie stanowi dlań pobożność, wiara w opiekę bogów rządzących ziemią, wodą i powietrzem, ufność pokładana w pory roku, w siłę roślin i zwierząt. Przysłuchuję się pieśni i znowu rzucam warstwę liści na mój wypalający się ogień, chciałbym tak stać bez końca, bez pragnień i w spokoju patrzeć ponad złocistymi koronami morw na pełen barw i bogactwa krajobraz, który zdaje się spokojny i wieczny – chociaż jeszcze niedawno padały nań palące promienie słońca, a wkrótce nadejdzie śnieg i zimowe wichury.



Przełożyła Łada Jurasz-Dudzik




 <– Spis treści numeru