PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 35-36

Jadwiga Szymańska

Wiera, Luba, Nadia



Nina, Wiera, Luba, Nadia. Przekazywane z rąk do rąk, między znajomymi, często nieznane z nazwiska. Najczęściej przyjeżdżają z Ukrainy, czasem z Białorusi, potem sprowadzają siostrę, szwagierkę, sąsiadkę. Na wiosnę i lato przyjeżdża mąż, brat, syn, bo jest szansa na sezonową robotę na budowie albo na działce. Zwykle mieszkają w okolicach wielkich miast; mają adresy, pod którymi już mieszkają znajomi i można po cichu zaczepić się tam za nieduże pieniądze, a jak się uda — znajdują samodzielny kąt.
Pierwszą pracę załatwia zwykle znajoma; na jeden, może dwa dni w tygodniu. Sprzątanie, mycie okien. Potem, jeśli pani jest zadowolona, „Ukrainka” trafia do sąsiadki albo do przyjaciółki na kolejny dzień tygodniowo. Ideałem jest stała praca w jednym domu, opieka nad starszą osobą, ale to nie zdarza się zbyt często.
Nie wszystkie zostają. Luba popróbowała różnych prac, ale sprzątała marnie. Na dodatek komuś zniszczyła wannę żrącym środkiem do czyszczenia. Mąż spadł z rusztowania na budowie, do lekarza nie poszedł i nikt nie zamierzał go tam zawozić. Następnego dnia wrócili na Ukrainę. Irina zarabiała w Polsce na posag, ale narzeczony zmarł. Wróciła do domu.
Ninie się udało. Jest w Polsce trzeci rok. U siebie od szesnastego roku życia pracowała przy wyrobie pustaków. Potem wyszła za mąż, urodziła dziecko, ale pracy przy pustakach już nie było. Przyjechała do Polski i tu robi wszystko. Sprząta, myje, maluje mieszkania — po osiem godzin dziennie. Utrzymuje dom, męża, dziecko i matkę. Choruje na nerki, przyjmuje więc środki przeciwbólowe, a do lekarza idzie raz na trzy miesiące, gdy wraca do siebie, na Ukrainę. Wierzy, że będzie lepiej i że zależy to od jej pracy i aktywności. Buduje dom.
Raz na trzy miesiące, a ściśle mówiąc co dziewięćdziesiąt dni każda musi wyjechać z Polski. Wracają po dziesięciu dniach, po dwóch tygodniach. Podróż w obie strony odbywają autobusem (polskim albo ukraińskim, cenione są polskie, bo wygodniejsze, a zimą jest w nich cieplej) albo samochodem. Samochód ukraiński jest instytucją samą w sobie. Na ogół wiezie cztery osoby. Musi być duży i pakowny; zwykle jest to nie najnowszy mercedes z przyciemnionymi szybami. Do Warszawy przyjeżdża nad ranem, w okolice Stadionu Dziesięciolecia. Część pasażerów to wracający do Polski po przymusowym wyjeździe, część przyjeżdża po towar. Zakupy na stadionie przeprowadza się świtem i gdyby nie to, że kierowca musi się przespać, można byłoby od razu jechać z powrotem. W praktyce wyruszają koło południa, zbierają umówione pasażerki, po drodze zajeżdżają jeszcze do najtańszego supermarketu, jeśli ktoś nie zrobił zakupów wcześniej. Kupują olej, najtańszą margarynę, najtańszy ryż, proszek do prania; jeśli zbliżają się święta — mięso, owoce, pieczarki, wędliny.
Na granicy najważniejsza rzecz to zmieścić się w dziewięćdziesięciu dniach pobytu turystycznego w Polsce i mieć zameldowanie. Żeby nie wbili w paszport pieczątki, po której nie ma powrotu. Chociaż i tak mogą zażądać dziesięciu czy dwudziestu dolarów. Za nic. Ale płaci się, bo trzeba wrócić.
Wiera wraca najszybciej jak może. Trzy lata temu przyjechała, żeby zarobić na spłatę długu. Zadłużyli się podczas jej ciężkiej choroby. Teraz zarabia na dom i dwójkę studiujących dzieci. Pracuje siedem dni w tygodniu, we wtorki nawet w dwóch domach — rano i po południu. Kiedy odzywają się dawne dolegliwości, bierze środki przeciwbólowe; leczenie w Polsce jest za drogie, więc czeka na wyjazd do domu.
Wiera i Nadia to elita. Perły. Mają już swoje zaprzyjaźnione domy, mówią po polsku, czytają gazety, z ich poręczenia bez wahania przyjmuje się do pracy kolejne przyjezdne. Ale bywało różnie. Z pierwszego domu Nadia odeszła po dwóch miesiącach, bez zapłaty — byle dalej. Właściciel zlecił jej opiekę nad sparaliżowaną żoną. Kiedy wychodził, zamykał drzwi i furtkę na klucz i wyłączał ogrzewanie. Rodzina żony stawała pod płotem i tylko tak mogła z nią rozmawiać, oczywiście pod nieobecność pana domu. Nadia spała z panią w jednym łóżku, ale dzięki temu przynajmniej obu było cieplej. Irina cichaczem wynosiła się od ludzi, którzy ze sobą i z dorastającymi dziećmi rozmawiali na co dzień wulgarnym, koszarowym językiem. Uśmiechała się i udawała, że nie rozumie. Skapitulowała, gdy po jakiejś rodzinnej awanturze pan domu biegał po pokojach wymachując pistoletem.
Widzą nas inaczej, niż my sami oglądamy siebie. — Jak tak biegam ze ścierką po domu, to jestem tylko głupią ruską i można się ze mną nie liczyć — powiedziała jedna z nich. Ale swoje myślę.




 <– Spis treści numeru