PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 74

Magdalena Korzec

Zwyczajna tęsknota


To, że nowe czasy buntują się wobec poprzednich, jest sprawą oczywistą. A jednak żyjemy w przekonaniu, że nasz bunt jest czymś wyjątkowym. To nic, że w szkole uczymy się o historii naszych poprzedników, że widzimy, jak następowały po sobie na przemian epoki emocji i rozumu, jak po sacrum przychodziło profanum. Nie chcemy o sobie myśleć, że jesteśmy tylko „następni”…

Kiedy zaczęliśmy się zastanawiać, co zrobić, żeby w miastach żyło się lepiej, nie mieliśmy jeszcze tylu możliwości, ile mamy dziś, a teraz, kiedy je już mamy, zupełnie nie zauważamy problemów, które się z nimi wiążą. Widzimy tylko rozwój technologiczny i jemu się podporządkowujemy — nie wnikając w jego skutki społeczne — skutki masowej ucieczki ze wsi do miast.

Pęd do niezależności

Cały XX wiek gnaliśmy napędzani rozwojem przemysłowym i technologicznym. Wytworzyliśmy tysiące przedmiotów, które uniezależniają nas od najzwyklejszych czynności — wychodzenia z domu, kontaktów z ludźmi. W mieszkaniach mamy urządzenia, które uniezależniają nas od pory roku, dnia, pogody… Konserwacja żywności za pomocą środków chemicznych pozwala nam się z kolei uwolnić od ograniczeń przyrody i zaoszczędzić czas. Czas, który stał się najcenniejszy.

Owo dążenie do niezależności najpełniej zostaje wyrażone właśnie w miastach. To w nich mamy dostęp do wszelkich „możliwości”. Tyle że nie widzimy, jak stwarzają one nowe ograniczenia. Uwalniając się od jednego, staliśmy się niewolnikami drugiego. Chcąc zaoszczędzić czas, wpadliśmy w pułapkę. Pracujemy jak szaleni, żeby zdążyć zarobić na korzystanie z tych wszystkich możliwości, które otworzyły się przed nami, gdy przenieśliśmy się do miast. Nie mamy jednak kiedy z nich skorzystać. Wylewamy siódme poty, by zapracować na niezależność, a przez to brak nam czasu na kontakty z ludźmi. Kiedyś mieszkaliśmy blisko siebie, w dużych wielopokoleniowych rodzinach. Dzisiaj wolimy nie być od nikogo zależni. Płacimy za to wysoką cenę. Chcemy być perfekcyjni w wielu rolach, które sobie narzuciliśmy, a przez to nie dajemy sobie rady ze sobą. Przypłacamy to zdrowiem — zapadamy na choroby cywilizacyjne, autoimmunologiczne, psychiczne. I wcale nie daje nam to do myślenia… Jeśli wykryto u mnie chorobę autoimmunologiczną, biorę tabletkę. Ani przez chwilę się nie zastanawiam, co mi chce powiedzieć moje ciało, które jest tak zestresowane, że zwróciło się przeciwko sobie.

Dzisiaj już nie wystarczy, że będę dobrym człowiekiem. Muszę też dobrze zarabiać, orientować się w świecie, skończyć szkołę i studia. Mamy tysiące magistrów, którzy nie mają pomysłu na siebie samych, bo nie umiemy pozwolić sobie na niebycie najlepszym. Tego się od nas wymaga, a więc i my sami zaczęliśmy tego od siebie wymagać. Mamy być doskonali. Tego chce „rynek” napędzany przez pieniądz — boga dzisiejszych czasów. Skutkiem tego dążenia do perfekcji jest jednak ujednolicenie naszych potrzeb i zainteresowań. Ujednolicenie nas samych.

Symptomy zmian

Szalony pęd życia zaczął nam w pewnym momencie doskwierać. Marzeniem stał się dom za miastem; jest to jednak wyjście pozorne, bo nie pozwala ono na uwolnienie się od problemów miasta (z którym łączy nas praca, zakupy, urzędy), a w dodatku stwarza nowe — codzienne dojazdy, obowiązki związane z dbaniem o dom i ogród, podobne do tych, od których chcieliśmy się uwolnić, kiedy uciekliśmy ze wsi. A więc zamiast obiektu pożądania — spokoju — dostajemy jakąś beznadziejną namiastkę. Dlaczego? Bo sami nie wiemy, czego nam brakuje. Wpadamy w modę na dom, nie zagłębiając się w swoje rzeczywiste potrzeby.

Kiedy porzuciliśmy wieś, odcięliśmy się od wielu spraw, które miały niebagatelne znaczenie dla naszej duchowości. Żyliśmy w małych skupiskach ludzkich, gdzie wszyscy wszystko o sobie wiedzieli. Zasady grupy umacniały wspólnotę, regulowały stosunki i zależności pomiędzy ludźmi. Wytwarzało to presję, ale trzymało nas w pionie. Kultura i wartości duchowe przekazywane były z pokolenia na pokolenie. Istniała naturalna hierarchia oparta na doświadczeniu. Starszyzna była głową. To zupełne przeciwieństwo naszych czasów, w których za wszelką cenę staramy się odmładzać. Bo teraz liczy się sprawność fizyczna, a nie głowa i serce. A przecież nie ma nic piękniejszego niż to, że przeżyło się wiele. To jest prawdziwa wartość, a nie umięśnione ciało czy gładka buzia.

Tradycyjne zasady życia na wsi zdawały się podważać prawo człowieka do swobody. Ale to pusty frazes; w istocie za tymi zasadami kryło się coś o wiele ważniejszego — wartości duchowe. A przecież wciąż ich potrzebujemy. Tyle że przestrzeń, w której żyliśmy, zapewniała ich zaspokojenie. A ta, którą stworzyliśmy sztucznie — nie zapewnia. Potrzebujemy wartości i materialnych, i duchowych. A nie tylko tych pierwszych, na rzecz których działa rynek, państwo i wszelkie inne instytucje, teoretycznie stworzone po to, by pomagać nam żyć.

Tak, byliśmy zależni od innych, byliśmy zależni od przyrody. Chcieliśmy nie czuć presji grupy, która na wsi wszystko osądzała, chcieliśmy mieć nieograniczone możliwości. A więc całe dnie pracujemy w mieście — zarabiamy na to, co kiedyś sadziliśmy. Tyle że to, co kupimy w sklepie, jest naszpikowane chemią. Pracujemy przy komputerze. W niezdrowej pozycji, bez ruchu, ze szkodą dla wzroku. To wszystko powoli nas zabija. I fizycznie, i psychicznie.

Możemy wybrać, kim chcemy być, gdzie mieszkać, dokąd pojechać na wakacje. Ale nie mamy już mocnego oparcia we wspólnocie. Zasady, które nam wpajano, uważamy za staroświeckie. „Były inne czasy” powtarzamy w kółko, tracąc z oczu to, co tych w innych czasach było dobrego. Nie chcę przez to powiedzieć, że powinniśmy do nich wrócić. Chcę tylko spojrzeć z dystansem na drogę, jaką odbyliśmy — żeby się dowiedzieć, czego nam brakuje; i czy przypadkiem nie możemy skorzystać z własnego doświadczenia, by rozwiązać aktualne problemy.

Dom na przedmieściu, którym zastąpiliśmy dawne więzi i zasady, dostosowujemy do naszych doraźnych potrzeb. Zależy nam na spokoju, a więc ogradzamy się płotami, byśmy mogli nie niepokojeni przez nikogo wypoczywać w willi, zapominając, że to właśnie życie w społeczności jest tym, czego nam naprawdę brakuje. Brakuje nam też poczucia tożsamości, niezbędnego, by było nam dobrze z samym sobą i z innymi.

Kiedyś to przyroda odmierzała rytm naszych zajęć. Stanowiła o porządku dnia i roku. Narzucała ograniczenia, ilość czasu wolnego i pracy. Rutyna, którą stwarzała, dawała poczucie bezpieczeństwa. Żyliśmy z nią w zgodzie. I w zgodzie z własnym organizmem, który sam jest częścią przyrody. Czuliśmy się także odpowiedzialni za ziemię, na której się wychowaliśmy. I czuliśmy się tam na swoim miejscu. A potem wszystko pomieszaliśmy — naszym miejscem stał się cały świat. Tylko czy odpowiada to potrzebom naszej duszy, która nadal tęskni za tymi samymi wartościami, ale ich nie dostaje?

Niemiejskość w mieście

To, że wreszcie poczuliśmy, czego nam naprawdę brakuje, widać w coraz bardziej rozwijającej się modzie na niemiejskość w miastach. Nie przypadkiem nazywam to modą, ponieważ nie jest to jeszcze, moim zdaniem, świadomy ruch zmian, ale dalekie od refleksji naśladownictwo.

Symptomy zmian pojawiły się wraz z koncepcją miast ogrodów i ich pierwszymi realizacjami u początków zeszłego wieku. Rozrzedzona zabudowa pozostawiała dużo miejsca dla roślinności i przestrzeni dla człowieka. Były też odmienne pomysły na zaradzenie uciążliwościom miasta, jak koncepcja Linearnego Systemu Ciągłego Oskara Hansena i innych systemów linearnych, które zakładały między innymi większą oddzielenie terenów mieszkalnych od przemysłowych, dostępność terenów zielonych, a także wszelkich potrzebnych do życia instytucji. Wypada wspomnieć także o ruchu Nowego Urbanizmu, propagującym rozwiązania, które miały niwelować wiele miejskich problemów, jak rozrastające się przedmieścia, wzrost liczby samochodów w centrach, brak poczucia związku z miejscem. (To budujący, lecz wciąż rzadki przykład czerpania z doświadczeń naszych poprzedników!). Powstawały zatem miasta z uspokojonym ruchem ulicznym, centralnym rynkiem, rozległą przestrzenią dla pieszych, dostępne dla niepełnosprawnych i starszych.

MagdalenaKorzecFOT

Fot. Magdalena Korzec

Ale prawdziwa rewolucja rodzi się w głowach zwykłych ludzi, i to na nią czekaliśmy. Od trywialnego marzenia o domu za miastem przeszliśmy do częściowej rewitalizacji miast. W samej tylko Warszawie powstało wiele stowarzyszeń zajmujących się miejskimi problemami — zarówno przestrzennymi, jak i społecznymi. Propagują zdrowy styl życia w mieście i wywierają nacisk na władze, które podejmują działania mające poprawić warunki życia w mieście: powoli powstaje infrastruktura rowerowa, podniesiono opłaty za parkowanie w centrum, by zmniejszyć ruch samochodowy, zaczęto likwidować uciążliwe dla pieszych przejścia podziemne i kładki (powracają stare poczciwe zebry), zabrano się do rewitalizacji zdegradowanych dzielnic. (Wprawdzie kończy się to często na odnowieniu fasad przy głównej ulicy, ale już to samo świadczy o pewnej zmianie świadomości). Członkowie owych stowarzyszeń, wspomagani przez doraźne inicjatywy oddolne, ochraniają zieleń, stawiają domki dla ptaków i ule dla pszczół, bronią naturalnych enklaw zwierząt. Mieszkańcy miast zaczęli mieć coś do powiedzenia w kwestii przestrzeni, w której żyją. Powstają budżety partycypacyjne, a więc ludzie sami — choć na razie w bardzo wąskim zakresie — decydują, na co warto przeznaczyć publiczne pieniądze.

Czasy odrzucania wszystkiego, co stare, powoli ustępują dostrzeganiu dawnych wartości. Obiekty zabytkowe, jeszcze przed chwilą niepostrzeżenie wyburzane, dzisiaj powoli zyskują nowe życie. A jeśli przegrywają z pieniądzem, sprawa nabiera rozgłosu. Pasjonaci architektury skrzykują się i składają zbiorowe protesty. Sprawa supersamu z placu Unii Lubelskiej w Warszawie, „brutala” — katowickiego dworca kolejowego, „przypadkowych” pożarów niesamowitych przykładów otwockiego świdermajeru — wielkiej wartości drewnianej zabudowy willowej — wszystko to budzi głęboki sprzeciw. Z drugiej strony wskazać można wiele przykładów pozytywnych. Udało się np. ocalić zespół domków fińskich na warszawskim Jazdowie i osiedle Przyjaźń na Jelonkach. Powstaje swego rodzaju moda na uciekanie w przyrodę i otaczanie się nią. Zagospodarowywanie balkonów sezonowymi warzywami, szukanie w sklepach produktów ekologicznych, a nawet zrzeszanie się w grupy współpracujące z gospodarstwami rolnymi, bez pośrednictwa wielkich hurtowni i sklepów, to prawdziwa rewolucja w porównaniu z bezrefleksyjnym sięganiem po masową produkcję spożywczą. Szczególnie cieszą powstające w wielu miastach ogrody społeczne: sadzisz, opiekujesz się, a potem zbierasz i jesz to, co sam stworzyłeś, często w samym środku miasta. Ogrody społeczne, choćby w Berlinie, Helsinkach, ale i Warszawie, nie tylko dostarczają nam zdrowych produktów, ale również integrują mieszkańców okolicy, w której powstają. A to wartość nie do przecenienia!

Ta moda na naturalność wyraża się w wielu dziedzinach życia. Coraz bardziej popularne staje się rękodzieło — na przekór masowej produkcji, która w ostatnich latach dosłownie nas zalewa. Nie tylko jakość jest bez porównania lepsza. Taka rzecz zrobiona rękami posiada duszę, wartość mentalną, której wokół nas jest coraz mniej. Może zwiastuje to powrót małych zakładów rzemieślniczych, rozwój lokalnego przemysłu i usług, które odeszły w zapomnienie? Nasze szafy wciąż pełne są seryjnej odzieży z wielkich koncernów. Powstaje jednak coraz więcej małych zakładów krawieckich, w których szyje się według własnego projektu, z naturalnych materiałów, wyprodukowanych tu, w Polsce. Tutejszość wkracza też do kuchni. Ludzie zaczęli zwracać uwagę na gotowanie zgodne z porą roku. To ważne, bo od kiedy mamy stały dostęp do wszystkich produktów, zapomnieliśmy już, że każda roślina ma swój czas. Kupując to, co rośnie u nas, to, co rośnie teraz, żyjemy w zgodzie z własnym organizmem. Wracają domowe przetwory, jesteśmy ciągle zachęcani do sezonowego i domowego odżywiania. O prawdziwej rewolucji świadczy, że moda ta objęła również wspomniane relacje międzyludzkie. Powstaje coraz więcej inicjatyw przypominających wagę sąsiedztwa, chociażby Dzień Sąsiada — ogólnoświatowe święto zapoczątkowane we Francji. Waga spotkania, wytworzenia społeczności, w której mieszkamy, sprawia, że czujemy się dobrze w miejscu, w którym żyjemy.

Moda. Zwykle mówimy o niej z pewnym lekceważeniem, łącząc ją z bezmyślnym naśladownictwem, płytkością, stadnością. To prawda, tak było zawsze. Ale w tym także jej siła, ponieważ dzisiejsze czasy to czasy masowości. Jedynie oddziałując całą grupą, jesteśmy w stanie wpłynąć na władze, urzędy, przeciwstawić się prawom rynku. Moda to atrakcyjna wersja reklamy jakiegoś stylu życia. W tym wypadku — powolnego powracania do wartości i myślenia.

Zaczęliśmy od rzeczy trywialnych, ale zaczęliśmy. Pozostaje jeszcze przejść do spraw głębszych — do odnalezienia własnej tożsamości. Warto spojrzeć z innej perspektywy na to, na co jeszcze często patrzymy bardzo powierzchownie — na wpływy z Zachodu. Bo oprócz dobrych dróg i swobodnego dostępu do krajów europejskich dostajemy w pakiecie produkty spożywcze spełniające „europejskie” normy, a zamiast firm polskich mamy zagraniczne. Widzimy autostrady, widzimy półki uginające się od nadmiaru towarów. A nie widzimy tego, co niewidoczne dla oka — ani ich słabej jakości, ani tego, w jaki sposób są wytwarzane.

Jak każda z epok poprzednich, zaczęliśmy od buntu. Od całkowitego odmawiania wartości temu, co było wcześniej. Bezrefleksyjnie zawierzyliśmy pędowi ku niezależności. Aż nadeszła moda, która ciągnie nas w inną stronę. A ta moda to nic innego jak zwyczajna tęsknota. Za tym, od czego się oderwaliśmy. Za poczuciem bezpieczeństwa, za czasem na prawdziwe więzi rodzinne i przyjacielskie. Za pozwoleniem sobie na błędy. Za wrażliwością, która nie będzie oznaką słabości, tylko atutem. Za poczuciem, że jesteśmy we właściwym miejscu. I we właściwym czasie.

Uciekamy do lasu. Zakładamy kalosze. Zrywamy jagody. Może dożyjemy jeszcze chwili, kiedy na te jagody nie będziemy zabierać iPoda. Bez niego będą tak samo cieszyć. I smakować.




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru