PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 31-32

Barbara Walicka

Droga do Beni Bahdel

 

Widok. Za oknem. Przez zasłonięte, pokryte kurzem firanki. Nadciągające sirocco podnosiło z czerwonawych pól płachty papieru. Prawie malownicze. Przed południem przez osiedle przebiegło stadko owiec. Patrzyła. Większe owce wyciągały z pogiętych, oblepionych rojami much kubłów na śmieci różne resztki, strzępy szmat i pochłaniały je pospiesznie i z przyzwyczajenia. Koścista krowa przyglądała się im z rezygnacją. Ona też była tu, na pastwisku, pomiędzy betonowymi blokami o ażurowych loggiach, pojemnikami na śmieci i ostami zastygłymi w swej suchej, rybiej ościstości. Ona też.

Podmuch wiatru przywiał w kłębach różowo-żółtego pyłu owiniętego burnusem pasterza w zawoju, ozdobionego sękatą laską. Owce ruszyły, wszystkie prawie jednocześnie, potrącając się nawzajem. Pasterz o biblijnym wyglądzie popędzał je, rzucając celnie ostrymi kamykami.

Po chwili owce znikły w wąskiej uliczce prowadzącej pod górę. Śmieci zostało znacznie mniej.

Krowa podeszła z wolna, prawie z godnością, wyciągnęła jakiś strzep i zaczęła go spokojnie przeżuwać. Ależ tak, to ten sam strzęp wyschłej baraniej skóry, którym jeszcze wczoraj bawiła się przed blokiem gromadka dzieci. A więc krowa. Pasła się. Odwrócona zadem w stronę gęstniejącego od południa powietrza. Ona też.

Za dwa lub trzy dni spadnie deszcz. Jak zwykle. Najpierw od strony Sebdu, od Sahary nadciągną gęste, szare i ciężkie chmury. Jak zawsze. Napływają wolno, nieubłaganie. Potem w nieszczelne okna z łomotem uderza gwałtowna ulewa. Dwa. Może trzy dni czekania. Bowiem czekanie na deszcz jest czekaniem, do którego ostatecznie można się przyznać. Poruszała się po przegrzanym mieszkaniu owinięta w coś, co mogło przypominać chmurę. Bo jak może wyglądać spojrzenie, którego nie było. A i tak byłoby najzupełniej przelotne, ukryte w patrzeniu prosto przed siebie. Którego nie było. A przecież przybliżało się i oddalało ponad głowami i kwestiami wygłaszanymi przez osoby trzecie, czwarte, piąte i szóste, choć przede wszystkim  wypowiadanymi przez osoby drugie.

Krowa zjadła już wyschła skórę. Przez okna widać było wyraźnie fruwające, unoszone wiatrem papiery.

- Jak liście pod jesień. Albo stare latawce – pomyślała bez szczególnej ironii.

Spojrzała na ścianę. Biała, niezbyt gładka powierzchnia. Jakieś trzydzieści osiem kilometrów od miejsca, w którym się znajdowała teraz; otóż po trzydziestu ośmiu kilometrach wąskiej, krętej drogi, zawieszonej nad doliną przypominającej odciśnięty grzbiet wielkiej jaszczurki. Znajdowała się zapora na Tafnie.

Tydzień wcześniej pojechali tam we trójkę, samochodem geologa, by odszukać miejscowość o nazwie Beni Bahdel. Wedle przewodnika miały się tam znajdować do dziś jeszcze zamieszkałe groty.

Najpierw błądzili wśród rozwidlających się raz po raz dróg. W pobliżu zapory na widok dwóch chłopców idących z przeciwka szybko wysiadła z samochodu.

- Bonjour, ça va?

- Ça va, ça va – potaknęli z zadowoleniem głowami. – Et toi, madame, ça va?

- Ça va, ça va – odpowiedziała. – Je cherche un village qu’on apelle Beni Bahdel. On nous a dit qu’il  y a là les gens qui habitent les grottes...

Chłopcy mieli po jakieś osiemnaście lat. Błysnęli zębami, jak na komendę podnieśli w górę lewe ręce i przecząco pokręcili głowami. Przecząco i z powątpiewaniem.

- La, la, non, ici il n’y a pas, la, la.

Przyjrzała się im uważniej.

- Et peut-être conaissez vous un village où on trouve des habitations anciennes?

Chłopcy z zapałem zaczęli machać rękami, teraz kiwali głowami potakując.

- Oui, oui, madame, c’est Beni Bahdel, vous prenez la piste à droite, la deuxieme, et après vous allez tout droit vers la pente.

Podziękowała im z uśmiechem.

Chłopcy przycisnęli dłonie do piersi na znak zawartej na wieki przyjaźni.

 Po chwili samochód zaczął się wspinać ostrym zboczem w stronę osady widocznej na skalnej półce.

- Nie powiedzieli od razu, że to tu – mruknął geolog. – Bo i pewnie, który młodzieniec, będący od urodzenia przyszłością narodu, przyzna, że jego kuzyn Abdellah mieszka w jaskini. Teraz wszyscy chodzą do szkoły...

Samochód ledwo ciągnął na dwójce. W końcu wtoczył się z trudem na płaski placyk.

Wyszli na prostokątne klepisko z szarożółtawej gliny, obrzeżone z trzech stron bryłami glinianych domów w tym samym kolorze. Obwód zamykał płotek z kolczastego drutu. Czwarta pierzeja rynku. Za płotkiem rozciągały się pola, a raczej poletka, czy nawet grzędy bobu, cebuli, fasoli. A więc rynek.

- Forum Romanum. – geolog oparł się ręką o grubą łodygę trzciny bambusowej, wetkniętej na sztorc między druty.

Wiotki, tańczący cień znieruchomiał pośrodku klepiska.

- Popatrz. Popatrzcie – powiedziała szybko, wskazując na owiniętego brązowym burnusem starca, drzemiącego na ziemi. Jego pomarańczowe od henny pięty opierały się o płaski kamień, głowę otulał obszerny kaptur, pofałdowany jak policzek ze starej, wysuszonej od wiatru skóry. – Sokrates śpi na rynku, w pyle. I nie ma nawet sandałów, żeby... A więc to nie rzymskie forum...

Starzec poruszył się, podniósł powieki, podparł głowę na łokciu i przyglądał się im z ciekawością okragłookiej kury.

- A co ty byś chciała! Na tej wysokości! – powiedział mentorskim tonem mężczyzna zwanym przez znajomych Ziutkiem. – Rzym leży przecież znacznie niżej. A tu  chyba jest przecież na pewno ponad dwieście metrów. Trochę się na tym znam.

- Socha – odezwał się geolog.

Sękaty, wyślizgany konar, zaprzężony do kosmatego muła, prowadził żylastą ręką mężczyzna o bosych stopach i niezwykle wyprostowanej postawie. Jego półprzymknięte oczy budziły w nim może zdolności jasnowidza, pewnie po to, by zagłębiające się w zaschłej glinie ostrze mogło omijać ukryte głęboko ukryte, jeszcze twardsze od niej kamienie.

Leżący na ziemi starzec trwał bez ruchu. Miał w sobie wiele prawdziwej godności. Oglądał ich skrupulatnie. Musiał też widzieć i dzieci – najpierw najmniejsze, potem większe, wychylające się ukradkiem, potem coraz śmielej zza murów ulepionych z przemieszanej z kamieniami gliny, po których było widać, że zostały ulepione ludzką ręką. Żadnych kątów prostych, żadnych linii równoległych, w zagłębieniach łagodne cienie.

Wszyscy troje ruszyli uliczką skręcającą raz w prawo, raz w lewo, jej szerokość była obliczona na miarę objuczonego osła. W pewnym momencie  zza uchylonych drzwi błysnęły gliniane półki, wieńce suszącej się cebuli, czosnku, pęki mięty, werbeny i tymianku. Gromadka dzieci idących za nimi powiększała się.

Jak na strychu starego domu w Jaśliskach. Tam też zawsze coś wisiało, myślała patrząc przed siebie.

Szedł za nią, wysoki, oceniając proporcje, kolory i układ grafitowych plam cieni.

- Prawda, jak tu wspaniale? Niesłychany widok! W ogóle w Algierii ...– perorował z emfazą Ziutek marszcząc czoło, co nadawało jego twarzy wyraz szczerej troski. – W ogóle w Algierii widoki są niezwykle malownicze. Jedna nasza znajoma, żona tego, wiecie profesora, no, tego wiecie, on był dziekanem na naszym wydziale, kuzyn tego znanego architekta...

 

Dzieci, szepcząc coraz głośniej i chichocząc zwartą już teraz gromadą. Kobiety – jedna po drugiej – jakby podkreślając rytm kroków trojga idących, zatrzaskiwały wiodące do wnętrza ich domostw drzwi. Może nie tyle wiodące, co broniące przystępu. Zatrzaskiwały z taką wprawą i rezygnacją, jak gdyby to była zatrzaskująca się na wieki klasztorna furta. Każda z tych kobiet miała czas na jedno zaledwie spojrzenie, które z błyskawiczną ostrością musiało ogarnąć wszystko.

- Tego architekta, który miał w zeszłym roku ten taki bardzo nieprzyjemny wypadek na promie...

- I co ta pani? – zapytała, próbując z długoletniego nawyku uporządkować potok tej wartko płynącej i obfitej w szczegóły wypowiedzi.

- Jaki wypadek? – spytał w tej samej chwili idący przed nią geolog.

- Nie przerywaj – zwrócił się Ziutek do żony, skupiając całą uwagę, by odpowiedzieć z należytą atencją wyższemu od siebie mężczyźnie. – To ta pani, co nam wtedy opowiadała o swojej podróży do Nepalu... Że też jej się chciało... No więc ten architekt, o którym mówiłem, miał w zeszłym roku taką nieprzyjemną przygodę, na promie. Okradli go. Zabrali mu pieniądze, dokumenty, wszystko. I to się dopiero okazało w porcie. Co ten człowiek przeżył! Nie mógł wyjść na ląd, nie chcieli mu wydać samochodu, bo ukradli mu też prawo jazdy i papiery wozu. Nie pamiętam tylko, czy to było w Tunisie, czy w Alicante, ale chyba w Tunisie. A może... Zresztą nieważne. Najgorsze, że tego właśnie dnia ambasada polska była nieczynna, on nie miał pieniędzy na telefon ani na hotel. Nic, zupełnie nic. Okropna historia. Ale swoją drogą trzeba mieć przecież trochę oleju w głowie. Sami przyznacie, że facet był niesłychanie lekkomyślny. Bo kto nosi przy sobie wszystkie dokumenty, paszporty ... W dodatku na promie. Trzeba mieć przecież trochę oleju w głowie.

Doszli do skały. Wejście do czterech jaskiń, znajdujących się na różnych wysokościach były zamknięte drzwiami z szerokich, surowych desek. Nacieki i wyżłobione przez wodę w miękkim wapieniu meandry tworzyły przy wejściu do jednej z nich rodzaj barokowej ambony, ozdobionej rosnącą tam opuncją.

- Wiesz, owoce opuncji, to właśnie  figues de barbarie, które z antyczną elegancją podawano podczas uczty Trymalchiona – mówiła wolno, patrząc na kury rozgrzebujące śmietnik u stóp skały, kury północnoafrykańskie.

Ziutek mówił dalej, przełknąwszy, nie wiedzieć czemu, ślinę.

- Więc ten architekt...

- Antonio Gaudi y Cornet, urodzony w Reus. Przepraszam, Ziutek, że ci przerwałem.

- Co ty mówisz, jaki Gaudi. Ten architekt nazywał się Woźniak. Kuzyn profesora Nadolnego.

Chyba Odgórnego, pomyślała przekornie. Miała miły uśmiech.

Przy śmietniku prócz kur tkwiły trzy osły, spętane w sposób odmienny od mazowieckiego. Mała dziewczynka przyniosła pod skałę płaski kosz, na którym wznosiła się piramida świeżo upranych szmat. Zdjęła kosz z głowy, rozłożyła pranie na wygrzanej skale, przycisnęła róg każdej szmaty kamieniem, by ich wiatr nie rozwiał.

- Chyba Odgórnego – mruknął pod nosem geolog i były alpinista w jednej osobie. – Ale nic to, popatrz tylko...

Dziewczynka w granatowej sukience w szerokie, białe pasy zerkając na nich ukosem schodziła zręcznie ze stromizny. Wraz ze swoim wydłużającym się cieniem pogrążała się w objęciach glinianego muru uliczki, gdy jeden z trzech osłów, który dotychczas patrzył w przestrzeń z olimpijskim spokojem, zbliżył pysk do czegoś, co kiedyś było ręcznikiem, a może ścierką, i zaczął zjadać z taką samą obojętnością, jak gdyby to był oset.

- To mogę zrozumieć – uśmiechnęła się do osła. – Po kolczastych przysmakach wilgotna, soczysta szmata wydaje mu się zapewne rarytasem.

- Gaudi – powtórzył. - To oczywiście nic nie znaczy. Gdybym się nie obawiał, że wydam się staroświecki, powiedziałbym  gaudeamus igitur,  co -  zwrócił się wyraźnie do Ziutka -- jak powszechnie wiadomo oznacza “cieszmy się więc”.

Teraz jej profil rysował się na tle szarawego pnia oliwnego drzewa, rosnącego pośrodku śmietnika.

Skała swymi ażurowymi okapami, pękami stalaktytów, zwieszających się jak pędy dziko rosnących szparagów, kaskadami kolumienek o porowatej fakturze, pokrytych rowkami, wyrytymi podczas nieczęstych lecz gwałtownych opadów, przypominała istotnie ów niezwykły kościół w Barcelonie, którego obecność powinna bardziej należeć do snu niż do pojęć związanych z architekturą.

Wiatr przybiegał w chłodnych porywach. Wspięli się najpierw kilka metrów wyżej, ponad miejsce, gdzie z kamiennej rury spływała woda, rozpryskując się przy każdym podmuchu. Poniżej, na płaskich dachach domów, tworzących półkole rozpoczynające się pod skałą, zakreślające łuk tuż nad brzegiem przepaści, suszyły się pęki liści karłowatych palm, odbijające się jaskrawą żółcią  od szarego betonu gruzłowate tykwy, tuż obok stały odymione gliniane naczynia, niektóre wyszczerbione i powywracane.

Z tego miejsca widać było placyk, na którym zostawili samochód. W stosownej odległości tkwili trzej starcy w szerokich, marszczonych spodniach, w burnusach, z sękatymi laskami w dłoniach. Wszyscy brodaci. Jeden dodatkowo w okularach. Czekali cierpliwie, by móc się przyjrzeć spokojnie i z blisko trójce cudzoziemców schodzących teraz na skraj przepaści.

Dzieci już zupełnie nabrały śmiałości. Dziewczynka o prześlicznych rysach i ciemnych oczach, bosa, w wypłowiałej i podartej sukience, powtarzała monotonnie najpierw półgłosem, potem coraz wyraźniej:

- Madame, madame, madame – mówiła bez przerwy. – Madame, comment tu t’apelles? Madame, madame, comment tu...

Odpowiedziała. I włączając się w ten starodawny rytm, złożony z pytań i odpowiedzi, dodała:

- Et toi? Comment t’apelles tu? Et toi?Et  toi?

- Jasmina, Leila, Meriem, Raszida, Aisza, Muria – rozsypał się bukiecik imion.

- Szecherezad – odpowiedziała osobno smukła dziewczynka z długim warkoczem, na całej długości owiniętym jaskrawymi szmatkami.

- To pewnie dlatego, że one mają kręcone włosy. Żeby było łatwiej rozczesać. – Zamilkła na chwilę. – Spotkaliśmy Szecherazadę. W dodatku całkiem niespodziewanie.

Strome urwisko opadało aż do starego oliwnego sadu, każde drzewo było otoczone kamiennym murkiem, chroniącym je przed wypłukaniem przez ulewy i zatrzymującym wilgoć. Za sadem i wąwozem widać  było koronę zapory na Tafnie i błękitne jezioro zalewu.

Ziutek wyciągnął światłomierz.

- Zrobię ten zalew. To będzie świetne ujęcie, prawda?

Wiatr przybierał na sile. Powietrze wciskało się między nich, jakby chcą, by poruszyły się ich cienie, mieszczące się z trudem na placyku wielkości dużego dywanu, którego brzegi dochodziły do samego skraju przepaści. Głośny podmuch przytłumił cyknięcie migawki.

- No, możemy już iść – ucieszył się Ziutek.

Wracali do samochodu. Dzieci szeptały, zapewne wymieniając między sobie jakieś uwagi na ich temat.

Trzej starcy z nieopisaną godnością odpowiedzieli na powitalny gest Ziutka. Geolog wyciągnął z kieszeni kluczyki. W chwili gdy otwierał drzwiczki, starcy odpowiadali równie wolno i z równą godnością na pożegnalny gest Ziutka.

Zjeżdżali drogą wijącą się ostrymi zakosami wśród olbrzymiego oliwnego sadu. Między drzewami stały dwa białe muły.

Na samym dole, po obu stronach kamiennego mostku błyskał strumień o brzegach porośniętych trzciną prowansalską.

Spojrzała w prawo. Na  odbicie białej czapli, znieruchomiałe między wystającymi z wody kamieniami.

- Japoński obrazek – odezwał się geolog zwalniając.

Samochód toczył się przez mostek.

- Przydałoby się coś zjeść – oznajmił Ziutek, utkwiwszy skupiony wzrok we wdzięcznie wygiętej szyi czapli.

- Czapla w kamiennych ramkach. Byłby ładny prezent – powiedział geolog. –Dobra. Niedługo się zatrzymamy. Najlepiej przed Khemis. Znam tam takie sympatyczne miejsce.

Po obu stronach drogi rozciągały się pola pszenicy. Gdy pokonawszy serię ostrych zakrętów znaleźli się na wysokiej przełęczy, po lewej stronie zobaczyli przypominającego wyżła, brązowego  w białe łaty psa, biegnącego na przełaj przez zielone zbocze.

- Ciekawe, czyj to pies – skierowała pytanie nie wiadomo do kogo. – Może twój?

Siedziała obok kierowcy. Ziutek, znużony jazdą na tylnym siedzeniu, wzruszył ramionami.

- Może wreszcie gdzieś staniemy – powiedział, - Jestem już porządnie głodny. – Po chwili dodał: - I ty pewnie też.

Stanęli w miejscu gdzie rzędy wysokich cyprysów o zakurzonej jak gdyby zieleni osłaniały kwatery pomarańczowych sadów. Wyciągnęła z bagażnika koszyk z prowiantem. Na wprost miejsca, w którym się zatrzymali, na wysokości może tysiąca metrów, nad wzgórzem ozdobionym skałami w kolorze ochry krążyły trzy ptaki. Mogły to być kruki. A może jastrzębie.

- Zaraz, tylko pokroję. – Wzięła od geologa finkę.

- Przecież mogłaś pokroić w domu. Po co się teraz paprać. Ręce na pewno masz brudne. I oczywiście nie wzięłaś ze stołu tego noża z czerwoną rączką. Zapomniałaś?

Układała kanapki na lnianej serwetce rozłożonej obok koszyka na skąpo rosnącej trawie.

- A termos? – spytał Ziutek.

- Masz . – Podała mu wysokie tekturowe pudło. – Kury na śmietniki, i to nie jedna a chyba z pięć, potem czapla, teraz te kruki czy jastrzębie, a do tego kanapki z pieczoną indyczką. Czy nie uważacie, że jak na jeden dzień trochę jakby za dużo tego drobiu?

Ziutek i geolog siedli na ziemi.

- A jednak trzeba było wziąć coś do siedzenia, jakiś koc albo składane krzesełka – mówił Ziutek  jedząc z apetytem.

Geolog strzepnął ze swetra okruszki chleba i powiedział półgłosem:

- Będzie sirocco.




 <– Spis treści numeru