PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 29-30

Halina Kenarowa

Jarosław i Pani Hania w moim życiu - znaki obecności



Pierwszy raz byłam w Stawisku w 1935 r. jako narzeczona Bolesława Micińskiego, który znał całą literacką Warszawę, a z Iwaszkiewiczem był na ty i chciał mnie przedstawić przyjacielowi. Czytałam wówczas jedynie jego tomik poezji pt. Lato 1932 oraz Czerwone tarcze, którymi zachwycaliśmy się. Toteż czułam się onieśmielona i zarazem dumna, jakbyśmy się wybrali na Olimp. Mój krótki wzrok nie zapamiętał ani podróży, ani drogi ze stacji przez las do Stawiska, pamiętam tylko zniewalająco serdeczną prostotę, z jaką powitali nas Gospodarze Domu. Drobna i prześliczna Pani Hania na ganku nakręcała właśnie patefon z płytą melodii z Królewny Śnieżki, co ogromnie mnie zdziwiło, że osoba tak kulturalna i słynąca z muzykalności gustuje w takim kiczu! Ale wyjaśnił mi to widok jej córeczek, Marysi i Tereni, które maszerowały wokół patefonu, podnosząc wysoko ogorzałe kolanka w takt marszu krasnoludków: Hej ho! hej ho! do pracy by się szło! Wyszedł też na ganek Pan Jarosław, wielki i piękny, z wypukłym czołem nasuniętym niby hełm na ciemne brwi, pod którymi świeciły błękitne oczy, leciutko skośnie wykrojone. Zadziwił mnie tylko jego głos, niespodziewanie płytko bezdźwięczny, jakiś rozlazły i trochę nonszalancki - kontrastujący z jego męską urodą.

Przy podwieczorku za długim jadalnym stołem, za którym siedziało kilkanaście osób, przeważnie kobiet z rodziny, których stopni pokrewieństwa nie znałam i nie rozróżniałam ani twarzy ani wieku - rozmawiało się o najnowszych polskich książkach, a między innymi o powieści Kossak-Szczuckiej pt. Krzyżowcy, którą Pan Jarosław krytykował i nazywał "nudziarstwem". Ale ponieważ jej nie czytałam, nie pamiętam Jego argumentacji. W każdym razie odcinał się stanowczo od rozumienia swoich Czerwonych tarcz jako tzw. powieści historycznej, porównywanej z Krzyżowcami.

W jakimś, zapewne niewłaściwym momencie rozmowy przy stole Bolek poprosił nieśmiało pisarza, aby skoro jest z nim na ty, zechciał i ze mną wypić bruderszaft. Pan Jarosław spojrzał na nas lodowato niebieskimi oczami i wycedził oschle: "Może to jeszcze trochę za wcześnie?..." Bolek zbladł, ja spłonęłam pąsem i rozmowa ucichła. Ale już po podwieczorku, w gabinecie pisarza na górze Pan Jarosław ofiarował mi egzemplarz Czerwonych tarcz z dworną dedykacją: "Pięknej i mądrej Halinie od jej nowego wielbiciela Jarosława". W ten sposób przeprosił przyjaciela za mimowolny afront. Dostąpiliśmy też zaszczytu oglądania rękopisu książki: był to dość gruby brulion szkolny, tzw. czysty, bez linii, kratek czy marginesów, calutki zapisany równymi linijkami skośnego pisma bez najmniejszych skreśleń czy poprawek. Zdumiony Bolek wykrzyknął z entuzjazmem: "Jak Ty to zrobiłeś, Jarosławie?!!! Pisarz odparł bez namysłu: "Zwyczajnie machałem piórkiem". Widać było, że od początku do końca miał wewnętrzną wizję dzieła i ona to kierowała jego "piórkiem" maczanym (o ile pamiętam) w zielonym atramencie.

Po naszym ślubie z Micińskim w 1936 r. byliśmy z reguły zapraszani do Stawiska na soboty i niedziele. Sypialiśmy na szerokiej, obitej ciemną skórą kanapie, która chyba stoi tam do dziś... Bolek czuł się w Stawisku szczęśliwy i radosny: rodzinna atmosfera a i kolumny ganku przypominały mu rodzinny dwór na Ukrainie, toteż nazywał Stawisko LA MAISON - niby ideę regulatywną DOMU, z którą zapoznał się w dzieciństwie z francuskiego elementarza dla dzieci. Bawił Jarosława wspomnieniami z tych lat. Pamiętam, że opowiadał o tym, jak to kiedyś niania Dolanowska wybrała się na urlop w strony Tymoszówki i dostała list polecający do rodziny Szymanowskich. Po powrocie do Mokrej, pytana o wrażenia, odpowiedziała: "Dobre Państwo - za stołom usadyły i peczeni z makaronom dały!" Odtąd "dać (komuś) peczeni z makaronom" - stało się rodzinnym porzekadłem i oznaczało specjalne uhonorowanie danej osoby.

We wspomnieniach mojej matki, Zofii Krauzowej, pt. Rzeki mojego życia (Wydawnictwo Literackie 1979) znajduje się cały akapit poświęcony Stawisku, gdzie mój ojciec, chirurg Szpitala Powstańczego przy ul. Długiej, znalazł schronienie i wypoczynek po powstaniu: "O domu tym i postawie jego mieszkańców można by tomy pisać. Przeszła przez ten dom niezliczona rzesza ludzi z Warszawy, dostająca tam posiłek, kąpiel i kąt do spania. Od rana do nocy gotowała się w kotle posilna zupa, piekło się chleb. Ludzie dostawali dokumenty z wójtostwa, że nie są warszawiakami i po paru dniach wypoczynku ruszali dalej. Był to dom troskliwej, łaskawej ojczyzny."

Kiedy wysłałam Jarosławowi ów wycinek drukowany w "Tygodniku Powszechnym", odpisał mi natychmiast: "Droga Halino! Twój wspaniały list wzruszył nas bardzo... Trochę mnie zdziwiło to nagłe spojrzenie na nasze życie z perspektywy półwiecza i dostrzeganie w tym dość zwyczajnym życiu tylu wartości. Chyba sprawy wspomnień zabarwiają na złoto Twoje uczucia i prowadzą do przecenienia pewnych faktów, których zwyczajność w chwili ich pojawienia się nie ulegała wątpliwości (bochenek chleba dla Twojego ojca)..."

Za którymś naszym pobytem w Stawisku zabawna przygoda zdarzyła się mojemu mężowi: spacerując z Jarosławem w pobliżu domu, uskoczył nagle ze ścieżki z okrzykiem przerażenia i objął najbliższe drzewo, jakby chciał się na nie wspiąć. Okazało się później, że miał nieprzemożny wstręt do żab, a jedna z nich wskoczyła mu na półbucik, więc uciekał w panice, potrząsając nogą, na której już dawno żaby nie było. Skonfundowani żartami i śmiechem świadków wydarzenia, uciekliśmy co prędzej do Warszawy przed tradycyjnym podwieczorkiem. Potem zaprzyjaźniony z nami lekarz- psychoanalityk próbował wydobyć na światło świadomości ów " kompleks żaby", ale rychło zaprzestał tej zabawy, uważając, że nie wolno robić psychoanalizy twórcom, bo każda twórczość jest autoterapią i wtrącanie się terapeuty pozbawiłoby pacjenta talentu...

Z tych rozmów wynikły szkice Micińskiego pt. Metafizyka czy metoda leczenia histerii oraz Trzy prace o psychoanalizie, a więc żaba ze Stawiska stała się bodźcem rozważań filozoficznych młodego filozofa.

Z gości przyjeżdżających do Stawiska na niedzielne popołudnia pamiętam tylko urodziwego bruneta, Pawła Hertza i olbrzymią Wandę Telakowską w jaskrawo zielonej sukni, całej zahaftowanej szklanymi paciorkami w ogromne złote kłosy. Dziw mnie brał, że siadając na nich, nie rozgniatała ich na miazgę. Nie przypominam sobie, abyśmy spotkali tam kogoś ze Skamandrytów. Jarosław już wtedy patronował młodym zapowiadającym się talentom.

Po wojnie spotkałam Jarosława w Paryżu, dokąd przyjechał z Nałkowską i Tadziem Brezą bodaj w 1946 roku. Na cześć tej delegacji kulturalnej wydała obiad w hotelu Luteria prześliczna kuzynka Tuwima, Irena Gabaud, z którą byłam zaprzyjaźniona, a więc i zaproszona. Nie umiem powiedzieć, jak byłam wstrząśnięta widokiem znajomych twarzy wyłaniających się jakby z "czarnej dziury", bo tak na emigracji wyobrażałam sobie Polskę. Zwierzyłam się wówczas Jarosławowi z moich ówczesnych bolesnych rozterek: że mam zamiar wyjść za mąż po raz drugi, za rzeźbiarza Antoniego Kenara. Jarosław zdjął mi ciężar z serca mówiąc: "Nikt z przyjaciół Bolka nie będzie miał ci tego za złe" i spłakaną utulił mnie po ojcowsku.

Ilekroć później bywał w Zakopanem, odwiedzał mnie w domu lub w pracy i żalił się, że nikt go już nie czyta i nikomu nie jest potrzebny. Kładłam to na karb jego wspomnień młodości związanej z Zakopanem i trudnych problemów starzenia się i pocieszałam, jak umiałam, prosząc, aby opowiadał mi o ludziach, których dobrze znał, a ja tylko ze słyszenia lub czytania: o Witkacym, Guciu Zamoyskim, o Stryjeńskim i Szymanowskim. Zauważyłam wówczas, że nie stroni od pikantnych detali z ich życiorysów i chętnie przypina im łatki. Ale też prosił mnie, aby Szkoła wykonała prostą drewnianą tablicę z napisem: "TWÓRCY STABAT MATER - JAROSŁAW". Miało to być jego prywatne epitafium dla " Katota" - umieszczone w starym kościółku w Zakopanem. Do dziś mam wyrzuty sumienia, że nie udało mi się spełnić jego prośby, mimo iż w pewien sposób wyręczył mnie w tym Jerzy Waldorff, tworząc Muzeum Karola Szymanowskiego "ATMA".

Nie wiem już, jakim cudem po powrocie z emigracji do Polski - moja córka Dunka Micińska otrzymała drobne stypendium ze Związku Literatów jako osierocona córka pisarza Bolesława Micińskiego. W okresie, kiedyśmy już oboje z Kenarem pracowali w Liceum Technik Plastycznych w Zakopanem - uważałam, że ta zapomoga należy się matce Micińskiego, która żyła w Warszawie w biedzie, nie mając grosza na własne potrzeby i poprosiłam Związek, aby tę kwotę scedował z mojej córki na moją teściową. Tak też się stało i Maria Micińska dostawała tę zapomogę do końca życia w przekonaniu, że zawdzięcza ją Marii Dąbrowskiej, która była członkiem Zarządu Związku Literatów. Kiedy jednak po śmierci Marii Micińskiej Kenar ciężko się rozchorował, Dunka była już na studiach polonistycznych w Krakowie - zwróciłam się znowu do Związku Literatów z prośbą o przywrócenie mojej córce zapomogi celem umożliwienia jej ukończenia studiów. Zupełnie nie dochodziło mi do świadomości, że prezesem jest już Jarosław Iwaszkiewicz i ze zdumieniem przeczytałam jego odpowiedź na moje pismo:

Droga i kochana Halino!
Niestety okazuje się, że ani Ministerstwo ani Związek nie dysponują odpowiednią sumą, którą by mogli wypłacić Dunce. Bardzo to przykre - wobec powyższego pozwalam sobie przesłać pod twoim adresem 3000 zł jako stypendium im. Jarosława Iwaszkiewicza dla córki mego kochanego Bolka. Bądź łaskawa, nie rób z tego żadnych fochów ani ceremonii, błagam Cię, przyjmij ten dar prostym sercem, tak jak ja Ci to posyłam. Nie mów może o tym Antkowi, dobrze? Całuję się mocno wraz z córkami.
Twój Jarosław
Po ukończeniu studiów Dunka zajęła się energicznie wydaniem pism zebranych swego ojca. W związku z tym zwracałam się z prośbą o przedmowę do osób, które znały i pamiętały Micińskiego: do Jerzego Stempowskiego, do prof. Tatarkiewicza i do Jarosława. Stempowski wymówił się argumentem, że jako Paweł Hostowiec pisujący do paryskiej "Kultury" nie przysłuży się książce. Tatarkiewicz uważał Portret Kanta za arcydzieło, ale był przeciwny mieszaniu esejów z prywatnymi listami. Jarosław odpisał mi następującym listem:

Stawisko, p. Brwinów, 22 listopada 1956 r.


Droga moja Halino!
Bardzo mnie ucieszyłaś wiadomością o wydaniu rzeczy Bolka, z największą radością napisał bym przedmowę do jego książki, ale nie wiem, czy się do tego nadaję. Bardzo byłem do niego przywiązany i zachwycony jego promienną osobowością, ale zawsze nie chwytałem filozoficznej strony jego rozmyślań zarówno w dziele jak rozmowie: byłem na to za mało przygotowany po prostu pod względem wykształcenia, nie chcę powiedzieć za głupi. Obawiam się, że w takiej przedmowie nie potrafię uchwycić filozoficznej istoty pism Bolka, może to być szkodą dla wartości książki. Mam parę listów Bolka, z których jeden bardzo piękny i ważny. Czy chcesz je mieć? Całuję cię bardzo mocno - tom Bolesława będzie chyba dość duży? Cieszę się z tego i pod wzlędem materialnym.
Twój Jarosław


Stawisko, 10 lutego 1958 r.


Droga Halino!
Oto są odpisy listów Bolka. Od biedy i ja bym je ułożył chronologicznie i podatował odpowiednio. Po przeczytaniu kopii obraz ułożył mi się jasno - ale Ty to zrobisz lepiej. Wielką mi sprawiło radość odczytanie tych listów, sama zrozumiesz dlaczego. Tak mi smutno, że im dłużej się żyje, tym mniej się doznaje prawdziwej przyjaźni, tym bardziej się jest samotnym - no, i trochę się zapomina o dawnych zmarłych. Smutno. Całuję Cię mocno i serdecznie.
Jarosław


Po śmierci Kenara w 1959 r. zajęłam się zbieraniem informacji o jego przedwojennych pracach. Jarosław odpisał.

[Papier listowy z nadrukiem: Jarosław Iwaszkiewicz Stawisko]
10 IV 60


Kochana Halino!
Jeśli chodzi o rzeźbę Antka, istnieje ona i stoi zawsze w kapliczce pod dębem. Kapliczka była pomyślana jako upamiętnienie miejsc, gdzie chadzali twórcy "Litanii", Jerzy Liebert i Karol Szymanowski - ale niedokończona i nie upamiętniona. Żołnierze niemieccy obcięli scyzorykiem nos tej Matce Boskiej - powstała stąd Madonna Syphilitica, bardzo zresztą impressionatte. Może przyślesz fotografa, to sama zobaczysz, jak to wygląda. A sama nie przyjedziesz na Stawisko? To jeszcze nie historia. Jeszcze nie ma prac magisterskich: Stawisko jako ośrodek kultury literackiej... Nie czuj się stara, to niedobrze. Nie jesteśmy starzy tylko doświadczeni. Współczesna kariera Witkacego jest dla mnie jednym z cenniejszych "doświadczeń". Byłby chyba zdziwiony. Całuję Cię mocno oraz obie córki.
Twój Jarosław



[Papier listowy z nadrukiem: Jarosław Iwaszkiewicz Stawisko]
22 IV 66


Kochana Halino!
Prawdziwa radość pośród tych wszystkich papierzysków ten list od Ciebie. Tak dawno już nic nie wiem o Tobie i Twoich córkach - ano, przysłałaś mi wiadomości, ale trochę smutne. Ja też nie mam Cię czym pocieszyć, tak mi jest trudno w ogóle istnieć: ale Madzia Samozwaniec mówi, że wieczność jest taka nudna...I taka długa, więc lepiej jest jeszcze trochę pomęczyć się na tym świecie. Cieszę się, że rzeczy Bolka wyjdą, a choćby i we "Znaku" - byle wyszły. Oczywiście z moimi listami możesz robić, co Ci się żywnie - i rzewnie - podoba.

Będę tylko dumny z tego, że taki człowiek jak Bolek tak pięknie do mnie pisał. Miałem widocznie i ja jakieś wartości. Chciałbym Cię bardzo zobaczyć, ale nie na tle moich biur, których bardzo nie znoszę. Gdybyś tak mogła przyjechać w spokojny letni dzień do Stawiska, jak wtedy latem 1939 roku, ostatni raz przed wojną.

Powiedz Dunce, że bardzo się cieszę na listy "Starego Witkacego" [Stanisław Witkiewicz, "Listy do syna", PIW 1959] i żeby mi je koniecznie przysłała. Masz chyba jakąś tam pociechę z córek? Całuję Twoje ręce bardzo, bardzo serdecznie.
Jarosław

W piękny sierpniowy poranek 1967 roku siedziałam w ogrodzie z moją młodszą córką, Urszulą Kenarówną na ławeczce pod jabłonką i kątem oka dostrzegłam jakąś jasną kobiecą postać wchodzącą przez furtkę. Była nieco pochylona do przodu, jakby się spieszyła. Wybiegłam jej naprzeciw i dopiero z bliska rozpoznałam panią Hanię Iwaszkiewiczową. Zaskoczenie i radość z jej wizyty były tak wielkie, że nawet nie zaprosiłam jej do domu i niczym nie poczęstowałam. Usiadła przy mnie na ławce i rozmawiałyśmy przez dwie godziny bardzo po kobiecemu - o kłopotach domowych, rodzinie i wnukach. Miała przedziwny dar wnikania, wręcz wtapiania się w uczucia rozmówcy. Odchodząc zaczęła nerwowo szukać swoich ażurowych, czarnych rękawiczek, które spadły w trawę obok ławki i dopiero później je znalazłam. Znikła za furtką cała rozświetlona słońcem zostawiając mnie z sercem pocieszonym i pełnym wdzięczności. Tym zgubionym w moim ogrodzie rękawiczkom zawdzięczam jej piękny list, który tak dobrze charakteryzuje jej delikatną skromność i głęboką pobożność.


2 IX 1967


Kochana Pani Halino!
Wczoraj dostałam paczuszkę z rękawiczkami i naprawdę przykro i wstyd mi było, że Pani miała jeszcze kłopoty z nadawaniem paczki na poczcie, bo uważam te rzeczy za nieznośne (jedne z tych drobnych rzeczy, które jednak a la longue życie obrzydzają - wszelkie czynności związane z jakimikolwiek urzędami). Właśnie dwa dni temu wysłałam do Pani list prosząc o dostarczenie tych nieszczęsnych rękawiczek do Astorii, bo nie chciałam Pani obarczać jeszcze tym kłopotem wysyłania, a to wszystko z powodu mojego roztargnienia. Wzruszona byłam słowami Pani listu, tym że tak wspomina Pani naszą rozmowę pod jabłonką. Ja też na pewno długo, zawsze (bo już stara jestem) będę o niej pamiętała. Dużo myślałam potem o Pani. Pani miała piękne, bogate ale i bardzo ciężkie życie, ale zawsze mimo wszystko lepsze niż pustka. Bliskie obcowanie z niezwykłymi ludźmi, to chyba jedna z największych rzeczy, jakie w życiu mieć można. I ja w ten sposób myślę o swoim życiu i oceniam to. Właśnie teraz w Zakopanem (mając czas na rozmyślanie, czego niewiele się ma w rodzinnym życiu) zastanawiałam się, jak olbrzymie jest moje konto, ile doznałam i czułam się bardzo zawstydzona tą zupełną niegodnością za tyle darów bożych. Wszystkie zmartwienia i nieszczęścia nie przeważają szali tej jednej rzeczy bezcennej ( a tak trudnej do określenia dla kogoś, kto sam jej nie posiada) - tej pełni wewnętrznej, która jest bogactwem, czymś, co nie tylko z wiekiem nie przechodzi, ale wciąż się pomnaża i pogłębia. Wie Pani, że modliłam się za Panią, bo wydaje mi się, że Pani tego potrzeba. Ja mam wielu takich duchowych przyjaciół, za których czuję, że powinnam się modlić. Może się Pani zdziwi, ale piszę szczerze. Proszę koniecznie do nas kiedyś przyjechać z obiema córkami. Ta młodsza jest urocza, ale chciałabym widzieć starszą (którą pamiętam jako dziecko), bo uwielbiałam jej ojca. Droga Pani, przepraszam za zawracanie głowy tymi rękawiczkami i za ten może długi list. Bardzo dużo serdeczności przesyła
Anna I.
Jarosław w latach sześćdziesiątych już do Zakopanego nie przyjeżdżał, ale listy jego były jakby dalszym ciągiem naszych swobodnych rozmów zakopiańskich: interesował się pracami Dunki, odpowiadał na zapytania, uściślał przypisy, pisał o swoich podróżach zagranicznych, o chorobach i złych nastrojach... Bardziej już doświadczona i dojrzalsza niż przed wojną rozumiałam, jak bardzo był skomplikowany i pełen sprzeczności:

lecz przerażenie większe porywa, gdy spojrzę w siebie,
bezprawnych orbit spieniona grzywa jaźń mą kolebie


Był to ulubiony przez Bolka wiersz Jarosława. Jego poezje i proza ukształtowały mój smak literacki - wiedział o tym i chyba za to mnie lubił. Swoją przyjaźń dla Bolka przeniósł na mnie. Jeśli dłużej nie pisałam do niego, domagał się wiadomości i czułam, jak z daleka czuwa nade mną. Potwierdził to jego list otrzymany przeze mnie po śmierci mego dziewięćdziesięcioletniego ojca, o której dowiedział się z klepsydry w "Tygodniku Powszechnym".


[Papier listowy z nadrukiem: Jarosław Iwaszkiewicz Stawisko]
25 I 1979


Droga Halino!
Przesyłam Ci najserdeczniejsze wyrazy z powodu straty, jaka Cię spotkała. Ściskam Cię i bardzo, bardzo kocham - jak córkę.
Twój także stary Jarosław

W latach 1977 - 1982 odbywały się w Baranowie sandomierskim " Spotkania muzyczne" zorganizowane przez Zespół do spraw Interpretacji i Analizy Muzycznej przy Katedrze Edytorstwa Muzycznego prowadzonej przez Mieczysława Tomaszewskiego, prof. krakowskiej Wyższej Szkoły Muzycznej. Była to niespodziewana erupcja polskiej humanistyki tłumionej dotąd przez reżym. Najniezależniejsza ze sztuk - muzyka przeprowadzała suchą stopą przez morze czerwone wszystko, co było niezależnie myślące w kraju. Profesorowie Uniwersytetu Jagiellońskiego, Uniwersytetu Warszawskiego i Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, wyższych szkół muzycznych ze wszystkich miast, pisarze, poeci a przede wszystkim kompozytorzy: Witold Lutosławski, Henryk Mikołaj Górecki, Krzysztof Penderecki przewodzili tej imprezie składającej się z referatów, dyskusji i koncertów, których słuchało około stu osób ulokowanych w hotelu obok zamku. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności i ja zostałam tam zaproszona i mogłam pławić się z radością w doskonałej muzyce oraz obcować z dawnymi przyjaciółmi i znajomymi: Konstantym Regameyem, który przyjechał z Lozanny, Felicją Krancową, przybyłą z Nowego Yorku, Zygmuntem Mycielskim, Witoldem Lutosławskim i oczywiście Jarosławem. Zdobyłam też nowych przyjaciół w osobach Krystyny i Bohdana Pociejów. W 1977 roku spotkania otwierał Jarosław. Jako poseł ziemi tarnobrzesko- sandomierskiej wygłosił piękną pochwałę tej ziemi. Obchodzono też siedemdziesiąte urodziny dwóch polskich kompozytorów, Mycielskiego i Regameya.

Jarosław mieszkał w apartamencie zamku na pierwszym piętrze, a ponieważ bardzo źle już chodził, poprosił Zygmunta i mnie, abyśmy go odprowadzali na zmianę z hotelu do zamku. Ilekroć czuł się zmęczony, wstawał i wychodził z sali konferencyjnej i jeśli wypadała kolej na mnie, wstawałam równocześnie i prowadziłam go pod lewe ramię. Posuwał się z trudem o lasce i odprowadzanie trwało długo, szczególnie trudno mu było wspiąć się po kamiennych, stromych schodach z ciemnego dziedzińca. Któregoś wieczoru potknął się i upadł, pociągając mnie za sobą. Przerażona pomogłam mu wstać i długim krużgankiem dobrnęliśmy do jego pokoju. Na szczęście przygoda ta skończyła się jedynie lekkim potłuczeniem kolan i łokci. I już podczas nocnego koncertu na dziedzińcu pałacu, którego Jarosław słuchał przez otwarte okno swojego pokoju, pokiwał mi ręką na znak, że wszystko w porządku.

Za dnia, w przerwach między referatami wychodzono przed hotel, na ogrodowe ławki. Mieliśmy z Jarosławem taką ulubioną ławkę wtuloną głęboko w krzewy berberysu - już o tej porze spurpurowiałego i obwieszonego gronami cynobrowych kropli owoców. Wydawało nam się, że nikt nas tam nie słyszy, a dla większej konfidencji wymienialiśmy nasze opinie po francusku. W pewnej chwili, kiedy gryzłam cierpki owoc berberysu, Jarosław odezwał się niespodzianie: Tu sais, je t'aime beaucoup, premierement parce que tu etais une de plus belles femmes ques j'ai jamais connues, secondement parce que tu as merveilleusement elevé tes deux filles et enfin parce que tu savais empanacher tes maris...

Zaniemówiłam z wrażenia, potem pocałowałam go w rękę i wreszcie odpowiedziałam: "Takiej pieczeni z makaronem nigdy w życiu od nikogo nie dostałam". Roześmiał się wesoło - pierwszy raz widziałam go roześmianego. Widocznie poeta taką chciał mnie widzieć, aby móc darzyć mnie swą szczodrą przyjaźnią. Pochwała ta do dziś podtrzymuje mnie na duchu i wzdragam się przed przetłumaczeniem jej na język polski dla zachowania bodaj w części jej prywatnej intymności.

Nazajutrz przyjechał z Warszawy samochód z kierowcą po Jarosława, który zaprosił mnie na wycieczkę do Sandomierza. Pogoda była fatalna, zimna jesienna mżawka i mgła zasłaniały widoki. Siedziałam obok kierowcy, a za mną z tyłu obaj panowie, toteż rozmowa nie była możliwa. Od czasu do czasu, tylko przy jakiejś bocznej drodze, Jarosław komentował, że prowadzi ona tam a tam...Widać było, że zna te okolice jak własną kieszeń. W Sandomierzu pojechaliśmy pod katedrę, aby obejrzeć romańskie freski w prezbiterium. Kościół był ciemny i na moją prośbę uprzejmy ksiądz oświetlił nam wnętrze. Byłam ogromnie poruszona faktem, że oto razem z księciem Henrykiem oglądam jego Sandomierz i jego epokę namalowaną we freskach. Po wyjściu z kościoła zatrzymaliśmy się na chwilę przy murze okalającym i zapytałam Jarosława, gdzie stał dom Vippona, kiedy książę Henryk oglądał przez oświetlone okno jego życie rodzinne? Jarosław wskazał ręką gdzieś poza siebie i powiedział: " W okolicy św. Jakuba, którego stąd nie widać". Potem poszliśmy na Rynek, szukając jakiejś restauracji, ale wszystkie były zamknięte i tylko w prawym dolnym rogu otwarta była jakaś knajpa. Oboje z Zygmuntem prowadziliśmy Jarosława pod ręce. Ubrany był w długi, czarny płaszcz z czarnym szalikiem owiniętym wokół szyi i niedbale zarzuconym na ramię, na głowie miał czarny kapelusz z szerokim rondem mokrym od deszczu i malowniczo sfalowanym wokół twarzy - wyglądał egzotycznie niby Modigliani na Montmartrze... Gdy tak weszliśmy po schodkach w dół do knajpy, w której siedział tłumek piwoszy, powitały nas pijackie, drwiące spojrzenia i grubiańskie uwagi: "To jakiś pop" - usłyszałam za plecami. Usiedliśmy przy wolnym stoliku, ale żadnej karty nie było, więc Jarosław zamówił ostrożnie trzy omlety. Ale jajek również nie było i dopiero gospodarz poinformowany przeze mnie, kto jest jego gościem, zakręcił się i zdobył gdzieś kilka jajek. Trwało to dłuższą chwilę, przez którą Zygmunt usiłował rozładować niezręczną sytuację, rozmawiając po francusku i wówczas tłumek piwoszy zamilkł z uszanowania dla rzekomych "cudzoziemców". Skręcałam się ze wstydu za " plugawość tej lawy naszego narodu". Tylko Jarosław zdawał się niczego nie dostrzegać i z kamienną twarzą jadł wysuszony omlet. Odetchnęłam z ulgą, kiedy wyszliśmy stamtąd i wrócili do Baranowa. Otrzymałam potem w domu list od Jarosława, jakże różny od moich własnych wrażeń:


[Papier listowy z nadrukiem: Jarosław Iwaszkiewicz Stawisko]
11 września 1977 r.


Halino kochana!
Tak mi przykro, że nie pożegnałem się z Tobą, a w dodatku byłaś podobno chora? Czy jeszcze chorujesz? Napisz koniecznie zaraz. Tak mi było przykro tak w ogóle opuszczać Baranów i was wszystkich, tę całą masonerię muzyczną, której oddanie sprawie sztuki naprawdę mnie budowało. I tak już dawno nie miałem naokoło siebie takich miłych i życzliwych mi (chyba?) ludzi, wszyscy starzy przyjaciele - bo nawet, że mi Witek [Lutosławski] nagadał w oczy przykrych rzeczy, świadczy, że jest przyjacielem i nie jest obojętny. Z Danusią [Lutosławską] miałem na odjezdnym miłą zwyczajną rozmowę. Pytała mnie, gdzie się wyjeżdża na październik - powiedziałem, że tylko na Cypr i przyjęła to za dobrą monetę.

Tak mi w pamięci została nasza wycieczka do Sandomierza i ta ponura pogoda, żeby mi nie było tak żal porzucać to wszystko - i te freski w katedrze, i te obrazy, i te dziko zarośnięte zbocza, i nie ma widoku na świętego Jakuba - bardzo to było poetyczne, a potem ten podwieczorek w "Ludowej". Wyobraź sobie, że tą moją wizytą ocaliłem tę knajpę przed zamknięciem, które jej w tych dniach groziło. My jeszcze z Zygmuntem wysłuchaliśmy kawałek Godziszewskiego, który grał Ravela. Ale Ravel ("Pavane" !) przypomniał mi Paryż, Godebskich i wszystko sprzed pięćdziesięciu lat i było miło i smutno, jak to w takich razach bywa. Tak się cieszę, że mogłem troszkę (bardzo troszkę) pogadać z Tobą, pobyć w tej atmosferze, o której już nikt nie ma pojęcia i jakoś tak podyszeć, jakby naprawdę była wieczna. Ale ona także umiera.

Okropna pogoda bardzo źle wpływa na moje samopoczucie, nie tylko pogoda. Ale wysłuchanie Kwartetu Beethovena jest jednak pewną pociechą, choć nie wzmacnia wiary (wbrew Huxleyowi) w nieśmiertelność duszy.

Napisz parę słów, abym był spokojny co do twojego zdrowia.
Jarosław


W połowie listopada 1978 roku, zawieziona przez kogoś bliskiego autem z Warszawy, odważyłam się odwiedzić Stawisko - pierwszy raz po przedwojennych pobytach. Byłam zdumiona, że nie pamiętam już rozkładu pokojów i urządzenia wnętrz. Rozmawialiśmy w gabinecie Jarosława, dokąd przyszła też i Pani Hania, ale poza powitaniem nie odzywała się ani słowem. Siedziała z boku na krześle cicha, skulona pod ciemnym szalem - niby ćma bez światła. Ponieważ "naparłam się", aby zobaczyć kanapę, na której sypialiśmy przed wojną, niechcący zmusiłam Gospodarzy do zejścia na dół i nad tą kanapą Jarosław opowiadał dowcipnie, kto oprócz nas na niej sypiał w czasie wojny. Wyjechałam z sercem zgnębionym, czując, że już nigdy nie zobaczę ich razem - dwojga starych ludzi żyjących tylko wspomnieniami i miłością do wnuków. Nie umiałam nawet zdobyć się na podziękowanie za gościnę. Zrobił to ku memu wstydowi Jarosław:

[Papier listowy z nadrukiem: Jarosław Iwaszkiewicz Stawisko]
23 XI 78

Droga Halino!
Nie uwierzysz, jak mi było przyjemnie, że mnie odwiedziłaś i z jaką radością gadaliśmy z Tobą. "Stary przyjaciel lepszy od nowych dwóch!" Taka byłaś miła i taka "dawna". Strasznie mi brak teraz takich kontaktów. Hania, która jest ostatnio tak przygnębiona, ożywiła się i rozkwitła przy Tobie. Bardzo się z tego cieszyłem. Całuję Cię mocno i serdecznie.
Zawsze ten sam Jarosław

Po śmierci Pani Hani miał jeszcze siłę odpowiadać na kondolencje. Papier już był bez nadruku, wydarty z bloku listowego. Był to ostatni jego list do mnie.

Stawisko, 8 I 1980

Droga Halino!
Dziękuję Ci za list. Niestety tak już jest na świecie, że każdy musi sobie radzić ze swoją biedą sam i inni mogą mu tylko słać dobre słowa, za które odczuwam wielką wdzięczność. Sam muszę się uporać ze swoim nieszczęściem, które jest jak góra. Dziękuję ci za wszystko, i za Twoją dobroć i chęć pomocy. Ale jakoś sobie poradzę. Przecie już wtedy w Baranowie było zupełnie źle i beznadziejnie. Całuję cię mocno.
Jarosław

Już sobie nie poradził i w trzy miesiące po odejściu żony poszedł za Nią - zostawiając mi w spadku czterdzieści trzy listy, ofiarowane mi książki oraz bezinteresowną przyjaźń swojej młodszej córki, Tereni Markowskiej, która często mnie odwiedza i za każdym razem wzrusza swoim podobieństwem do ojca.



Tytuł wspomnień pani Haliny Kenarowej pochodzi od redakcji. Przed kilku laty Muzeum im. Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów w Stawisku zwróciło się z prośbą do około 400 osób znających Iwaszkiewicza jako pisarza, redaktora, prezesa ZLP, działacza - i osobę zupełnie prywatną, o napisanie wspomnień, które złożą się na kolejny tom rocznika muzealnego "Stawisko. Almanach Iwaszkiewiczowski". Wspomnień napłynęło zaskakująco niewiele i rocznik nie powstał. Tekst pani Haliny Kenarowej nie został opublikowany przed jej śmiercią. Pozostał w archiwum Stawiska, czekając na druk.

Małgorzata Bojanowska




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru