PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 31-32

Pejzaż serdeczny

Ze Zbigniewem Parandowskim, architektem, profesorem ASP
Rozmawia Zofia Broniek

 

Mieszkańcy Podkowy Leśnej uważają, że ich miasto zasługuje na szczególną uwagę zarówno ze względu na swój kształt urbanistyczny, jak na mieszkających w nim ludzi. Chciałabym się dowiedzieć jak Pan postrzega Podkowę, a także jakie są Pana związki z tym miastem?

Wydaje mi się, że Podkowa Leśna jest bardzo polskim zjawiskiem, a nawet specyficznie warszawskim. W tym sensie, w jakim wieniec podwarszawskich miejscowości łączy się z Warszawą i tworzy z nią całość. Te miejscowości powstały w podobnym czasie, z różnych powodów, ale są z Warszawą ściśle związane. Gdyby się ustawiło jedną nóżkę cyrkla na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich, co tradycyjnie uważane było za środek warszawskiego świata, i tym cyrklem zatoczyło krąg o promieniu dwudziestu paru kilometrów, to zamknęłoby się w nim wszystkie te miejsca, które mam na myśli. Podkowę wypada wymienić na początku, bo jest powodem naszej rozmowy, ale w mojej hierarchii nie ona jest najważniejszą.

W mojej rodzinnej tradycji pierwszą podwarszawską miejscowością jest Świder – za sprawą mojego ojca, no i oczywiście mojego dzieciństwa. Jest to więc bardzo osobisty związek i kraina najpiękniejsza, chociaż archetyp urody tych podmiejskich okolic jest szczególny, bo ich uroda jest nikła, jak całego Mazowsza. Ktoś powiedział, że można je lubić tylko wtedy, gdy się je kocha, bo jeżeli nie, to ono nie ma żadnego uroku. Ktoś inny określił je bardziej kąśliwie jako “sto kilometrów niczego”. Jeżeli jednak dostrzeże się tę urodę, jest to pejzaż serdeczny, bo Mazowsze trafia do uczuć, choć może nie wprost do odczuć estetycznych.

Wiele utworów poetyckich i opisów inspirowała  utajona uroda Mazowsza.

Tak, także mój ojciec wiele myśli poświęcił Mazowszu, a w szkicu ‘Księżyc nad Świdrem” łączy Warszawę z jej maleńkim satelitą w jedno wyobrażenie ojczyzny.

Wymienię teraz zbiór miejscowości z prawej strony Wisły, które łączy  linia kolei  elektrycznej, dawniej także kolejki wąskotorowej. Jest więc Wawer, Anin, Miedzeszyn, Międzylesie, Radość, Michalin, Józefów, Świder, Otwock. Cała “linia otwocka” jest częścią wieńca, o którym na początku wspomniałem. Pozostaje jeszcze kilka miejscowości, z których najważniejszy jest Sulejówek z uwagi na Józefa Piłsudskiego. Ostatnio rodzina odzyskała Milusin – dom Marszałka. Będzie to na pewno miejsce – pomnik, bo Marszałek pozostanie jedną z najważniejszych postaci Polski nowoczesnej.

Zapewne każda z miejscowości tworzących podwarszawski wieniec ma swojego słynnego człowieka. Idąc więc dalej, za Wisłą jest Konstancin – uzdrowisko, w którym miał swój dom Stefan Żeromski – do dzisiaj w rękach córki, pani Moniki. Kurortami są również wspomniane wcześniej miejscowości. W mojej pamięci największe klimatyczne walory zachował Świder. Tutejszy klimat doskonale wpływał na mojego ojca, który regenerował się niemal natychmiast po przyjeździe i wiele tu napisał.

Dzisiaj w Świdrze jest jakby inaczej. Nie widać kopnego piasku, w którym się brodziło po kostki, więcej jest świeżej zieleni, krzaków, a nawet o dziwo, trawy.. Nie ma już  bardzo suchego, żywicznego powietrza, pod nogami mchu i trzaskającego igliwia. Rzadko widzi się wrzosy i dziewanny, rzadko odzywa się wilga. Jest oczywiście po dawnemu... “ zwinna rzeka o złocistym dnie”, ale zmiana klimatyczna zakończyła  historię uzdrowiska. Świder dziś, jeżeli to możliwe, jest jeszcze bardziej cichy.

Prawie zawsze, kiedy tu przyjeżdżam, w tej ciszy rozlega się echo palby karabinowej z paru letnich dni wakacji 1942 roku, dni ostatecznego rozwiązania dla getta otwockiego.

Obiegając Warszawę dalej mamy Komorów związany z Marią Dąbrowską. I Milanówek, który zapisał się w historii tym, że była tam ostatnia bodaj kwatera dowództwa Armii Krajowej. Od strony północnej są Laski, niepowtarzalny przykład oazy  życia duchowego. Oto  świadectwa wagi  zewnętrznej aury Warszawy.

Dlaczego tak było? Myślę, że bardzo szczególni - zwykli ludzie mieszkali w każdej z tych miejscowości, więc to i bliskość Warszawy, wytworzyły w nich  przyjazną  atmosferę i obudziły specjalne ambicje.

Podkowa Leśna obchodzi teraz 75-lecie, więc sięgamy do przeszłości i staramy się z niej wyciągnąć jakieś nauki, o ile to możliwe, i może czemuś zapobiec, lub coś powstrzymać.

W tych stronach nie brakowało nigdy idealistów. Najlepszym dowodem jest to, czym się Państwo zajmują. Ambicja wydawania takiego magazynu, jak PMK jest przejawem wartości wciąż żywych, w miejscach, które powstały i rozwijały się z końcem XIX i na początku XX wieku. Był to czas pracy u podstaw, pracy skromnej i bezinteresownej. Z takiej potrzeby, jak sądzę, powstają tu również książki o sprawach i zasięgu lokalnym. Nie wiem, czy to zasługa klimatu Podkowy, czy oddziaływanie wielkiego miasta – Warszawy.

Myślę, że ten klimat jest właściwością naszego miasta, ale oczywiście bez praw wyłączności.

Jeśli chodzi o tę szczególną atmosferę, to coś podobnego istnieje wokół Sztokholmu – podobnego jeśli chodzi o gęstość, przeciwnego, jak może być różny pesymizm od wiary. Ponadto w Szwecji zachowało się niewiele z tajemniczej, nostalgicznej aury, którą, co widać u autorów skandynawskich, wyczuwało się jeszcze kilkadziesiąt lat temu.

Przeszłość bliską, ale przecież już odległą, usiłujemy utrwalić, umykający czas zatrzymać, zachować, co jest możliwe. To przeszłość rzutuje na obecne stosunki wewnątrz Podkowy. Jest źródłem różnych spraw, osobiste związki sięgają początków miasta i trwają w podobnej postaci, w jakiej były poprzednio. To jest niezwykłe.

To jest niesłychanie cenne w naszym kraju, bo rozprzęgła się przeszłość z przyszłością. Cezura wojny zmieniła kraj, życie, kulturę, obyczaje, skład etniczny, nawet pejzaż, nawet geografię. Z przestrzeni  kraju zniknęły dwory, które były mocną więzią łączącą pokolenia. Dwory stanowiły gotową sieć konspiracji przygotowaną przez historię, wypróbowaną w Powstaniu Styczniowym.

Niektórzy,  w toczącej się od pewnego czasu dyskusji o inteligencji, wywodzą tę  specyficznie polską warstwę ze szlachty. Mam na myśli szlachtę jako elitę społeczną. W moim przekonaniu inteligencja nie łączy się z elitami, a nawet nie należy jej z nimi łączyć. Rola i cele elit są zupełnie inne. Widzi Pani, skoro to [PMK] leży na stole, to trzeba się do tego odnieść. Mnie się wydaje, że może to być przykład działalności tej inteligencji. Natomiast elita wytworzy taką rzecz w zupełnie inny sposób – hermetyczny, skierowany na siebie. Dlatego  nie jestem skłonny uważać, że elity wytworzyły tę grupę i nadały jej wartość. Ona odznacza się skromnością, brakiem potrzeby ekspozycji swojej osoby. Odwrotnie – trzeba być na drugim planie, za czymś co zbliża do celu. Dlatego jest to krąg ludzi tak cennych. Potrzebę wykonywania tego rodzaju pracy można zauważyć we wszystkich wspomnianych przeze mnie miejscowościach, bo nigdzie indziej nie zachowała się tak dobrze ta warstwa. Są to siedliska inteligencji, nawet jeśli ich aktywność ożywiają tylko jednostki. Postawy właściwe inteligencji można było odnaleźć właśnie poza elitami na prowincji. Wśród chłopów, wśród wiejskich i gimnazjalnych nauczycieli, rzemieślników, duchownych, niekiedy wśród Żydów. – Słowem wśród ludzi wszystkich zawodów, ludzi drugiego planu, niekiedy bardzo odległych od centrum. Uważam, że to właśnie ta peryferyjność, prowincjonalność były nieocenione.

Jeśli tak, jest to sprawa utrwalonego wzoru, który broni takich wartości.

Broni także samego miasta, jakości architektury, która powstaje. Powołam się na przykład Konstancina, który znam lepiej. Jest, podobnie jak Podkowa, miastem-ogrodem i ma status uzdrowiska, co narzuciło od początku sposób parcelacji. Uzdrowiskowa część miasta nie zmieniła się, natomiast w strefie miejskiej władze miasta ustępują pod naporem nowych obywateli, przeważnie bardzo bogatych i jakby nie znajdują argumentów, aby powściągnąć ambicje dominacji nad wspólnotową ideą miasta-ogrodu. Rezultatem jest ciągły podział parceli, wycinanie lasu i nadmierna zabudowa według pomysłów ludzi, którzy mają dużo pieniędzy i mało wyobraźni.

Gdyby więc nie istniał mit inteligencki, mit pewnych nazwisk - byłoby gorzej. Każdemu zdarzy się chwila opamiętania i refleksji. Jest to może echo oddziaływania Warszawy, ale także potrzeba od wewnątrz wyrażona przez ludzi, jak Żeromski, którzy utrwalili wzór bezinteresowności. Myślę, że ludzie mieszkający, a choćby przebywający w Konstancinie liczą się z nim.

Kiedy po raz pierwszy znalazł się Pan w Podkowie?

Wspominam Podkowę i okolice z czasów wojennych, kiedy tam mieliśmy teren harcerskiego wyraju. Miałem wtedy około dwunastu lat co znaczyło, że jest jakiś dalekosiężny zamiar. Te ćwiczenia owocowały, jeżeli można tak powiedzieć, szeregami harcerskimi czynnymi po latach w Powstaniu. Wielu moich kolegów ze szkoły, z podwórka, z ulicy, nie przeżyło wojny.

Czy pamięta Pan kogoś z tamtych czasów? Jakieś nazwisko?

Nie pamiętam nikogo z Podkowy, nawet nie wiem, czy te poczynania, czy też zabawy, miały jakieś oparcie wśród Podkowian. Przyjeżdżaliśmy w grupie kolegów szkolnych i, zgodnie z poleceniem zastępowego, wracaliśmy do Warszawy pojedynczo. Bezwiednie poznawaliśmy elementy taktyki konspiracyjnej.

Dziś przypuszczam, że chodziło o utrzymanie więzi harcerskich dla poważniejszych zadań: dla małego sabotażu, poczty, Szarych Szeregów i wreszcie Batalionów Szturmowych.

Cokolwiek dzisiaj można powiedzieć – brzmi poważniej, niż wydawało się chłopcom, zwłaszcza w grupie kolegów. Zresztą w rozmowach o wojnie prawie zawsze odczuwam niemożność przekazania jakiejkolwiek prawdy. Rzeczywistość może być zrozumiała tylko dla tych, z którymi się ją dzieliło, zwłaszcza rzeczywistość absurdalna.

We wrześniu 1942, po paru “wizytach” gestapo, musieliśmy wyjechać z Warszawy. Mam wrażenie, że ojciec, który był zapewne pod opieką Państwa Polskiego, został ostrzeżony z poleceniem wyjazdu. Słowem, w 1942 roku Warszawa w mojej osobistej historii przestała istnieć. Wróciłem dopiero w 1948 roku do klasy maturalnej gimnazjum im. Reytana.

Znaleźliśmy się w okolicach Gór Świętokrzyskich.

We dworze, który nas przygarnął działało gimnazjum zorganizowane na wzór szkoły przedwojennej, niejako z licencją państwową. Gimnazjum miało decorum ceremoniału szkolnego z rozkładem godzin, dziennikiem ocen, dzwonkami na przerwy i personelem dydaktycznym miejscowym i dochodzącym. Program obejmował wszystkie przedmioty. W czasie wakacji chłopcy pracowali w polu razem z folwarcznymi, na równych prawach, ale i obowiązkach.

Część młodzieży folwarcznej i dworskiej była związana tą samą przysięgą w konspiracji wojskowej, co razem z działającym najspokojniej gimnazjum i obiegiem podziemnej prasy dawało obraz swoistej normalności.

Nie chciałbym malować fikcji. Dwór i folwark, owszem zazębiały się. Wojna , sądzę, bardzo je zbliżyła, ale były to dwa światy oddzielone trudno dziś zrozumiałym konwenansem. Oba miały wkrótce zniknąć na zawsze.

Centralnym punktem w Podkowie Leśnej, dla naszej rodziny, było Stawisko. Do tego stopnia, że nie od razu zdawałem sobie sprawę z tego, że Stawisko należy do Podkowy. Dla mnie w dzieciństwie Stawisko było tożsame z Podkową, a Podkowa z Iwaszkiewiczami. Prawdopodobnie sądziłem, że EKD łączy Warszawę ze Stawiskiem. Po wojnie, ale dopiero w połowie lat sześćdziesiątych, od kiedy mój młodszy brat zaczął studiować archeologię, w orbicie naszego domu pojawił się profesor Michałowski. Jego podmiejski dom był przez długi czas częścią Zakładu Archeologii PAN. Dla mnie i dla mojego obrazu Podkowy, ważniejsza była wiadomość, że teściem prof. Michałowskiego jest inżynier Baniewicz, utożsamiany z budową kolei EKD. W małych miejscowościach wszystko jest bardzo splecione i to także tworzy urok tych miejsc.

Kolejka EKD to jeden z tych bezpowrotnie minionych kształtów przeszłości z czasów szanowania przedmiotu a nie dewastacji.

Z obu stron Wisły były elektryczne koleje dojazdowe. Najbardziej okazała była ta, która kursowała do Grodziska, czyli EKD. W moich wspomnieniach z dzieciństwa było to coś wspaniałego. Specjalne wyposażenie wagonów – lakierowane drewno, polerowany mosiądz, mundury i postawa obsługi, jednym słowem znaki rozpoznawalne. Na granicy Warszawy od ulicy Szczęśliwickiej kolejka zamieniała się w pędzący pociąg pospieszny, odwrotnie – wjeżdżając do miasta stawała się statecznym, nieco większym niebieskim  tramwajem i ulicami: Niemcewicza, Tarczyńską, Nowogrodzką  zmierzała do centrum. Kończyła bieg przed Pocztą Główną.

Może się wydawać, że nie ma o czym mówić. Dziś nikt z młodych ludzi nie może sobie wyobrazić, do jakiego stopnia tramwaje były związane z miastem i my, chłopcy, z tramwajami. Chyba w żadnym mieście na świecie taki związek nie mógł być bliższy. Mieszkałem na Filtrowej. Pomiędzy Raszyńską i Suchą, po wydzielonych, doskonale utrzymanych torach, tramwaje pędziły po prostej “na dziewiątkę”. Była to szybkość, jakbyśmy powiedzieli dziś, żeby podkreślić jakąś wartość szczytowa – “ponaddźwiękowa”. Wagony miały odkryte platformy i zamknięty przedział środkowy. Trzeba było opanować sztukę wskakiwania i wyskakiwania ze stopni przy każdej szybkości. Dopiero ta umiejętność nobilitowała na “warszawiaka”.

Jeszcze w czasie studiów, ryzykowna, niekiedy akrobatyczna jazda na buforach pomagała mnie i moim kolegom dojechać na czas 14-tką do Politechniki.

Szczęście wielkie mają Podkowa i Stawisko że ocalały w czasie wojny.

Tak. Wielkie szczęście. Stawisko to piękny przykład domu podmiejskiego, a nawet więcej, bo poprzez duże gospodarstwo miało charakter dworu. Dla mnie jest główną częścią wspomnienia o Podkowie i rodzinie Iwaszkiewiczów. O państwu Annie i Jarosławie i ich córkach - Marysi i Teresie. Powiedziałbym, że to była również część życia naszego w Warszawie, bo ci ludzie byli obecni w codziennych rozmowach. Atmosfera domu w Stawisku była przyjazna i rodzinna, nie polegała na świadomości, że Iwaszkiewicz pisał. To było naturalne, przynajmniej dla mnie. Wszyscy w gruncie rzeczy pisali. Natomiast samo miejsce, nade wszystko z panią Hanią, która wszystkiemu przydawała blasku, z gankiem, parkiem do którego się schodziło, z psami, służbą, – pozostaje w moim wspomnieniu. I rozmowy, jak napisze moja matka ” w których cudowna inteligencja i kultura Hani tak dominowały. Jakby niezależnie od Jarosława.”

Przez czas wojny, a szczególnie po powstaniu, dom był nie tylko mieszkaniem pisarza, ale zamienił się w coś specyficznie polskiego, w miejsce gdzie chronili się i znajdowali gościnę uchodźcy.

Iwaszkiewicz pozostaje w oczach niektórych kontrowersyjny jako osoba publiczna. Natomiast  mniej znane są jego działania, również przecież publiczne, na rzecz pomocy wielu różnym ludziom.

Doznaliśmy tego w czasie wojny, kiedy byliśmy bez jakichkolwiek środków utrzymania. Ktoś opłacał czynsz w spółdzielni, czasem zostawiał jakieś pieniądze. Skąd przychodziła ta pomoc, dowiedzieliśmy się dopiero po wojnie – obojętne czy podjął się jakiejś misji, czy sam ją ustanowił.

Prócz tego jakby lepiej przewidywał, co może się zdarzyć. Uważał, że Warszawa jest niepewna, a wieś bezpieczna. Mój ojciec odwrotnie – i słusznie, bo w historii polskiej wieś była palona i rozjeżdżana, a miasta trwały. Tymczasem miasto zostało zniszczone. To nas dotknęło do głębi. Główną treścią naszego domu było wszystko, co dotyczyło ojca. Jego praca, gabinet, biblioteka, a także to wszystko (sprzęty, dokumenty, pamiątki), co pochodziło ze Lwowa i było częścią dzieciństwa i młodości ojca i matki. Wielką bibliotekę gromadził od najwcześniejszych lat.

Byłem pierwszym z naszej rodziny, wówczas piętnastoletni, który dotarł po Powstaniu do Warszawy, na Filtrową.

Mieszkanie trwało w naszej pamięci jako raj utracony. Ojciec wiązał z nim nadzieję na  pracę i powrót do normalnego życia, a przede wszystkim do rękopisów i archiwum, które tam zostały.

Dom był spalony. Gdy więc dotarłem po gruzach na drugie piętro i znalazłem się w bibliotece, zobaczyłem w półmroku, że niektóre książki stoją pod ścianami. Za dotknięciem rozpadały się w pył – znikały. Znalazłem się tam w ostatniej chwili trwania czegoś, jak cień kształtu wspomnienia.

Zanim jeszcze wyjechaliśmy z Warszawy na Kielecczyznę, Iwaszkiewicz zaproponował ojcu, że przyśle do Warszawy furmanki i zabierze nasze rzeczy do Podkowy. Ojciec nie zgodził się, zbyt żywa i znana z historii była wizja płonących dworów. Iwaszkiewicz wyjął z półki jakąś książkę. Potem stało się to co się stało. Nikt z nas nie miał już nic. Spalenie gotowych książek, rękopisów i biblioteki było dla ojca i dla nas stratą nie do naprawienia. Po powrocie do Warszawy – ojciec był przez pewien czas profesorem KUL-u – było przyjęcie, na które przyszedł Jarosław i dał mu tę książkę, którą wówczas pożyczył, jedyną książkę, która ocalała – “Rzym, ludzie baroku” Chłędowskiego.

Wszyscy w domu byli poruszeni. To wydarzenie pozostało w anegdocie a Chłędowski, za sprawą Iwaszkiewicza, stał się założycielem nowych zbiorów w naszym domu.

Jana Parandowskiego i Jarosława Iwaszkiewicza łączyła blisko pięćdziesiąt lat trwająca znajomość.

Ojca z Jarosławem łączył bliski związek na płaszczyźnie literackiej i wieloletnia przyjaźń dwóch ludzi. Były między nimi punkty sporne, były to zapewne inne duchowości, ale przyjaźń trwała. Ten związek przyjaźni obejmował także moją matkę i panią Annę.

Wszystkie swoje książki dedykował obojgu rodzicom. Kilka z nich, oczywiście powojennych, mam w domu. Także korespondencję adresował zwykle: “ Irena i Jan”.

W książce mojej matki “Dzień Jana” jest rozdział zatytułowany “Laurka dla Hani” – opis spotkania i rozmowy z Jarosławem. Ostatnia wizyta w Stawisku, zapewne ich ostatnia rozmowa. Jakby ktoś odwrócił się i spojrzał na park w słońcu w pogodny jesienny dzień – ostatniej jesieni.

I, jak napisała mama, “ostatnie miejsce w Polsce, gdzie rozmowy mogą odbywać się w takiej atmosferze”.

I jeszcze laurka imieninowa od mojego ojca z adnotacją: “ W dniu św. Anny 1941”.

Z całym Skamandrem ojciec był bardzo blisko. Mogę powiedzieć, że wszyscy skamandryci byli przyjaciółmi jego i mojej matki. Trudno przecież mówić o przyjaźni dzieci z literackim Parnasem. Chociaż – na przykład Lechonia pamiętam bardzo dobrze. Co prawda niełatwo byłoby znaleźć kogoś bardziej wyrazistego. Prócz tego, Lechoń i Tuwim wykazywali zainteresowanie mną samym – jako osobą. Miałem kilka lat, kiedy zacząłem układać króciutkie anegdoty – dowcipy w stylu, jak mówiono, angielskim albo absurdalnym. Ten rodzaj humoru był zapewne zaskakujący u dziecka. Tuwim kolekcjonował , jak wiadomo takie “kawałki”. Lechoń je smakował. “Wiesz, Irenko, boję się, że on mnie któregoś dnia wyśmieje” – powiedział kiedyś do mojej mamy, która opowiadała moje historyjki swoim przyjaciołom. W ten sposób, nie wiedząc o niczym, miałem swoje chwile przy stolikach literackich.

Matka zapisywała moje opowiadanka, obok przepysznych powiedzonek mojej siostry, w pamiętniku rodzinnym prowadzonym wspólnie z ojcem. Były to bruliony opatrzone zamiennie imionami “Bulka” i “Zbyszek”.

Wszystko spłonęło. Także te leciutkie piórka, które, być może, miał Tuwim w  swoim archiwum humoru, fantazji i bzdury.

Kronikę rodzinną mój ojciec pisał niemal do końca życia. Podjął ją ponownie w ostatnim roku wojny z chwilą urodzenia się naszego młodszego brata. Jest to pakiet kajetów  opatrzonych napisem “Pamiętnik Piotrusia”.

Środowisko literackie ojca stanowili przeważnie rówieśnicy. Większość wyjechała za granicę. Jeden z najbliższych jego przyjaciół, Kazimierz Wierzyński, był moim ojcem chrzestnym. Pierwszą rozmową każdego ranka był telefon do Kazia.

Myślę, że Jarosław Iwaszkiewicz utrzymywał związki z tymi samymi ludźmi z kręgu “Ziemiańskiej”, stolika w IPS-ie, Wiadomości Literackich i PEN. Życie przedwojennej Warszawy docierało echem, na wpół świadomie, do pokoju dziecinnego.

Ludzie, którzy je współtworzyli, znaleźli się później w świecie, głównie w Anglii i Ameryce - Lechoń, Wierzyński, Tuwim, Wieniawa, który także należał, jak sadzę, do tego kręgu, Słonimski i wielu innych. Albo rozproszeni i ukryci w kraju podzielonym pomiędzy barbarzyńców Europy i Azji.

Pozostał tylko dom Iwaszkiewiczów i był tym, co wszystkich przyciągało. Anna i Jarosław byli piękną parę. Były takie momenty, kiedy Stawisko miało książęcy blask – za sprawą gospodarzy i ich gości.

Teraz muzeum w Stawisku prowadzi bardzo bogatą, wszechstronną działalność i może się poszczycić wieloma artystycznymi osiągnięciami.

Zapewne. A przecież nie to było najważniejsze, co zgromadzono w tym domu. Także nie to, co dzisiaj nazywamy placówką kulturalną. Promieniowanie Stawiska trwało jeszcze wtedy, kiedy jego istnienie zbliżało się powoli do kresu. W tym domu mieszkały duchy domowe, jeżeli wolno się jeszcze tak wyrazić – jak jednak nazwać to, czego dzisiaj już tam nie ma?

Stawisko było domem rodzinnym, jakich w Polsce było tysiące – z tą różnicą, że było ostatnim takim domem. Stało się jednym z muzeów, jakich są dziesiątki.

Gdyby to był nadal dom rodzinny!

Obydwie córki są obecne w mojej pamięci. Teresa, mieszka w górach. Marysia przychodziła do naszego domu poprzez sympatię do mojej matki - także wzajemną. O ile wiem, podjęła obowiązek i przywilej opiekowania się spuścizną twórczą ojca. Przypuszczam, że córki pospołu są promotorem wszystkiego, co dzieje się w Stawisku i wokół dzieła Jarosława Iwaszkiewicza.




 <– Spis treści numeru