„Chłopcy kąpali się zawsze nago, smarowali się mułem nadbrzeżnym na murzynów, a potem zmywali go w rzece i suszyli się piaskiem (podobnie jak w tych czasach suszono nim świeżo zapisane karty), lub po prostu kładli się na żwirze. Ręczników nie używaliśmy; doświadczenie nauczyło nas, że bielizna włożona po kąpieli nie moknie, a ciało schnie i ogrzewa się. Widocznie człowiek jest dokładnie przystosowany do wody, nad którą żyje, bo kąpiel rzeczna daje zadowolenie fizyczne, którego nie doznaje się w żadnej wannie ani w żadnym basenie. Może to muł i piasek, może korzenie i liście traw i drzew, które zmywa rzeka po drodze, dają wodzie strumieni wartko płynących tę moc, od której robi się jasno w oczach”.
Któż tak wspomina rzekę dzieciństwa? Miłosz, Konwicki, Newerly? Nie zgadniesz, Drogi Czytelniku. Ten zmysłowy opis z zaskakującą, niemal metafizyczną puentą nie wyszedł spod pióra żadnego ze znanych pisarzy. Sporządził go matematyk, Hugo Steinhaus. Już sama uroda tego krótkiego fragmentu jest dostatecznym powodem, żeby przytoczyć go w „Magazynie”; ale jest i drugi, bardziej bezpośredni. Otóż Steinhausa, a raczej jego sceniczne wcielenie, mieliśmy okazję spotkać w ogrodzie podkowiańskiej Aidy. W spektaklu Wczorajsze historie Teatru Otwartego był postacią drugoplanową, niemniej ważną dla charakterystyki głównej bohaterki, Marii Morskiej, której w swoich wspomnieniach wystawił najlepsze świadectwo: „Byłoby bardzo u nas smutno — podsumowuje lata okupacji spędzone we Lwowie — gdyby nie to, że przychodzili do nas państwo Knastrowie [Morska to aktorski pseudonim żony Bronisława Knastra, również matematyka]”. A kiedy schronienie w samym mieście okazało się niepewne, „znowu — pisze dalej — ofiarowała nam swoją pomoc pani Knastrowa. Poszła piechotą do Rudna i omówiła wszystko. Nie był ten spacer ze Lwowa ani łatwy, ani bezpieczny”. Bo Morska sama musiała się ukrywać; a jednak ani wtedy, ani w następnych miesiącach nie zapominała o swoich podopiecznych: „Z Lwowem łączność nasza była luźna — wspomina ten okres Steinhaus — „czasem odwiedzała nas pani Morska, osoba pełna odwagi i optymizmu”. A już po wojnie, pod datą 9 czerwca 1945 notuje, że dostał list od córki, w którym „jest smutna wiadomość, że pani Maria Knastrowa umarła na serce. To już czwarta osoba z tych, którym zawdzięczaliśmy ocalenie”.
Przenieśmy się jednak, dzięki magii teatru, w czasy wcześniejsze. Oto jesteśmy świadkami ważnego literackiego wydarzenia: młodzi zbuntowani otwierają kawiarnię Pod Pikadorem. Słonimski (Zbigniew Jachimski), Lechoń (Włodzimierz Sarna), Iwaszkiewicz (Krzysztof Cichowski), Wierzyński (Zbigniew Musiałek) robią antymarketingowy marketing kawiarni poetów, drwiąc sobie bezlitośnie z mieszczańskiej publiki (od której wszakże zależeć będzie finansowe powodzenie całego przedsięwzięcia). W cytatach z autentycznego Regulaminu i cennika dla gości rozpoznajemy niezatarty ślad pióra Tuwima, którego jednak (w sposób dotkliwy) brakuje na scenie; widzimy go tylko na zbiorowej karykaturze, stanowiącej element prostej, lecz wymownej scenografii. Ten prolog, mający oddać klimat autentycznego wydarzenia z listopada 1918 roku, wypada trochę blado. Tym większe wrażenie robi pojawienie się Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej (Maria Wichrowska), której kreacja, od kostiumu, przez gest, tembr głosu aż po interpretację tekstu wywołuje szmer podziwu. Podobnie jak piosenki Ordonki w wykonaniu Marzeny Grzymały.
Nad sceną góruje morskooka Nieobecna — uwieczniona na fotografii. To świetne pociągnięcie reżyserki, która zderzyła fizyczną nieobecność głównej postaci z jej wszechobecnością w duszach i losach pozostałych bohaterów. Bo Morska, muza skamandrytów i interpretatorka ich wierszy, fascynowała urodą, wykształceniem, intelektem, „postępowością” poglądów. Wolna od uprzedzeń, niejednemu i niejednej zawróciła w głowie. Był wśród nich Słonimski, była Anna Iwaszkiewiczowa — jej bezowocne zmagania z siłą uczucia, którego nie potrafiła zaakceptować, świetnie ukazała Anna Foss. Nawet własną tremę (spotęgowaną jeszcze niesprawnym mikrofonem) zdołała przekształcić w wewnętrzne rozedrganie postaci.
Zawiłym perypetiom uczuciowym dramatyzmu dodała wojna. Jednych rozdzieliła, narażając na dojmującą tęsknotę, innych przeciwnie — skazała na nieznośną bliskość. Mowa tu o lwowskim epizodzie z życia Knastra, Morskiej i jej kochanka Hermana Rubinrauta, zmuszonych ukrywać się w jednym małym pokoiku. Tę patową i patologiczną sytuację poznajemy z ust właścicielki mieszkania, lwowskiej lekarki i dawnej przyjaciółki, która o Marii wciąż myśli „kochana”. W tej roli Joanna Walc. Gruby sweter, niezgrabna spódnica, ciepłe skarpety (brakuje opału!). Bez żadnych gestów, równym, dobitnym głosem relacjonuje upiorne sceny za szafą. Beznamiętny monolog, a pod spodem ból. Sama na pustej scenie przez dziesięć minut trzyma widza w napięciu.
Akcja spektaklu kończy się wraz ze śmiercią Morskiej. A jakie były dalsze losy jej męża? Sięgnijmy raz jeszcze do pamiętnika Steinhausa, który 5 lipca 1945 notuje: „Knaster napisał (…). Niepocieszony po stracie żony. Szuka dla siebie i dla nas mieszkania”. Owe poszukiwania, rozpoczęte w Krakowie, znalazły ostatecznie finał we Wrocławiu, w którym znaleźli się obaj w ‘46. Rok później mieszkali już w jednym domu: Steinhaus na górze, a Knaster na dole.
Bronisław Knaster podczas jubileuszu osiemdziesiątych urodzin.
Uniwersytet Wrocławski 1973
Odtąd, wraz z kilkoma innymi ocalałymi z wojny kolegami, współtworzyli słynną wrocławską szkołę matematyczną, wyrosłą z połączenia przedwojennych tradycji warszawskich i lwowskich. Obaj wielkich zasług naukowych. Knaster był nie tylko wybitnym topologiem, ale i znakomitym redaktorem czasopism matematycznych o międzynarodowej renomie. Steinhaus, który położył podwaliny pod uniwersytecki kierunek badań nad zastosowaniami matematyki (sam miał w tym zakresie wiele osiągnięć, np. wprzęgając matematykę do zagadnienia grup krwi i dochodzenia ojcostwa), znany był szerzej jako znakomity popularyzator, a także — autor Słownika racjonalnego, który można polecić każdemu (na zachętę jedno z haseł: „kula u nogi — Ziemia”; zachwyciło samego Tuwima!).
Dziewczynka z warkoczykami.
Fot. Bronisław Knaster
Znany był w środowisku spór obu panów o odmianę nazwiska Bronisława. Jego sąsiad z góry w razie potrzeby informował, że „Knastra” nie ma w domu, i nie dopuszczał innej formy (a w sprawach językowych był nieprzejednany!). Sam zainteresowany chciał, by w odmianie jego nazwiska zachowywać „e”. Wobec opornych miał w zanadrzu broń ostateczną: żart językowy. — Zróbcie mi tę uprzejmość — apelował — jaką robicie Naserowi (ówczesny prezydent Egiptu). Steinhaus walczył tą samą bronią. Oprowadzając gości po ogrodzie, objaśniał: to moje astry, a to astery profesora Knastera.
Widziałam te astry i te astery, bo jako dziecko bywałam z rodzicami w domu przy Orłowskiego 15. I na górze, i na dole. Steinhausa spotykałam później nad Odrą, spacerującego z foksterierem Totem. Knaster, choć młodszy, wcześnie podupadł na zdrowiu i rzadko opuszczał mieszkanie; seminaria naukowe i kolegia redakcyjne odbywały się w gabinecie profesora, który przyjmował najczęściej w szlafroku.
Widzowie spektaklu pamiętają może, że Knaster był zamiłowanym fotografem. W domowej szufladzie zachowało się nawet zdjęcie, które zrobił w swoim ogrodzie latem 1960 roku.
Wczorajsze historie. Opowieść o Marii Morskiej. Scenariusz i reżyseria Joanna Cichoń-Dąbrowska. Spektakl wystawiony 12 września 2015 podczas Europejskich Dni Dziedzictwa w Podkowie Leśnej.
Cytaty pochodzą z książki Hugona Steinhausa Wspomnienia i zapiski.