Kamienny nagrobek z wyrytym imieniem i nazwiskiem, datami urodzin i śmierci pomału staje się jedynym świadectwem, że gdzieś tutaj, w pobliskiej wiosce, mieszkał człowiek, którego dom okazał się mniej trwały i — niekoniecznie na skutek działań wojennych — przestał istnieć. Zniknęły domy, płoty, studnie, zdziczały sady, a ogrody zarosły zielskiem. W Beskidzie Niskim, Bieszczadach i na Roztoczu można jeszcze znaleźć w zaroślach owocującą jabłoń o powykręcanych ze starości konarach, plamy kwitnących w trawie kwiatów zwanych „złocieniami”, a wiosną coraz mniej popularne białe, pachnące narcyzy, wypierane dziś przez rozmaite odmiany żonkili. Najtrwalszym jednak śladem obecności człowieka okazały się cmentarze. Ukryte w zaroślach, ocienione ponadstuletnimi drzewami, bywają inspiracją dla poetów, malarzy, fotografików, ale najczęściej jednak starzeją się bez obecności świadków, w ciszy i odosobnieniu. Starzeją się pięknie i może powinniśmy im na to pozwolić, chyba że artystyczna wartość nagrobków, niejednokrotnie prawdziwych arcydzieł, wymaga specjalnej troski konserwatorów. Pojawia się jednak wątpliwość, podnoszona przez takich znawców przedmiotu jak Grzegorz Rąkowski, autor przewodnika Polska egzotyczna, który opisując przepiękny pomnik poświęcony młodziutkiej Oldze Krawczuk, zastanawiał się nad słusznością przeniesienia go z cmentarza w Oserdowie — gdzie umieszczono go na jej grobie — na teren plebanii w Machnowie, w obawie przed potencjalnym wandalizmem lub kradzieżą. Niestety, taki problem istnieje, w 2008 roku skradziono bowiem z cmentarza w Bruśnie Starym najpiękniejszą z tamtejszych rzeźb nagrobnych, aniołka, który był niemalże symbolem tej nekropolii, fotografowanym i rysowanym przez wielu artystów i autorów przewodników. W tym przypadku nic nie wiadomo o jego losie, całkiem możliwe, że stał się ozdobą czyjegoś ogrodu lub został wywieziony za granicę. W rozmaitych sklepach-galeriach można się czasem natknąć nawet na osiemnastowieczną drewnianą figurę lub kamienną rzeźbę, której pochodzenie nie może budzić wątpliwości. Okazuje się jednak, że jeżeli pierwotnie stała, nawet w kapliczce, na prywatnym terenie, właścicielowi wolno ją sprzedać. Trudno w to uwierzyć, tak jak trudno zrozumieć intencje sprzedającego i kupującego — pierwszy bez emocji, mając na względzie jedynie „interes”, dopuszcza się w pewnym sensie świętokradztwa, pozbawiając kapliczkę jej patrona, dla drugiego zaś jest to towar jak każdy inny. A nowy właściciel? Jeżeli nawet jest koneserem i docenia wartość takiego dzieła, nabywa je w oderwaniu od jego kontekstu — historycznego i artystycznego.
O ile stary cmentarz ma szanse przetrwać w całości jako odrębny obiekt zabytkowy, a takie cmentarze zachowały się jeszcze na pograniczu polsko-ukraińskim, o tyle los pojedynczych osiemnasto- i dziewiętnastowiecznych kamiennych nagrobków czy żeliwnych krzyży na wciąż używanym polskim cmentarzu jest niepewny. W powszechnym dążeniu do nie zawsze najlepiej pojętego ładu i schludności najchętniej pozbylibyśmy się tego, co wśród równiutkich alejek z „porządnymi” pomnikami wyróżnia się, odstaje, zawadza, a w każdym razie skupia wzrok, odwraca uwagę od nowych pomników z kosztownego, nieraz sprowadzonego z zagranicy kamienia, o wyszukanym czy wręcz szokującym kształcie, np. gigantycznego serca lub nadnaturalnej wielkości portretu. Stary pomnik czy krzyż nie ma już często żadnego napisu, mogiłę porasta zielsko i choć nie wypada bezceremonialnie go usunąć, drażni swoją innością. Przegrywa z owymi bogatymi sąsiadami, ustrojonymi sztucznymi wieńcami w krzyczących kolorach — w okresie wielkanocnym z przewagą żółtych „forsycji” czy „żonkili”, jesienią zaś bijącymi w oczy fioletami, jak przystało na listopadowy smutek. A przecież to właśnie stary, zardzewiały kuty krzyż (i to dotyczy zarówno dzieła artysty polskiego, ukraińskiego, jak i niemieckiego) — a nie te podobne do siebie jak krople wody XXI-wieczne kamienne pomniki — jest dziełem sztuki, które powinno się uszanować.
Podobnie dzieje się z drewnianymi chatami krytymi słomianą strzechą (choć strzechy i gonty powracają do łask, ale w innym zastosowaniu — jako pokrycia dachów ekskluzywnych domów, zajazdów i karczm), drewnianymi przydrożnymi krzyżami, starymi studniami, płotami, stogami, młynami, wiatrakami. Rozbierając starą chatę, zaprzepaszczamy pamięć o jej budowniczych, o ludziach, którzy potrafili wyplatać słomiane strzechy, rzeźbić misterne nadproża, budować piece chlebowe, którzy wytwarzali drewniane sprzęty, wyszywali makatki i odświętną odzież. Cząstkę tego dziedzictwa odnaleźć można jeszcze w skansenach i muzeach etnograficznych, ale etnografia również umiera. Czy umiera śmiercią naturalną, czy jej swoją zachłannością, pędem do nowoczesności i brakiem zainteresowania pomagamy?
To jest niestety naturalna kolej rzeczy. Choćbyśmy darzyli minione lata najlepszymi uczuciami, nie cofniemy się już do tej rzeczywistości, w której wzrastaliśmy, i nie o to chodzi. Zachowajmy jednak to, co mimo upływu lat i zniszczeń nie przestało być piękne — w naszej wdzięcznej pamięci. Niemniej rozbierając drewniany płot, by zrobić miejsce dla betonowych przęseł, zastanówmy się przez chwilę, czy ten nowy będzie aby na pewno ozdobą naszego domu…
Nikogo już nie interesuje, że drewniany krzyż na rozstajnych drogach albo w specjalnie wybranym przez fundatora miejscu nosił na sobie często jego nazwisko i datę. Dzisiaj masowo zastępuje się te stare krzyże dwiema metalowymi rurkami. Drewniany krzyż ponoć należy spalić, a jego popioły „pochować” pod nowym krzyżem, razem z figurką. Tak jest „godnie”. Nowy krzyż powstaje szybko i sprawnie, a polskie drogi „ozdabia” się dziesiątkami, setkami niemal identycznych krzyży, grzebiąc wraz z popiołem po jego drewnianym poprzedniku część naszej historii i tradycji, a także pamięć rzemieślnika, artysty, może samouka, który mozolnie rzeźbił na chwałę Boga, na pamiątkę jakiegoś wydarzenia czy z innych pobudek — symbol wiary naszych przodków. Dobrze, że ten symbol przetrwał, szkoda, że w takiej bezosobowej, niemal przemysłowej formie.
Nie ma chyba przesady w stwierdzeniu, że nawet drewniana stodoła może być dziełem sztuki. I ona kryje w sobie pod dachem tajemnice wiązania strzechy, zachwyca sękami i słojami drewna, węgłami, z których można odczytać wiek każdej belki, nieraz pomysłowością cieśli, który potrafił do krzywej deski dopasować krzywiznę sąsiadującej z nią tak, jakby były do tego miejsca stworzone. W niektórych regionach Polski ściany stodoły wyplata się z wikliny, co zapewnia właściwą cyrkulację powietrza, ale wymaga jeszcze większego kunsztu. Na Kielecczyźnie zachowały się nawet budowle — nie tylko suszarnie chmielu czy stodółki, ale nawet domy mieszkalne — gdzie fragmenty ścian tworzono z gęsto plecionych słomianych powróseł. Uzupełnieniem tego są rozmaite zawiasy, haczyki, „zaszczepki”. Niczym stary człowiek, który wyrzucony przez rodzinę do „domu opieki” może jeszcze błysnąć urodą, humorem, życzliwością, tak i ta niepotrzebna stodółka umiera nieraz pięknie, do ostatniej deszczułki.
Równie pięknie umierają niepotrzebne już dziś nikomu drewniane wiatraki — koźlaki. Początkowo tracą skrzydła, a później pomału rozsypują się, chroniąc do końca tylko swój zadziwiająco trwały mechanizm, wspierający się na potężnych, wydawałoby się niezniszczalnych belkach. Niestety, wiatrak przestaje już być wtedy atrakcyjny i każdy życzyłby sobie, żeby jak najszybciej zniknął z krajobrazu. Wydaje się niepojęte, że nikogo nie interesuje zachowanie obiektu, który niegdyś mógł uchodzić za cud techniki — był nie tylko funkcjonalny i ekonomiczny, ale estetyczny w najlepszym znaczeniu tego słowa. Dziś zachwyca nie tylko jego umierająca potęga, ale mistrzostwo wykonania każdego detalu, zdobionego nawet w miejscach niewidocznych dla oka użytkowników, precyzja gontów na ścianach naśladujących rytm rybiej łuski, harmonia i solidność.
Nazywanie studni dziełem sztuki wydaje się przesadą, jest ona raczej wytworem rzemiosła, choć ich rozmaitość pozwala na zaszeregowanie w różnych kategoriach. Niewątpliwie zniknęła większość studni z żurawiem, w niektórych współczesnych ogrodach występują one czasami jako ozdoba, przeważnie jednak nie spełniają już dawnej funkcji. Natomiast studnie, z których czerpało się wodę z większej głębokości, są jeszcze gdzieniegdzie użytkowane do dzisiaj, chociaż najprawdopodobniej zawód studniarza należy już do historii. Studnie te różnią się górną, naziemną częścią, przeważnie drewnianą, często osłoniętą daszkiem, bywają też, zwłaszcza w miastach, studnie metalowe.
Nie miejsce tutaj na omawianie ich rodzajów i wzorów, warto jednak uświadomić sobie, jak ważnym elementem gospodarstwa była studnia-żywicielka. Małe dzieci wiedzą dziś, że wystarczy odkręcić kran, żeby poleciała z niego woda, nie mają pojęcia o powstawaniu studni i jej znaczeniu. Być może nigdy się nie dowiedzą, jak ludzie dawniej zwozili kręgi, kopali studnię, wpuszczając jeden krąg po drugim, stawiali słupki, wałek z mocnego drewna dębowego, żeby na długo wystarczył, kupowali łańcuch albo stalową linę, zawieszali ciężkie ocynkowane wiadro. To było święto, własna woda!
Takie etnograficzne wędrówki sentymentalne mogą wydawać się nieszkodliwą manią, może stratą czasu. Dziś buduje się szybko, masowo, modnie. Oznacza to, że nasz nowy dom będzie podobał się sąsiadowi w tej samej wsi czy w mieście, a jeśli znajdziemy się gdzieś dwieście czy pięćset kilometrów od naszego siedliska, spotkamy tam z pewnością dobrego znajomego, i to niejednego: budynek pokryty identyczną blachodachówką, z oknami o identycznym kształcie i z identycznym szczelnym szpalerem tui jak ten, który chroni nasze własne królestwo przed okiem ciekawskich przechodniów. Zapewne daje to mieszkańcom poczucie bezpieczeństwa i osadzenia w tym, co pomału staje się tradycją.
Bez względu na to, czy chcemy być modni, czy przeciwnie, przywiązani do tego, w czym wzrastaliśmy, nie sposób nie zatroskać się o los zabytkowych obiektów, których coraz mniej w naszym krajobrazie. Używa się teraz wygodnego argumentu, że taniej jest zbudować coś od nowa niż remontować. Nie wiadomo jednak, jacy my, Polacy, teraz naprawdę jesteśmy — biedni czy bogaci? Bo wojny spustoszyły nasz kraj jak rzadko który, więc powinniśmy chyba ratować to, co nam jeszcze zostało: nieliczne dworki, zabytkowe kamienice... Ale chyba jednak jesteśmy bogaci, bo dworki niszczeją, kamienice się rozsypują, a my budujemy drapacze chmur — coraz wyższe, coraz droższe, coraz brzydsze. W Warszawie zburzono funkcjonalny Supersam, jeden z najwybitniejszych przykładów modernizmu w Polsce w latach sześćdziesiątych, by na jego miejscu wznieść upiornie brzydki 90-metrowy wieżowiec „Plac Unii”, który chlubi się inspiracjami nowojorskimi, sterczący jak widmo ponad Belwederem i zakłócający nawet sielankowy krajobraz parku Łazienkowskiego. Zniknęło kino „Skarpa”, bo potrzebne były luksusowe apartamenty dla garstki użytkowników. Rozpadają się secesyjne kamienice przy ul. Foksal, a jeszcze kilka lat temu były do uratowania. Dworek w Iganiach, Szostku, pałace w Mordach, w Seroczynie, Nowym Mieście nad Pilicą, Cisiach-Zagrudziu, Staninie, Toporowie, drewniane domy w Mińsku Mazowieckim, zabytkowe wille w Konstancinie... Można to wszystko tanio rozebrać i postawić „przytulne apartamentowce”, jak reklamują swoje działania deweloperzy, a wtedy nasze miasta i miasteczka może staną się identyczne jak wiele innych, tylko po co nam taka unifikacja? Bo wstydzimy się własnej tradycji? Chyba jednak Rej nie przewidział, że kiedyś Polacy będą woleli gęgać jak gęsi, wstydząc się swojej odrębności!
Nie możemy zapominać, że oprócz polskich zabytków, związanych nierozerwalnie z naszymi dziejami, bohaterami i artystami, na terenie Polski znajduje się nieskończenie wiele budowli sakralnych i świeckich oraz cmentarzy ukraińskich, łemkowskich, menonickich, niemieckich, podobnie jak na terenie Ukrainy w lepszym czy gorszym stanie zachowało się jeszcze wiele polskich pałaców, dworów, kościołów i cmentarzy. Zanim jednak zapadnie wyrok na sprawców umyślnego zniszczenia czy mimowolnego zaniedbania, trzeba pamiętać, kto i dlaczego obejmował w posiadanie tereny, z których wysiedlano ten czy inny naród. W tym szalonym tyglu, stworzonym chyba przez samego diabła, przepędzani ludzie nie byli pewni, czy zostaną tu na dłużej, co im wolno, dlaczego zostali tak skrzywdzeni i kogo skrzywdzili, zajmując cudze domy i gospodarstwa. Jedni z pokorą, chociaż z ogromnym żalem przyjmowali ten stan i modlili się do tego samego Boga w obcym kościele, a zmarłych chowali obok obcych sobie ludzi, inni woleli zatrzeć ślady obcości, przemalowując wizerunek Matki Boskiej z ukraińskiej albo niemieckiej na polski, zamieniając ołtarz na ikonostas, a w najgorszym scenariuszu niszcząc pałac czy świątynię, by nie pozostał po nich żaden ślad.
Mojej wystawie Milcząca skarga, poświęconej losom świątyń na pograniczu polsko-ukraińskim, przewodziło motto, którego fragment pozwolę sobie zacytować:
Opowieść o świątyniach w południowo-wschodniej Polsce, a także na przygranicznych terenach zachodniej Ukrainy to barwna księga jednostkowych losów najróżnorodniejszych budowli: zarówno potężnych i wyniosłych, jak niewielkich i skromnych, bogato zdobionych czy oszczędnie wyposażonych, sławnych lub zapomnianych. Niektóre pełnią funkcje kościołów rzymskokatolickich, część została zamieniona na magazyny, po czym pozostawiono je własnemu losowi. Wiele zostało rozebranych, zniszczonych, niektóre spalone. Każda z nich, począwszy od zamysłu twórcy, miała swoją własną historię i dziś również ich losy toczą się zupełnie odmiennymi drogami. Łączą je jednak dwie najważniejsze cechy: wszystkie są świątyniami wzniesionymi niegdyś na chwałę Boga, a ponadto każda z nich jest naszym dziedzictwem: zabytkiem i dziełem sztuki. Toteż kiedy stajemy w kruchcie, w której spomiędzy gruzowiska posadzki wyrasta trawa, pokrzywy i skrzypy, a nad głową zamiast sklepienia widzimy przepływające obłoki, ogarniają nas z całą mocą uczucia żalu, rozgoryczenia, gniewu lub rozpaczy. Bo choć przyroda potrafi przeobrazić puste, zniszczone wnętrze w bajeczną kompozycję, dojmująca, nieodwracalna strata pozostaje faktem.
Dziś nie ma już w tych świątyniach zapachu kadzidła, nie drży w powietrzu echo modlitw i śpiewu tych, którzy czcili i kochali swoich świętych, dziś opuszczonych i skazanych na zagładę. Mimo to miejsca te, choć milczą, potrafią przemawiać z wielką mocą, wywołując wielkie wzruszenia i uczucia, których się nawet nie spodziewaliśmy.
Wystarczy przystanąć na chwilę w samotności i ciszy i wsłuchać się w to, co opuszczone, obdarte z tynku mury, spróchniałe belki, przejmujący wizerunek Boga Ojca w Chyrzynce, Chrystus nauczający dzieci w Mycowie czy owce podążające do Dobrego Pasterza w Oleszycach Starych mają nam do powiedzenia. Tu przecież ludzie przed dziesiątkami, a nawet setkami lat modlili się, śpiewali, może płakali… Dziś, po tylu latach, takie miejsca przemawiają z równą mocą, nawet jeśli są tylko smutną ruiną. Zrujnowana świątynia to coś zupełnie innego niż opuszczony pałac, dwór, młyn czy jakiś obiekt przemysłowy. Choćby był najpiękniejszy, nie wzbudzi takich emocji, nie poruszy tak serca jak miejsce, w którym jeszcze brzmi echo śpiewu i modlitwy. Każdy człowiek — młody czy stary, wykształcony czy nie, nawet niewierzący — może się o tym sam przekonać, jeżeli tylko zechce wysłuchać głosu takiej świątyni, tak jak się słucha kogoś, kogo darzymy szacunkiem, komu chcemy pomóc.
Na terenie Roztocza niejeden raz możemy zadumać się nad losem opuszczonych świątyń, zachwycając się ich niepowtarzalną urodą. Różnią się stylem, wielkością, skalą zniszczeń, a każda woła o ratunek. Być może to wołanie, głos opuszczonego Bożego domu, nie przemawia z wystarczającą mocą? A może przestaliśmy już być wrażliwi na piękno mistrzowskich proporcji drewnianych kopuł, subtelnej harmonii snycerskich wzorów, sugestywnych spojrzeń świętych z ich kamiennych lub drewnianych wizerunków, tajemniczego przenikania iluzjonistycznych motywów, oszałamiających barw, których nie zaprzepaścił do końca czas, słońce, deszcz i wiatr, które bronią się wciąż jeszcze w desperackiej chęci przetrwania, choć nie kierują nimi ludzkie motywacje?
Jerzy Harasymowicz pisał w Elegii łemkowskiej:
Pusto w cerkwi tu tylko słońce i księżyc
Leżą na posadzce krzyżem
Drogą zamiast wiernych dziś mrówki idą do cerkwi
I rosną świętym w rękach kwiaty prawdziwe
Jesienią dach cerkwi na wielkim wietrze
Zakotłował i jak jastrząb uleciał
Dziś strugi łez płyną świętym
Gdy błyskawica przyświeca (…).
Minęło z górą pół wieku, a na Roztoczu w cerkwi w Kotowie zamiast posadzki dalej kwitnie na ziemi miodunka, osiemnastowieczna cerkiewka w Miękiszu Starym słania się z wyczerpania w daremnym oczekiwaniu, w Cewkowie ptaki wiją gniazda pomiędzy resztkami gontów...
Kiedy w naszych wędrówkach na pograniczu polsko-ukraińskim odkrywamy po obu stronach granicy zarośnięte albo wręcz zrównane z ziemią cmentarze, odwiedzamy opuszczone cerkwie, spoglądamy ze smutkiem na zrujnowane kościoły rzymskokatolickie, nie możemy nie zamyślić się nad losami mieszkających tutaj ludzi, których burzliwe dzieje przerzucały z rodzinnych stron na obce ziemie, a dojmująca tęsknota za własnym domem, cerkwią czy kościołem dręczyła nieraz do końca życia. Akcja „Wisła” zmusiła Rusinów, Łemków i Bojków, by pozostawili swoje chaty i swoich bliskich na cmentarzach i osiedlili się w obcych sobie stronach, na drugim krańcu Polski. Polacy z ziemi sokalskiej, wysiedleni w 1951 roku w ramach Akcji H–T (Hrubieszów–Tomaszów), posłuszni zachciankom Stalina, pozostawili mu nie tylko żyzne tereny z kwitnącymi miastami — Sokalem, Bełzem, Krystynopolem, Uhnowem i Warężem — oraz pokładami węgla kamiennego, ale również rodzinne domy, kościoły i cmentarze. Oni także zostali wysiedleni na obce sobie kulturowo i historycznie tereny powiatu ustrzyckiego, w dodatku ze świadomością, że pod przymusem zajmują cudze chaty, ogrody i pola. Ze świątyń próbowali ocalić cenne wyposażenie, słusznie obawiając się, że zostanie ono zbezczeszczone i zniszczone. Komunistyczne władze w Polsce i Związku Sowieckim były w tym względzie zadziwiająco jednomyślne: obiekty sakralne należało zniszczyć, wiarę wykorzenić, a skazując ludzi na poniewierkę, pozbawić ich dziedzictwa, tradycji i tożsamości narodowej. Dziś zdumiewa nas taka motywacja. Ale ludzie, których wówczas rozrzucano po świecie jak jesienne liście, nie byli zdumieni. Oni byli zrozpaczeni...
Wędrując szlakiem kolejnych opuszczonych cerkwi, które spotykamy na Roztoczu co kilka, najwyżej kilkanaście kilometrów, spostrzegamy z przygranicznej drogi w Uśmierzu potężną sylwetę dwuwieżowej fasady siedemnastowiecznego kościoła w Warężu. Jest tuż, po drugiej stronie granicy, ale żeby tam dotrzeć, trzeba dojechać aż do przejścia granicznego w Hrebennem, a następnie cofnąć się 52 kilometry na północ. Imponująca budowla w otoczeniu parterowych wiejskich domków odbija się malowniczo w stawie. Bocian z wysokości gniazda uwitego wokół krzyża przygląda się nam z wyraźnym zaciekawieniem — widocznie ludzie rzadko tu zaglądają.
Północna fasada, widoczna od polskiej strony, ozdobiona doskonale zachowaną marmurową tablicą i wyniosłymi wieżami, również nie przygotowuje nas na spotkanie z prawdziwym dramatem. We wnętrzu bowiem zamiast sklepienia z wizerunkiem Boga Ojca na tronie z obłoków, otoczonego aniołkami, widać puste, błękitne niebo. A pod nim gęstwę krzewów — na ziemi, nad ziejącymi otworami krypty, na wystających załomkach murów, na ścianach. Niejedyny to polski zabytek na wschodzie obrócony w ruinę, jednak z wielu powodów ten właśnie kościół zasługuje na szczególne zainteresowanie. Zatopione w zieleni doskonale jeszcze zachowane fragmenty iluzjonistycznych malowideł, sceny biblijne, wizerunki świętych wzbudzają z jednej strony ogromny żal, z drugiej determinację, bo dzieło tej klasy nie może być skazane na zagładę.
Autorzy dziewiętnasto- i dwudziestowiecznych opisów popijarskiego kościoła św. Marka w Warężu są niemal jednomyślni w ocenie tego dzieła: „wnętrze przewyższa oczekiwania”; „z niezwykłą brawurą wykonana malowana architektura”; „kolegiata warężska jest najwspanialszym zabytkiem architektonicznym w powiecie sokalskim”. Nie ma natomiast do dzisiaj zgodności co do autorstwa tego dzieła, a dotyczy to zarówno jego projektu architektonicznego, jak niezwykłych, unikatowych malowideł iluzjonistycznych, nie mających sobie równych nie tylko na Sokalszczyźnie. Zainteresowanych odsyłam do artykułu o Warężu („Spotkania z Zabytkami” nr 8/2007), gdzie cytowane są opinie znakomitych architektów i historyków sztuki.
Można sobie tylko wyobrazić, jakich wrażeń doznawali oglądający wówczas wystrój kościoła, skoro i dziś — kiedy miejsce Boga Ojca na tronie z obłoków zastąpiły rzeczywiste obłoki przepływające nad naszymi głowami, kiedy między niebem i ziemią nie pozostał nawet ślad bogatej dekoracji sklepienia — jesteśmy autentycznie poruszeni mistrzostwem wykonania zachowanych fragmentów iluzjonistycznej architektury, przedstawień figuralnych, ornamentów roślinnych, żywych barw zachowanych niemal cudem pośród tego przerażającego zniszczenia. Stosy cegieł spiętrzonych na czymś, co było niegdyś posadzką, pokrywa gruba warstwa mchu i liszajów.
Fundator świątyni, koniuszy koronny Marek Matczyński, ulubieniec króla Jana III Sobieskiego towarzyszący mu w wyprawach wojennych, w testamencie dał wyraz pragnieniu, by pochować go w tym kościele. Ciało jego złożono w skromnym sarkofagu pod ołtarzem. Dziś stan tego ołtarza budzi grozę, nosi on bowiem ślady świadomej dewastacji, podobnie jak podziemia, gdzie niegdyś chowano „wielu znakomitszej miejscowej szlachty, a nawet sprowadzano tu zwłoki ze stron dalszych”, jak pisze jeden z autorów opracowań, Bronisław Sokalski.
Tragedia kolegiaty w Warężu zaczęła się w roku 1951, kiedy to w drodze „wzajemnej zamiany” otrzymaliśmy „równowartość” Sokalszczyzny: 480 km˛ wyludnionych ziem w Bieszczadach. Waręż przemianowano na „Nowoukrainkę”, a ludność polska została wysiedlona, jak zresztą większość Polaków zamieszkałych na Sokalszczyźnie. Starano się wówczas uratować z opuszczanych świątyń jak najwięcej elementów wyposażenia, które zachowały się do dziś w wielu kościołach na wschodnich terenach województwa lubelskiego i podkarpackiego, a także w dawnych cerkwiach greckokatolickich w wyludnionych wsiach.
Mieszkańcy Waręża, słusznie obawiając się, że kościół ulegnie dewastacji, przenosili i przewozili wozami konnymi do najbliżej położonych miejscowości wszystko, co zdołali z niego wynieść. W ten sposób uratowano od zniszczenia między innymi dwa cenne obrazy. Siedemnastowieczny portret fundatora klasztoru i kościoła pijarów, Marka Matczyńskiego, dzieło znacznych rozmiarów — trafił do dawnej cerkwi w Sulimowie, skąd w latach osiemdziesiątych został zabrany do muzeum w Lubaczowie. Kopię wizerunku Matki Bożej Śnieżnej ocalił ostatni proboszcz Waręża, ks. Edward Godlewicz, przewożąc ją do Czarnej Ustrzyckiej, dokąd został wysiedlony w 1951 roku. Obecnie obraz ten, po renowacji, znajduje się w Stalowej Woli. Nie wiadomo natomiast, jaki los spotkał umieszczony pod chórem konny portret króla Jana III Sobieskiego walczącego z Turkami.
Do dziś z dawnego wyposażenia waręskiego kościoła zachowało się w Sulimowie dziesięć rokokowych osiemnastowiecznych ławek. Niestety, te piękne, prawdziwie unikatowe ławki, przewiezione tu z niemałym trudem, zostały pomalowane farbą olejną w sposób urągający poczuciu estetyki i szacunku dla dzieła sztuki. Podobny los spotkał zabytkowy konfesjonał z malowanym zapleckiem. W owym czasie cerkiew w Sulimowie poniosła zresztą wiele innych tego rodzaju nieodwracalnych strat, które pozbawiły ją niemal całkowicie zabytkowego charakteru, na skutek czego została skreślona z rejestru zabytków. Znaczną część wyposażenia waręskiej świątyni przewieziono w roku 1951 również do dawnej cerkwi w Hulczu. Tu też, podobnie jak w Sulimowie, znajdowało się dziesięć ławek (w kościele waręskim były ich cztery rzędy), konfesjonał, a także dwie rzeźby oraz ornaty z osiemnasto- i dziewiętnastowiecznych tkanin. Cerkiew ta spłonęła w 1974 roku.
Wiele nurtujących nas pytań pozostaje wciąż bez odpowiedzi. Niechaj zatem za motto poszukiwań zarówno twórców tego niezwykłego dzieła, jak i przyczyn jego zniszczenia, posłużą pełne skromności słowa fundatora kościoła, umieszczone na marmurowej tablicy (w języku łacińskim), doskonale widocznej od polskiej strony, z odległości ponad kilometra, jak gdyby Marek Matczyński nie przestawał apelować do naszego sumienia:
„JEŚLI NIE MOŻE CIĘ POMIEŚCIĆ NIEBO I NIEBIOSA NIEBIOS, O ILEŻ BARDZIEJ TEN PRZYBYTEK, KTÓRY CI ZBUDOWAŁEM”.
Istnieje pogląd, że pełnię przeżycia zapewnia jedynie osobisty kontakt z przedmiotem czy krajobrazem — odczuwanie ich wszystkimi zmysłami, zapachem, dotykiem, rejestrowaniem dźwięków. To prawda, że statyczny obraz, przedstawiający nieruchomy kadr trzcin nad jeziorem czy wnętrza kościoła, nie wytrzymuje porównania z szumem fal, szelestem tychże trzcin, śpiewem ptaków i zapachem wikliny lub brzmieniem kościelnych pieśni i zapachem kadzidła, dopełniającym wizerunku dzieła architekta i malarza. Ale kiedy z jakichś powodów musimy dokonać wyboru, fotografia doskonale spełni rolę dokumentu mogącego w każdej chwili przywrócić nam ten obraz, który bez trudu uzupełnimy zapamiętanymi dźwiękami i zapachami. Jeśli od razu zrezygnujemy z fotografowania, nie łudźmy się, że po latach będziemy pamiętać i obraz, i towarzyszącą mu muzykę czy falę zapachów. Wątpliwe też, czy właściwie skojarzymy te wrażenia z konkretnym miejscem. Nie jest to zresztą takie ważne, nasz umysł zmuszany jest każdego dnia i o każdej godzinie do zapamiętywania tak wielu wrażeń i informacji, że wspomnienie jakiegoś zagubionego w lesie nagrobka, starej, wrośniętej w ziemię studni czy okazałego drzewa, dawno już ściętego na opał — może być dla niego zbytecznym obciążeniem.
Jeżeli jednak zależy nam, by chronić w pamięci to wszystko, co nas niegdyś poruszyło czy zachwyciło, co może dziś jeszcze stanowi jakąś inspirację, co nie powinno ulec zagładzie nawet w ludzkiej pamięci, nie wahajmy się ocalić choćby w ten sposób cząstki naszej tradycji, naszego dzieciństwa. Dzięki fotografii możemy bowiem zachować to wszystko, co zmienia się na naszych oczach albo znika na zawsze z krajobrazu, z naszego otoczenia, a nawet i ze wspomnień. W naszych pokojowych przecież czasach miasta i wsie, pola i lasy zmieniają nieraz całkowicie swoje oblicze, chociaż nie dotknął ich żaden kataklizm.
Uważamy się za ludzi bardzo nowoczesnych, usiłujemy nadążać za coraz nowszymi modelami towarzyszących nam urządzeń, programami komputerowymi, nowym oprzyrządowaniem, nowymi trendami w modzie, architekturze, motoryzacji — nie wypada wręcz przyznawać się, że zostajemy w tyle, a tym bardziej zdradzać, że nie do końca akceptujemy ten ultranowoczesny świat. Ale przecież wcale nie chcemy, by gdzieś w tej pogoni zniknęło po drodze nasze dziedzictwo, a jeśli już tak się stanie, niech przynajmniej zostanie jakiś ślad, by przekazać go młodszym pokoleniom.
Owo dziedzictwo to nie tylko pałace, zamki, kościoły, królewskie parki, wiekowe drzewa, pod którymi siadał albo nie król Jan III Sobieski czy Kościuszko, ale również kapliczki, przydrożne krzyże, stare nagrobki, chaty, stodoły, młyny wodne, wiatraki, studnie, płoty, bramy, wozy konne, snopy żyta czy lnu, domowe sprzęty, hafty, koronki, ceramika. To świadectwo rzemieślniczego kunsztu kowalskiego, ciesielskiego, samorodnego nieraz talentu malarzy i rzeźbiarzy, tkaczy, garncarzy, to nawet śpiew i taniec, to dożynkowe wieńce, wielkanocne pisanki i bożonarodzeniowe ozdoby choinkowe. Wszystko to, co dziś wypiera seryjna produkcja (albo wręcz chińszczyzna) i tworzywa sztuczne, tanie i tandetne wyroby psujące nam gust.
Nasze pogranicze to również kopalnia inspiracji do fotografowania, do malowania, do tworzenia wierszy, ale również — do prac naukowych. Bo zarówno etnografowie, jak historycy sztuki, młodzi malarze, rzeźbiarze, architekci znajdą tutaj prawdziwe perły. Bywa, że ukryte w gąszczu zdziczałego sadu, zarośnięte jeżynami i barwinkiem, przysypane gruzem, zbutwiałe, pokryte pleśnią, ale często oszałamiające pięknem, unikatowe. Nie pozwólmy, żeby rozsypały się w proch, bo często są już jedynym świadectwem, pamiątką po ludziach, którzy odeszli.