PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 33

O Komitecie RGO w Brwinowie



W latach okupacji działał w Brwinowie Komitet RGO (Rady Głównej Opiekuńczej). Ponieważ w papierach ojca, Wacława Wernera, który przez cały ten czas był jego prezesem, znalazłem nieco interesujących materiałów, postanowiłem ten temat opracować. Szczęśliwie, dopóki żył inż. Kobyliński, pracownik Komitetu, spisałem trochę jego wspomnień. Trochę wspomnień mam własnych.

Aby Czytelnikowi dać pojęcie ogólne o Radzie Głównej Opiekuńczej, sięgnąłem do fundamentalnej pracy historyka Bogdana Krolla RGO, będącej jego pracą habilitacyjną (Wyd. Książka i Wiedza, Warszawa 1985)

Na obszarze Generalnej Gubernii, czyli terenach zdobytych przez Niemców w wojnie 1939 r., a nie włączonych do Rzeszy Niemieckiej, władze hitlerowskie nie tolerowały żadnych polskich organizacji, nawet czysto charytatywnych. Wyjątkiem była Rada Główna Opiekuńcza.

I tu zaraz powstaje zasadnicze dla naszego tematu pytanie: Do czego była ona okupantom potrzebna? Spróbuję na nie odpowiedzieć.

Niemcy mieli, i chyba mają, we krwi poczucie praworządności. Befehl ist befehl. Ordnung muss sein. (Rozkaz to rozkaz, Porządek musi być). Nas, Polaków 200-letnia niewola nauczyła konspiracji. Toteż Niemcy, którym przypadła rola rządzenia Polakami, panicznie bali się polskiej konspiracji. Rozumieli, że Polacy, czy tak, czy siak, będą sobie pomagać. Lepiej więc dopuścić jedną organizację charytatywną i ją kontrolować, niż mieć do czynienia, także w zakresie pomocy społecznej z żywiołową konspiracją Polaków.

I tu Polakom życie postawiło dylemat: albo odrzucić niemiecką propozycję, zepchnąć działalność charytatywną do podziemia politycznego, narażając na nieuniknione represję, albo przyjąć ofertę, wykorzystać szansę, jaką los dawał i pilnując się, aby nie przekroczyć granic działalności tej działalności. Jednym z argumentów było też wykorzystanie możliwości pomocy amerykańskiej (z kraju wówczas neutralnego) dla ludności polskiej, bo w warunkach konspiracji nie do pomyślenia było jej uzyskanie. Znalazł się w Krakowie działacz polski, który to wyzwanie podjął. Był nim hrabia Adam Ronikier. Odpowiadając na inicjatywę niemiecką, w roku 1940 utworzył w Krakowie Radę Główną Opiekuńczą, która działała przez cały czas okupacji niemieckiej na ziemiach polskich. Ronikier, powołując RGO, miał też swoje plany polityczne, z których - pod naciskiem faktów - stopniowo musiał się wycofywać. I tu przed Polakami stanęło następujące pytanie: Czy wolno z okupantem, który nie krył swych zamiarów wyniszczenia narodu polskiego współpracować, choćby dla przyziemnych celów pomocy rodakom? Czy to nie jest kolaboracja? (Trzeba tu wyjaśnić, że zgodnie z poglądami polskich władz podziemnych, za kolaborację uważano współpracę z okupantem na szkodę narodu polskiego). Otóż ludzie, którzy utworzyli w Brwinowie w roku 1940 Komitet RGO, zdecydowali się taką charytatywną działalność podjąć. I mieli słuszność. Tak w każdym razie można po latach ocenić ich decyzję. Może to i nie honor współpracować z hitlerowcami, żeby nakarmić i odziać Polaków, ale na pewno gorszym dyshonorem byłoby pozostawić głodnych swemu losowi.

Kiedy zabierałem się do pracy, miałem nadzieję, że w papierach ojca znajdę materiały wystarczające. Okazało się, że są to tylko przypadkowe notatki, głównie dotyczące okresu, gdy powstała już Polska Ludowa, i administracyjne władze terenowe przejmowały agendy RGO.W Urzędzie miasta nie znalazłem na ten temat ani papierka. Wszystkie akta dawne zostały oddane do archiwów państwowych. Trzeba było się zadowolić tym, co miałem.

Brwinowski Komitet RGO Miałem na przykład fotografię przedstawiającą zespół Brwinowiaków, którzy zebrali się w tej sprawie w naszym domu. Oto lista tych osób w kolejności od lewej:

  1. Prof. Wacław Werner,
  2. Maria Czarnecka,
  3. Ks. Jan Górny,
  4. Stanisław Rayzacher,
  5. Stefan Goćkowski,
  6. Szymon Fersterowski,
  7. Zofia Kuleszyna,
  8. pan Laski.

Jak powstał ten zespół, kto był inicjatorem całej akcji - nie wiem. Z całego zespołu żyje tylko ks. Jan Górny, ale poproszony przeze mnie o wspomnienia, stwierdził, że nic z tych czasów nie zostało mu w pamięci. Można się z dużą dozą prawdopodobieństwa domyślać, że młodego wikarego wydelegował brwinowski proboszcz. Wiem, że na spotkaniu, uwiecznionym na zdjęciu ukonstytuowała się Delegatura RGO, a ojciec mój został wybrany prezesem i wybór przyjął.

Co do innych funkcji pełnionych w Delegaturze, to wiem tylko, że w roku 1943 sekretarzem Komitetu był p. J.Chromik, nauczyciel wysiedlony z Cieszyna. Jaka była pozycja brwinowskiego Komitetu w strukturze organizacyjnej? Trochę wyjaśnień zawiera zachowany list władz RGO do prezesa Wacława Wernera w chwili, gdy po powstaniu Polski Ludowej likwidowano Radę, a jej terenowe agendy przejmowały administracyjne władze lokalne. Otóż list z podziękowaniem dla ojca za pracę społeczną w RGO podpisał prezes Polskiego Komitetu Opiekuńczego Sochaczew- Błonie - okręgu Grodzisk - Żyrardów, urzędujący w Milanówku. Nie umiem rozwikłać tej organizacyjnej zagadki. Potwierdza ją zachowana w papierach opaska na ramię - nie przypominam sobie, żeby ją ojciec kiedykolwiek nosił. Jest na niej pieczęć RGO Polnisches Hilfskomitee i tekst: Polski Komitet Opiekuńczy Sochaczew- Błonie, Delegatura Brwinów. Fakt, że najbliższe zwierzchnictwo brwinowskiego komitetu RGO urzędowało w Milanówku, jeszcze się nam przyda. List ten potwierdza informację z książki Krolla, że Radzie Głównej podlegały rady wojewódzkie, im - powiatowe, a wreszcie tym - gminne komitety RGO. I właśnie nasz brwinowski komitet był jednym z nich.

Na pytanie, kto był pracownikiem brwinowskiego Komitetu RGO, znajduję w posiadanych papierach odpowiedź tylko cząstkową. Zachowały się dokumenty przyrzeczenia następujących osób: Ewy Leszczyńskiej, M. Kazankiewicza, S. H. Banaszka, Ireny Mikulskiej, Aleksandra Wróblewskiego, S. J. Mrózka, S. N. Gurbskiej. Brzmienia nazwisk nie jestem pewien, gdyż odczytywałem je z nie zawsze czytelnych podpisów. Poza tym udało mi się odnaleźć żyjącą pracownicę Delegatury, p. Mieczysławę Kaźmierczak. Pracownikami Delegatury byli też pp. inż Janusz Kobyliński oraz p. Rożniatowski senior (ojciec dra weterynarii). Wśród pracowników Delegatury byli pracownicy społeczni - potwierdza to np. p. Mieczysława Kaźmierczak. Byli też pracownicy na pensji, co potwierdza zachowane podanie p. Kubiak (z trzema jeszcze osobami, które złożyły podpisy nieczytelne, o podwyższenie dotychczasowej pensji 100 zł. tygodniowo) z grudnia 1944 roku.

Skąd Komitet czerpał środki na swą działalność? Źródeł było wiele, ale jednym z ważniejszych, szczególnie w początkach działalności, były subwencje Polskiego Komitetu Opiekuńczego w Krakowie, rozdzielającego między swoje agendy sumy uzyskiwane z kasy władz Generalnej Gubernii. W papierach ojca znalazłem tylko jedną notatkę na ten temat, pochodzącą z roku 1943. Wśród tych subwencji błędnie wstawiona jest ofiara Delegatury Pass na remont ochronki. Co to była ta delegatura Pass, nie umiem rozszyfrować. Nie mam też pewności, czy ochronka i przedszkole wymieniane w innych źródłach, to ta sama instytucja. Wszystkie subwencje z roku 1943 opiewają na 20.503,75 zł, przyznawanych w 9 ratach. Podział tej sumy na poszczególne cele jest dla nas okazją zapoznania się z nimi. Są tam więc: remonty, ogródki działkowe, półkolonie i potrzeby Delegatury

Pomoc w tworzeniu ogródków działkowych to jedna z sensownych form pomocy dla wysiedlonych i pozbawionych pracy zarobkowej, aby mogli własną praca i inicjatywą uzyskiwać chociaż trochę jarzyn i owoców dla wyżywienia siebie i swych rodzin. Z notatki tej wynika, że Delegatura miała swój lokal, niezależny od kuchni. Chyba to był pokój w domu na Maryninku (o czym niżej więcej szczegółów), ale nie jestem tego pewien.

Jedną z pierwszych i głównych spraw, jakie Komitet podjął, było staranie o zorganizowanie kuchni dla wszystkich - czy to wysiedlonych, czy pozbawionych majątku i pracy, czy po prostu głodnych. Na tę działalność miasto przydzieliło lokal. W parku między ulicami Pszczelińską, Wilsona i Kościuszki był opuszczony budynek, właściwie ruina, nazywany przez brwinowiaków Maryninkiem (tam gdzie dziś drugi blok osiedla Maryninek). Przeznaczono go na kuchnię. Stan budynku był opłakany, ale pilność sprawy kazała na to nie zważać.

W papierach ojca znalazłem szkic kosztorysu remontu na sumę 26.125 złotych - obejmującego wymianę belek i stropów - oraz wykaz sum uzyskanych na ten cel z datami lipcowymi 1943 roku. Z pewnością więc kuchnia została uruchomiona w 1940 roku w lokalu bez większego remontu, ale w 1943 roku był on już nieodzowny. Na innej kartce znalazłem wykaz sum pobranych przez p. Szymona Fersterowskiego na remont Maryninka: 8740,10 zł oraz 5277 zł na nowe belkowanie. Jest też notatka ołówkiem, że suma 11.003,75 zł pochodzi z subwencji, a reszta z środków własnych.

Drugą sprawą organizacyjną byli pracownicy kuchni. Z pewnością komitetu nie było stać na opłacanie wszystkich. Powstała myśl wykorzystania do tej pracy sióstr jednego z zakonów mających w Brwinowie swój dom, albo choćby tymczasową siedzibę. Wybór, o ile wiem, padł na siostry urszulanki, które z Pniew poznańskich zostały wyrzucone do Generalnej Gubernii i osiadły w Brwinowie, gdzie władze miejskie przydzieliły im jakiś opuszczony budynek w północnej części miasta. W związku z pierwszymi rozmowami między siostrami i Delegaturą RGO mam do zanotowania trochę śmieszne wspomnienie. Matka przełożona wybrała się do prezesa Komitetu RGO na rozmowę. Gdy przyszła do nas na Słoneczną, zapytałem ją, czego sobie życzy. Odpowiedziała, że chciałaby rozmawiać z panem Prezesem RGO. Odpowiedziałem, że zaraz ojca poproszę. A ona na to, zdziwiona, zapytała "To pan prezes jest także osobą duchowną?"

Rozmowy musiały wypaść pozytywnie, bo siostry zaczęły pracować w tworzącej się kuchni. Jak przez mgłę przypominam sobie, że do jej prowadzenia Komitet zaangażował zawodową kucharkę, a siostry pełniły funkcje pomocnicze. Powstaje pytanie, skąd pochodziły produkty? Ze wspomnianej już książki Bogdana Krolla wynika, że władze okupacyjne przydzielały ze ściąganych od rolników kontyngentów jakąś część dla potrzeb RGO, ale były to przydziały zmienne i niewystarczające. Delegatura powołała specjalnego pracownika do zbierania darów od rolników z okolicy. Pracownikiem tym był - może nie jedynym - inżynier Janusz Kobyliński. Miał do dyspozycji konia z wózkiem. Jeździł po wsiach i dworach, i zbierał, co tylko udało się dostać. Na początku okupacji zdarzały się dostawy żywności z darów amerykańskich. To źródło rychło wyschło.

W papierach ojca znalazła się bardzo ciekawa kartka, zawierająca propozycje podziału "dostawy z Milanówka", a więc z pewnością od władz lokalnych RGO. Z kartki nie wynika, czy była to dostawa okazjonalna, czy jedna z kolejnych. Ale najciekawsza jest lista odbiorców tej przesyłki, wymieniająca także inne - poza kuchnią - rodzaje działalności RGO w Brwinowie, a także miejscowe zgromadzenia zakonne odbierające żywność czy to na potrzeby własne, czy na akcję charytatywną. Te zgromadzenia, to nie tylko wspomniane urszulanki z Pniew, ale również franciszkanki oraz siostry oznaczone skrótem " Vian". Pod którym można odkryć siostry Franciszkanki Rodziny Marii ( zakład i szkoła istniejące do dziś przy ul. Konopnickiej). Jak z tego dokumentu wynika, RGO dzieliło swoje skromne zasoby również między zakony i szpitale - brwinowski i pszczeliński. Ale dla naszego tematu najważniejsza jest inna sprawa. Oto mamy wskazówkę o istnieniu innych jeszcze form działalności brwinowskiego Komitetu RGO. Są to: przedszkole, opieka nad matką i dzieckiem oraz rozdawnictwo dla głodnych warszawiaków i brwinowiaków. Pani Mieczysława Kaźmierczak wspomina, że pracowała w kuchni RGO przy wydawaniu zup mlecznych dla małych dzieci. Pamięta ona, że siostry nie tylko pracowały w kuchni, lecz także prowadziły na tym terenie przedszkole. Jest wreszcie rubryka: " pracownicy oraz rezerwa". Lista produktów jest dość długa. Otwiera ją - o dziwo - sól szara. A potem są: mleko w proszku, zupa w proszku, pasta, marmolada, kasza, ser, suchary, proszek do prania, chleb szwedzki, sardynki i cukier.

Zatrzymam się teraz na sprawie, na temat której nie mam dokumentów, ale z moich własnych przeżyć mogę wyciągnąć ciekawe wnioski. W czasie okupacyjnych trudności żywnościowych ojciec ratował domową spiżarnię zakupami pszenicy w Biskupicach, gdzie znajomy rolnik, pan Grabek hodował ją na czarnoziemnych polach, tak rzadkich wśród mazowieckich piasków. Mieliśmy jednak kłopoty z przemieleniem ziarna na kaszę i mąkę. Tu czas na szerszy rzut oka. Niemcy na wiele sposobów wykorzystywali do swych celów zasoby Generalnej Gubernii. Przede wszystkim wywozili robotników do Niemiec, aby tam zastępowali powołanych do wojska Niemców, właścicieli gospodarstw rolnych. Nakładano też na rolników polskich kontyngenty dostaw wyprodukowanych przez nich towarów żywnościowych. Aby utrudnić wykorzystanie przez Polaków zebranego ziarna, likwidowano małe młyny, a większe poddano kontroli, wydając pozwolenie na przemiał. Za nielegalny przemiał groziła kara śmierci podobnie jak za posiadanie podziemnych gazetek, radia czy broni. Nasza pszenica nie miała szans na takie pozwolenie. Ojciec jednak znalazł sposób na ominięcie tych przepisów. Polecił mi kiedyś wziąć do plecaka tyle pszenicy, ile udźwignę, iść o zmroku do sióstr urszulanek, które posiadały ręczny śrutownik, i przemleć ziarno na kaszę i mąkę. To mełło, czy mieliło, no, po prostu produkt przemielenia rozdzielaliśmy już w domu na mąkę i kaszę pszenną. Kiedy przyszedłem do sióstr, zaskoczony byłem ostrożnością, z jaką podeszły do sprawy. Nie wpuściły mnie, póki nie sprawdziły, że nikogo obcego w domu nie ma. Gdy w czasie pracy ktoś obcy nadszedł, polecały mi przerwać i siedzieć cicho. Zachowywały się trochę tak, jakby miały w piwnicy karabin maszynowy, a nie śrutownik. Z tego ich zachowania wywnioskowałem, że skoro mnie dopuściły do takiej tajemnicy, to ojciec z tytułu swej pracy w RGO musiał być o tym śrutowniku powiadomiony, a więc, że służył on nie tylko siostrom, lecz także kuchni RGO. Myślę, że ten szczegół, oparty na przypuszczeniach, dobrze ilustruje stosunek sióstr urszulanek do Komitetu RGO i to warto było wydobyć na jaw.

Całkiem przypadkiem odkryłem w ojcowskich papierach jeszcze jeden dokument. Na wspomniany wykaz subwencji wykorzystano papier znajdujący się pod ręką. Tym papierem była odbitka powstała z błędnie włożonej kalki, bo odczytać ją można tylko w odbiciu lustrzanym. Zawiera list Delegatury do osób korzystających z kuchni RGO, wzywający do odpracowania określonych dniówek w ogrodzie warzywnym na Maryninku. Zatem kierownictwo kuchni założyło na swe potrzeby ogród jarzyn dla stołujących się i zobowiązywało do odpracowywania posiłków pracą w tym ogrodzie. Pomysł był dobry i zdradzał zmysł wychowawczy autora, ale wykonywania napotykało na takie trudności, że trzeba było opornym zagrozić przerwą w wydawaniu obiadów.

Zgodnie ze statutem, RGO miała przede wszystkim zespolić wszystkie polskie organizacje dobrowolnej opieki społecznej w ramach ujednoliconej pracy. Zespolone w RGO organizacje zachowywały swoje statuty i majątki. Do właściwych zadań Rady należała opieka społeczna i zdobywanie na nią środków, rozdzielanie darów pieniężnych i w naturze między potrzebujących, utrzymywanie oraz wspieranie zakładów i instytucji opieki społecznej, a także współpraca z zagranicznymi organizacjami opiekuńczymi za pośrednictwem niemieckiego Czerwonego Krzyża przy generalnym gubernatorze. Wszystkie te zadania wykonywać miała tylko w odniesieniu do ludności polskiej z pominięciem Niemców, Ukraińców i Żydów. Czyżby więc owa dbałość o tajemnice służbowe dotyczyła między innymi możliwości pomocy Żydom wbrew statutowi? Może.

Innym przykładem działalności RGO mogącej łatwo prowadzić do konfliktu z władzami okupacyjnymi była opieka nad więźniami i ich rodzinami. Prowadzono podwójną buchalterię, jedną dla Niemców, i drugą, tajną, dla władz RGO. Oto sprawy, które przypuszczalnie wymusiły umieszczenie tajemnicy służbowej w zobowiązaniu pracownika RGO.

Osobny temat stanowi działalność brwinowskiej delegatury RGO w czasie Powstania Warszawskiego, a w szczególności pomoc zamkniętym w obozie przejściowym w Pruszkowie. Pani dr Maria Kobylińska, która uczestniczyła w pruszkowskim obozie w akcji zwalniania warszawiaków, opowiedziała mi, że obozową kuchnię, zorganizowała brwinowska RGO. Czy przeniosła tę z Maryninka, czy, mając doświadczenie z brwinowskiej kuchni, pruszkowską organizowała na nowo - nie wiem. Wiem natomiast, że dostawcą pruszkowskiej kuchni był pan Janusz Kobyliński, współpracujący z panem Edwardem Rożniatowskim seniorem. Mieli do dyspozycji wóz z koniem i codziennie dowozili do Pruszkowa duże ilości żywności zbieranej wszędzie, gdzie się dało. Cukier pochodził z cukrowni w Józefowie. Hojność rolników i innych mieszkańców podwarszawskich okolic była na miarę ogromu tragedii warszawiaków. Tę pomoc mogę poświadczyć. Gdy wyszedłem z Warszawy, zwolniony ze służby po upadku Żoliborza, w pruszkowskim obozie dostałem ćwiartkę chleba - pierwsze pożywienie od dobrych kilku dni, nie licząc kilku ziarnek kawy, jakimi mnie już w obozie poczęstowała pani Stanisława Rayska, żona generała, zawiadamiając mnie o śmierci w Powstaniu swej córki, Ewy Matuszewskiej. O dziwo, nie byłem głodny. Intensywne przeżycia zupełnie zagłuszyły głód. Sprawa zwalniania warszawiaków z obozu - to już była działalność AK, a nie RGO.

Pozostała do omówienia jeszcze jedna rzecz. W papierach ojca znalazła się kopia listu, niestety bez adresata i daty. Przytaczam całą jego treść:
Głęboko dotknięci udziałem Warszawskiego Oddziału R.G.O. w grabieniu resztek mienia mieszkańców Warszawy i oburzeni sposobem prowadzenia tej akcji, składamy stanowczy protest przeciw postępowaniu niszczącemu zaufanie nie tylko do Oddziału Warszawskiego, ale do całej naszej instytucji.
Delegatura R.G.O. w Brwinowie w.z. sekretarza J.Ziemska Przewodniczący W. Werner


W tej sprawie w opracowaniu Bogdana Krolla znajduję wzmiankę, że władze niemieckie poinformowały władze RGO o kapitulacji powstania w Warszawie i powiadomiły, że zasadniczo dopuszczalne będzie ewakuowanie z miasta mienia pozostawionego przez mieszkańców, które oddane zostanie do dyspozycji RGO.
Ludzie, którzy podjęli tę akcję, rozumowali z pewnością, że pozostawienie tych dóbr w Warszawie byłoby równoznaczne z ich zniszczeniem. Myślę, że w tym rozumowaniu było wiele słuszności. Ale jednak to była własność prywatna. Może nazwanie tej akcji grabieżą było zbyt ostre. Ale ojciec, widocznie był innego zdania. Mnie, synowi i sprawozdawcy, pozostaje tylko powiedzieć: chwała mu za to, jak i za całą jego działalność w Komitecie RGO w Brwinowie.



Opracował Stanisław Werner




 <– Spis treści numeru