PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 34


Ryszard Stryjecki

Wujek Kulfon


rzeźba Alfonsa Karnego

- Tak kazał tytułować się mojemu dziewięcioletniemu wówczas synkowi, gdy zamieszkaliśmy po sąsiedzku na Ursynowie. Różnica wieku jaka dzieliła Mistrza ode mnie, szacunek dla Jego niekwestionowalnych osiągnięć, nie mogły uwikłać Karnego w niewolę konwenansów. "To dla ludzi, którzy nie wiedzą co zrobić z czasem". Pozostał więc respekt nie akcentowany, bo ten notoryczny kpiarz, ale też najpoważniejszy artysta lubił środowisko naturalne. Jednakże jako osobowość niezwykła, bywał w sytuacjach niezwykłych i wówczas, zachowując się najzwyczajniej w świecie potrafił wprawiać w osłupienie. Bawiły Go ludzkie wyobrażenia o stosowności zachowań. Opowiadał:

"Dawno temu, kiedy prezydentem Warszawy był Stefan Starzyński, wprowadził on zwyczaj goszczenia w Ratuszu co roku przed Gwiazdką wyróżniających się ludzi kultury. Krążąc wokół wielkiego stołu zagadywał kolejnych rozmówców o ich ważne, niespełnione życzenia. Okazuje się, że zwykle w takich sytuacjach ludzie myślą o protekcji. Kiedy prezydent podszedł w końcu do mnie, powiedziałem, że moim największym marzeniem jest mieć skrzynię do gliny, solidną jak w Akademii; deski łączone na czopy stolarskie, a wewnątrz cynkowana blacha. Sekretarz dyskretnie notował, szli do następnych, a to moje pragnienie wzbudziło oczywiście uśmieszki.
Minęło sporo czasu, zdążyłem o tym już chyba zapomnieć, dzwonek do drzwi pracowni, otwieram, bardzo elegancki mężczyzna pyta, czy zastał pana Karnego - a u mnie jak to w pracowni, twórczy rozgardiasz, ja w brudnym fartuchu, więc mówię - Pan Karny będzie za dwie godziny. I myślę "taaaki klient", pośpiesznie szoruję podłogę, zakładam pożyczony od kolegi garnitur, po dwóch godzinach facet przychodzi, pyta, czy jest już pan Karny, odpowiadam że tak, że Karny to właśnie ja...
Rozbawiony, osłupiały, mówi, że jest od prezydenta Starzyńskiego, a przed domem, w dorożce, zgodnie z życzeniem - skrzynia na glinę"...

Cytuję, bo nie jest to zwykła anegdota bez kontekstu. Ukazuje stosunek Karnego do śmieszności konwenansów i niezwykłego oddziaływania tego, co najnaturalniejsze. Ale życie to jeszcze nic, taki potrafił być przede wszystkim w sztuce.
A przyszło mu żyć w okresie niezwykłym: dwie wojny światowe, rewolucje ustrojowe, naukowe, technologiczne, informatyczne, światopoglądowe, bezprecedensowa w historii sytuacja sztuki współczesnej i kontakt z twardą, codzienną rzeczywistością zwykłego człowieka i artysty. Zagubić się łatwo, ale wewnętrznym drogowskazem były mu wówczas ta wrodzona naturalność oraz intuicyjna odwaga przekory.
I oto w czasie, gdy eksponowanie indywidualności stało się celem nadrzędnym, co nieuchronnie doprowadzić musiało do nadprodukcji indywidualności standartowych, uzależnionych umysłowo, on robił swoje. A wcale niełatwe jest życie artysty rezygnującego z zewnętrznych znamion nowoczesności, gdy obowiązuje jedynie słuszna wizja rozwojowa sztuki, ustanowiona przez najbardziej wpływowych teoretyków, bezceremonialnie spychająca indywidualistów niesubordynowanych poza margines. W wieku Orwella indywidualista ma być standardowy i działać zgodnie z obowiązującą doktryną. To nic, że póki takiej wizji nikt nie roztaczał, sztuka miała się lepiej.
Był wybór: zostać pojętnym uczestnikiem niewiadomej przygody, bez czytelnych, akceptowalnych reguł, czy zachować dystans. Na szczęście Karny, choć wykształcony, to niezależnie, głęboko myślący, a także autentycznie skromny człowiek. Jego celem nie stała się nigdy wyzywająca nowoczesność formy. Nieodmiennie fascynowała go przygoda poszukiwania rzetelnej, wnikliwej syntezy widzianego, dająca wiarę, że to przecież musi spełnić oczekiwania. I gdy owczy pęd do eksponowania indywidualności doprowadzał najczęściej zapaleńców (nawet tych starych) do banalnych, bezdusznie geometryzujących schematów, manieryczności, czy uwłaczających harmonii natury deformacji, nasz mistrz przekory mozolnie i nieomylnie rafy te omijał. I chociaż z pewnością gorzko doświadczył bycia niemodnym, nie do tego dążył, by stać się innym, ale by robić to co robi, tylko coraz lepiej.
Musimy uczyć się w ciągu całego życia. Karny miał intuicyjną skłonność, a także niewątpliwe szczęście portretowania najwybitniejszych. To zobowiązuje, ale też inspiruje pozostawiając zawsze niedosyt. Wnikliwego obserwatora rozwija, pozwalając mu z czasem osiągnąć brawurową monumentalność formy, zachowującej równocześnie ciepło i intymność. Monumentalność już nie jako skutek apriorycznych, schematyzujących założeń, a efekt wtajemniczenia w oddziaływanie form syntetyzujących anatomiczne detale, uczytelniających doznania i przezwyciężających materialność przedmiotu.
O tym, że problemy budowy rzeźbiarskiego portretu opanował w stopniu niezrównanym, świadczy najlepiej okres, kiedy już fizycznie zaniemógł. Pokazał wówczas, jak można wyrzeźbić w wielkim granitowym otoczaku wielokrotnie powiększony portret, bez gipsowego, w skali 1:1 choćby szkicu i... cudzymi rękami. Wprawdzie rękami pojętnego kamieniarza, który jednak rzeźbiarzem nie jest. To sytuacja zupełnie inna, niż w stopniowym doszukiwaniu się formy ręką autora, czy zlecaniu wykonania kopii. Trzeba wyczuwać i nieomylnie wyznaczać kolejne płaszczyzny do odklinowania, zgodnie z "holograficznym" wyobrażeniem ideału, do którego się zmierza, utkwionym w umyśle jak i we wnętrzu kamienia. Przekazać wykonawcy wizję - nie sposób. Improwizowana strategia kolejnych etapów działania decyduje o tym, by do procesu twórczego nie wkradł się chaos. Skutki błędnych decyzji czy nieporozumień przy pracy w kamieniu są nieodwracalne, a o sile portretu decydują czasem niezwykle małe różnice. W tak ekstremalnych warunkach stworzył Karny bodaj najdojrzalsze swe dzieła. I ciągle pozostawał rzeźbiarzem niemodnym.
Instytucjonalne próby klasyfikacji artystów, ich dokonań, czynione na bieżąco, z upływem czasu ulegają naturalnym przewartościowaniom. Zresztą nie tylko te oficjalne.
W latach sześćdziesiątych, jeszcze jako student Wydziału Rzeźby oglądałem portrety Karnego w zbiorowych ekspozycjach. Ktoś, kto sam robi to na co dzień, patrzy na prace innych w sposób specyficzny. A już studenci, szczególnie ci początkujący oczywiście wiedzą wszystko najlepiej. I wszystko zrobiliby "lepiej". W owym czasie, tuż po zrzuceniu gorsetu socrealizmu, rzeźba każda, nawet portret, to była obowiązkowo rozgrywka czasoprzestrzenna, detale miały pojawiać się w stosownym rytmie i w słuszny sposób, i tę czasoprzestrzeń organizować. Detal był tu znakiem o anatomicznym wprawdzie rodowodzie, ale dociekliwość studiowania niuansów z natury, to już nie było to, co odważnie "wybiega do przodu". Odnoszący się do takich postaw z rezerwą "oczywiście nie mieli racji". Uwagi, że portret jest sugestywny, gdy budując myśli się o nim "od wewnątrz", albo że "głowa musi być konstruowana jak katedra" chyba mało kto tak naprawdę próbował zrozumieć, jako że efekt byłby i tak zbyt staroświecki.
W dobie wybujałego indywidualizmu portretując kogoś, zazwyczaj eksponuje się swoją, pośpiesznie wykoncypowaną indywidualność. To, czy autor w pracy ekscytuje się portretowanym, czy sobą, to dylemat altruizmu i egoizmu. Altruizm śmiesznie anachroniczny, egoizm funkcjonuje efektownie. Na krótką metę.
Karny pokazywał tylko to, co umiał. Nie dekorował czasoprzestrzeni. Każdy detal można by tu zrobić "lepiej", odważniej, dosadniej. Tak też robiono. I o dziwo, te nowalijki budowane z impetem wiedzy nowoczesnej o prawach rządzących czasoprzestrzenią, nader często stawały się w portrecie kokieteryjnie uatrakcyjnianą grą pozorów, nie " czystą formą" jak oczekiwano, a czystą materialnością.
Stymulowane z zewnątrz dążenie do niezwykłości, to błędna strategia i przynosi plony kuriozalne. Znamienne, iż niemal każdy rocznik akademicki ujawnia wybitne talenty, a znakomitych portretów rzeźbiarskich w ciągu wielu ostatnich dziesięcioleci powstało tak niewiele. Duchową potrzebę sprostania wyzwaniom, zastępuje niecierpliwa żądza szybkiego sukcesu "z nadania" - niezawodnie poprzez działania efekciarskie a puste, poparte żenująco infantylną pseudofilozofią. Poniewieranie własnej i cudzej godności, to ostatnio w "sztuce" towarek, który sprzedaje się najlepiej, natomiast od widza żąda się natarczywie akceptacji i "przygotowania", jak niegdyś od świadka w pokazowym procesie. Przypomina to sytuację, w której ekipa "pęka ze śmiechu" na planie realizacji filmowej komedii, a publiczność kino opuszcza z konsternacją. Stanowi też wymowne tło do zadumy nad postawą twórczą skrajnie odmienną. Karnego nie opuszczało zamiłowanie do figlów w stosownym czasie, jak i w dobrym tonie. Pracował jednakże w skupieniu kameduły, z poczuciem odpowiedzialności i determinacją. Bardzo dużo widział, wiedział, odczuwał i od siebie wymagał. Jeśli czegoś potrzebował, to tylko do pracy. Widzom żądań nie stawiał. Dzieło jego życia, społeczeństwo choć ubogie i skłócone, otacza pietyzmem. (Muzeum Alfonsa Karnego w Białymstoku, Kolekcja w Teatrze Wielkim w Warszawie).
Równocześnie niezwykle fotogeniczne zło robi zadziwiającą wprost karierę w sztuce zwanej już "ponowoczesną", a dotkliwość skutków tego bałwochwalstwa odczuwamy. Zanik estetyki okazał się tylko " niewinnym wstępem" do zaniku etyki. Kontynuacja takiej linii rozwojowej byłaby już szaleństwem, na szczęście właściwością natury ludzkiej są nieuchronne reorientacje zainteresowań, instynkt samozachowawczy. Kiedy histeryczne próby osiągnięcia dna zawiodły, tylko powrót ze sfery bezgranicznej pychy może okazać się największą przygodą ludzkości.


 <– Spis treści numeru