PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 29-30

Teresa Markowska

Moja przyjaźń z Haliną



Nie napiszę o Halinie tak pięknie, jak ona napisała o moich rodzicach. Nie napiszę, bo nie potrafię. A chciałabym napisać o niej jak najpiękniej. Była bowiem pięknym człowiekiem - nie tylko zewnętrznie. Stanowiła żywe zaprzeczenie głupawej, choć dość rozpowszechnionej teorii, jakoby urodziwe kobiety nie odznaczały się wybitnym intelektem.

Wrażenie zrobiła na mnie chyba od początku. Wprawdzie nie pamiętam wszystkich jej wizyt z Bolesławem Micińskim na Stawisku, ani faktu, że sypiali na legendarnej czerwonej kanapie, która rzeczywiście do dziś istnieje i ma się dobrze. Pamiętam jednak ich oboje. Micińskiego ze względu na zniewalający uśmiech oraz naszą wspólnotę w " żabowstręcie". Opisaną tu przez jego żonę historię znałam z opowieści Ojca, który jednak chyba trochę koloryzował, twierdząc, że Bolek, uciekając przed żabą, wspiął się na drzewo. Ona natomiast wydała mi się zachwycająca i co dziwniejsze, młoda w porównaniu z innymi przyjaciółmi moich rodziców, których uważałam za starców. W dodatku ta piękna, młoda pani zainteresowała się mną na tyle, że dała się namówić na wspólną rowerową wycieczkę. Tę wyprawę pamiętam już dokładnie. Powiodłam ją w stronę Lasu Młochowskiego, który był dla mnie wówczas miejscem magicznym. Był to spory kawałek drogi i dojechawszy na miejsce postanowiłyśmy chwilę odpocząć. Pani Micińska położyła się na wznak, podkładając ręce pod głowę. Patrząc w niebo prześwitujące między gałęziami drzew, wygłosiła pochwałę lasu. Wówczas zadałam jej banalne pytanie, co lubi najbardziej: las, morze czy góry? Odpowiedziała bez wahania, że morze. Los jednak zrządził, że prawie całe dalsze życie miała spędzić w górach. Kochała je zresztą bardzo. Wyprawy w Tatry stanowiły częsty temat naszych rozmów. Jeszcze stosunkowo niedawno namawiała mnie, żebym poszła na wycieczkę do Doliny Złomisk.

Na tym urywają się moje wspomnienia z dzieciństwa. Potem była wojna. O dalszych dziejach Micińskich, o ich ucieczce do Francji, narodzinach córki, chorobie i śmierci Bolesława wiedziałam z rozmów moich rodziców. Po wojnie dowiedziałam się, że pani Halina wyszła ponownie za mąż, za Antoniego Kenara i że osiedlili się w Zakopanem. Mama opowiadała mi również o swojej opisanej tu przez Halinę wizycie na Sobczakówce. Zachwycała się Haliną, jej młodszą córeczką oraz ogrodem. Ja jednak, mimo że tak często jeździłam do Zakopanego, nie odwiedziłam Haliny Kenarowej ani razu. Nie przyszło mi to po prostu do głowy. Halina pozostawała dalekim wspomnieniem z dzieciństwa i widocznie trzeba było kataklizmu, abym sobie o niej przypomniała. W maju 1980 roku przyjechałam do Zakopanego służbowo. Zawsze wynajdowałam jaskieś powody, aby mnie tam wysłano. Znajdowałam się w bardzo trudnym momencie życiowym: bezpośrednio po śmierci obojga rodziców, po własnej, ciężkiej chorobie, nie mówiąc już o kilku pomniejszych troskach. Odczuwałam dotkliwie potrzebę ludzkiej życzliwości. I wtedy przypomniałam sobie o Halinie Kenarowej. Wygrzebałam na poczcie numer jej telefonu, zadzwoniłam, przedstawiłam się i usłyszałam od razu: "kochana moja". Nie zawiodła mnie intuicja. Poszłam po raz pierwszy na Sobczakówkę, gdzie spotkałam się ze zrozumieniem i wielką serdecznością. Halina zrobiła wówczas bardzo słuszną uwagę, myśląc zresztą również o swoim ojcu, że im dłużej żyją nasi bliscy, tym trudniej pogodzić się nam z ich odejściem. Tak się zaczęła nasza przyjaźń, która miała trwać osiemnaście lat.

Następnego roku zostałam właścicielką starej chałupy góralskiej na Spiszu i moje wizyty na Sobczakówce stały się o wiele częstsze. Lubiłam iść do niej od strony ulicy Kościeliskiej dobrze zakamuflowaną ścieżką zbiegającą w dół, potem przez mostek nad "wartką wodą". Jeszcze parę kroków i już wchodziło się do ogródka Haliny pełnego kwiatów. Lubiłam ten ogródek, lubiłam stary drewniany dom, choć gdy go zobaczyłam po raz pierwszy, uderzył mnie swoją skromnością. Ale przede wszystkim lubiłam właścicielkę. Po śmierci Haliny nigdy już nie wróciłam na Sobczakówkę.

Przy każdej wizycie musiałam zdać Halinie dokładne sprawozdanie ze spraw moich i mojego domu, a także z moich wycieczek w Tatry i wyjazdów zagranicznych. Miała dar wysłuchiwania ludzi i interesowała się ich problemami. Ja z kolei starałam się również uzupełnić swoją, początkowo dość powierzchowną, wiedzę o jej życiu. Rozmawiałyśmy więc o przeszłości i teraźniejszości. No i oczywiście o dzieciach, przybywających na świat wnukach, a potem ze strony Haliny również prawnukach.

Halina była również kilka razy u mnie. Po raz pierwszy przywiozłam ją z Zakopanego wraz z jej przyjaciółką, a moją ciotką, Felicją Krancową z Chicago. Był to piękny, ciepły październik, Tatry cudownie widoczne. Na obiad smażyłyśmy kanie. Bardzo wszystkim smakowały. Potem odwiedziła mnie dwa czy trzy razy w towarzystwie córki. Ostatnimi laty nie chciała już przyjeżdżać. Bała się stromego i kamienistego zejścia do mojej chałupy. Przywoziła mi za każdym razem coś zabawnego. Do dziś dnia mam w domu jarmarczne gipsowe kotki oraz powitalną makatkę na drzwiach wejściowych. Miała też różne oryginalne przedmioty u siebie. Należała do nich kolekcja różnej wielkości białych fajansowych maselniczek w kształcie kur. Potem się ich pozbyła. Nie pamiętam dokładnie, w którym roku Halina miała pierwszy wylew. Wyszła z tego jakoś, ale nie do końca. Zmieniła się. Przestała się krzątać po domu. Pojawiła się cała seria zmieniających się opiekunek, które, prawdę mówiąc, bardzo ją denerwowały. Denerwowała się zresztą jeszcze różnymi innymi sprawami, jak niemożność pozbycia się dzikich lokatorek, od czego zależało założenie muzeum Antoniego Kenara na Sobczakówce, a przede wszystkim fizyczną niezdolnością pisania na maszynie. Dostała wówczas nowy, duży telewizor. Na ogół zastawałam ją przy oglądaniu jakiegoś programu, na fotelu zdumiewająco blisko przysuniętym do ekranu. Przy tym paliła sporo papierosów, mimo zdecydowanych protestów swojej córki. Zdarzało się, że latem wchodziłam przez otwartą werandę i wtedy siedząca przy telewizorze Halina nie widziała mnie. Natomiast mój wzrok padał w pierwszej kolejności na tył jej głowy i wielkie bogactwo jej siwych włosów nieodmiennie wprawiało mnie w zachwyt.

Tak się złożyło, że Halina - tak jak papież Jan Paweł II - urodziła się 18 maja, a ja 19. Zaczęłyśmy więc razem obchodzić urodziny. Przyjeżdżałam na Sobczakówkę z czymś słodkim. Zastawałam mniej lub więcej osób, czasami sama kogoś przywoziłam. W osiemdziesiąte urodziny zastałam jubilatkę w towarzystwie obu córek. W pewnym momencie któraś z nich, nie pamiętam już która - powiedziała: "Mama chciałaby przejść z panią na ty", a Halina potwierdziła: "Marzę o tym". Pochlebiła mi ta propozycja, ale z drugiej strony trochę zdziwiła. Widocznie stale powielałam stary schemat młodej mężatki i dziecka. Dopiero po krótkim zastanowieniu się dotarł do mnie fakt, że między nami jest różnica zaledwie dwunastu lat i że obie jesteśmy już mocno starszymi paniami. Tak więc ceremonia została dopełniona.

Dwa lata później byłam w połowie maja w Warszawie. Bardzo spieszyłam się z powrotem w góry, żeby zdążyć na urodziny Haliny. W dniu 18 maja stawiłam się, jak co roku, na Sobczakówce, ale zastałam Halinę w marnym nastroju. Powiedziała, że nikogo nie będzie, że nic nie urządza i narzekała na ból nogi. Porozmawiałam z nią chwilę i odjechałam. Nie odzywałam się ponad miesiąc, czego do dziś nie mogę sobie darować. Kiedy zjawiłam się następnym razem, nie zastałam w domu Haliny. Leżała w szpitalu z ciężkim wylewem. Nazajutrz umarła.

Był jeszcze słoneczny dzień czerwcowy, msza w starym kościele i piękny pogrzeb na Pęksowym Brzyzku z prawdziwą góralską muzyką. I to już wszystko.

Odeszła Halina. Odeszło w ostatnich latach wielu wybitnych zakopiańczyków. Zmieniło się także samo miasto. Nie ma targu pod Gubałówką, nie ma starych kawiarni. Można już tylko powspominać - z coraz większego dystansu. "Miło i smutno" jak napisał Jarosław Iwaszkiewicz w jednym ze swoich listów do Haliny Kenarowej.


Dzień Zaduszny 2000 r.




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru