Zamierzałem właśnie opisać tu pewien widok z mostu, kiedy przyszło zaproszenie z Montagnoli na kolejne kolokwium hessowskie — i natychmiast stanęły mi przed oczami wszystkie widoki znad jeziora Lugano. Możliwość ich odświeżenia wprawiła mnie w stan ekscytacji. Mógłbym od razu pakować walizkę. Lugano i Ticino (albo, jak kto woli, z niemiecka: Tessin) to przecież absolutne highlights mojej kolekcji. Kiedy pierwszy raz spojrzałem z wierzchołka Monte Brč na jezioro przedzielone groblą poprowadzoną między Melide a Bissone i na przeciwległy, wyrastający jakby wprost z zielonkawej wody, porośnięty lasem szczyt San Salvatore z charakterystyczną iglicą przekaźnika radiowo-telewizyjnego, gapiłem się — właśnie tak, zupełnie bezrefleksyjnie — długo nie mogąc odwrócić oczu. Samo piękno — i błogi spokój, jakby obok w dole nie było miasta, autostrady i lotniska. Ale nawet z rzadka wzbijające się w niebo niewielkie samoloty — bo lotnisko też lilipucie — wpisywały się zaraz w ten widok, podobnie jak przecinające jezioro stateczki kursujące z Lugano-Paradiso (Paradiso!) do Gandrii albo w przeciwną stronę, do Morcote.
Od tego czasu upłynęło trochę lat, wracałem tam kilkakrotnie — i efekt był zawsze podobny. Samo piękno. Widok z mostu poczeka więc do następnego razu, dziś bowiem podążę za wezwaniem Hermanna Hessego, by przypomnieć oczom kilka miejsc z jego ojczyzny z wyboru.
Na Monte Brč wjeżdża się powoli funikularem z Cassarate w Lugano, wszystkiego raptem 16 minut (z przesiadką już po pierwszych 4 minutach), w czasie których pokonuje się nieco ponad 620 metrów wysokości. Niewiele. Górna stacja zębatki znajduje się zaledwie 915 metrów nad poziomem morza (i prawie 700 metrów nad poziomem jeziora Lugano). Nie ma tu więc mowy o spektakularnych wysokościach. Ale w tym przypadku te niespełna tysiąc metrów w zupełności wystarczy. Po opuszczeniu kolejki można przejść jeszcze kawałek na sam szczyt, żeby pokłonić się figurze Matki Boskiej w niewielkiej kaplicy jej poświęconej (Ticino to kraina Madonn, spotyka się je na każdym kroku) i sprawdzić, czy stojąca obok wieża widokowa, z której można czasem zobaczyć wysokie Alpy, jest jak zwykle ostatnio zamknięta. Ale wieża nam niepotrzebna, wystarczy zrobić kilka kroków w prawo, znaleźć sobie kamień, pieniek albo ławkę, po czym usiąść i szeroko otworzyć oczy.
Kiedy Hermann Hesse przybywał na Monte Brč, zapewne też kolejką zębatą — bo ze sprzętem malarskim byłoby trochę niewygodnie podchodzić pod dość stromą górę, na którą patrzył zresztą codziennie z balkonu swojego domu w Montagnoli — rozkładał w jakimś ustronnym, acz widokowym miejscu niski stołeczek z płóciennym siedziskiem, wyciągał farby, papier i brał się do malowania. To była jego największa radość, większa niż pisanie, traktowane bardziej jako obowiązek. Hesse przemierzył z takim ekwipunkiem chyba całe Ticino, swoją słoneczną ojczyznę z wyboru, do której ze Szwabii przyciągnęły go przede wszystkim dwie rzeczy: ciepło i widoki. Na Monte Brč bywał dość często, bo miał tam i jedno, i drugie w nadzwyczajnej koncentracji: góra uchodzi za najbardziej nasłoneczniony szczyt Szwajcarii, a widok nakłada się na widok. „Do kilku radości, medykamentów i półśrodków, które — mimo wszystko — trzymają mnie przy życiu, oprócz letniego słońca i — ożywającego niekiedy — erotycznego zainteresowania kobietami, należy przede wszystkim malowanie — pisał w liście do Helene Welti w 1926 roku, siedem lat po osiedleniu się pod drugiej stronie Alp. — I oto znowu od początku czerwca, z rzadkimi przerwami, dzień po dniu oddawałem się malowaniu, siadywałem przed wioskami i górami Ticino i grą barw wyrażałem im mą miłość, mą wdzięczność”.
Tego październikowego dnia, kiedy znowu byłem na Monte Brč, widok na przeciwległy brzeg jeziora i San Salvatore był inny niż zazwyczaj. Zabrakło słońca, pojawiały się za to i znikały nieduże białe chmury. Formowały się nad Lugano, potem wiatr popychał je na wschód, zasłaniały na chwilę San Salvatore, znowu go odsłaniały. Białe obłoczki wędrowały następnie w stronę Włoch i rozbijały się o Monte Generoso. Nie znam żadnej akwareli Hermanna Hessego malowanej w tego typu drobnochmurny dzień, ale oczywiście nie widziałem wszystkich — jest ich ponad trzy tysiące! Podobny widok uchwycił kiedyś pędzlem najstarszy syn Hermanna, Bruno, który po ojcu odziedziczył zamiłowanie do akwarelistyki. Dwa jego niewielkie obrazy przedstawiające wędrówkę chmur nad jeziorem Lugano można zobaczyć w muzeum w Montagnoli.
Muzeum nie zostało bynajmniej urządzone w domu, w którym mieszkał Hesse. Ale sąsiaduje z nim — choć od strony ulicy, a nie od strony widoku. Na ścianie sali wystawowej wisi za to duże powiększenie fotografii przedstawiającej pisarza w intymnym momencie, kiedy intensywnym spojrzeniem ogarnia dolinę Lugano. Oba domy Hessego, Casa Camuzzi i Casa Rossa, nie były jego własnością i znajdują się dzisiaj w rękach prywatnych — nie można ich zwiedzać. Nie można więc doznać Hessowego widoku z okna czy balkonu. Nie przeszkadza mi to. Nawet gdyby stanąć na tym balkonie, to widok byłby przecież już całkiem inny. Minęło kilkadziesiąt lat, zmieniło się niemal wszystko dookoła: bujna roślinność przesłoniła fragmenty krajobrazu, w dole nad jeziorem powstała ruchliwa szosa, przybyło wielopiętrowych domów, a zbocze Monte Brč też zostało zabudowane niemal do połowy wysokości. Zamiast żałować widoków Hessego, lepiej o nich poczytać, bo jest tych opisów w jego spuściźnie niemało — zarówno wierszem, jak i prozą. Żona pisarza, Ninon, opisując ostatnią przed śmiercią Hessego wspólną wycieczkę na Monte Sighignola, podkreśliła: „jak zawsze intensywnie wszystko widział — był niczym sokół, przyglądał się uważnie i w napięciu chwytał to, co ujrzał”. Dobrze powiedziane: chwytać widok!
Chodząc śladami Hessego, nie zobaczę tego co on, podobnie jak nie spróbuję tego samego wina w Grotto Flora, gdzie chętnie zachodził, a gdzie przyszło mi teraz nocować. Mam w Ticino własne widoki: z Monte Brč, z Agry — z jednej strony na położone już na włoskim brzegu jeziora miasteczko Ponte Tresa, a z drugiej na San Salvatore, widok z Ciony, z Carony, spod sanktuarium Madonny d’Ongero ukrytego w kasztanowym lesie, spod wznoszącego się wysoko nad wodą kościoła w Morcote, albo z różnych miejsc jeziora, po którym pływałem, na okoliczne wioski i góry. I jeszcze niepozorny, wydawałoby się, widok na samotne roccolo pośród winnic niedaleko Agry, na tle bardziej oddalonego ciemnozielonego, bo pokrytego lasem górskiego zbocza. Osobliwe wieżyczki roccoli, którymi usiane są wiejskie zakamarki Ticino, to dawne pułapki na ptaki. Śpiewające ptaki, szczególnie skowronki, uchodziły swego czasu za delikatesy. W takich wieżyczkach ukrywali się łowcy i wabili ptaki gwizdami. Mimo wydanego w 1875 roku zakazu tych praktyk, tu i ówdzie stosowano je aż do połowy XX wieku. Dziś roccoli stały się zabytkami, wpisanymi w krajobraz Ticino.
Z tych wszystkich widoków mógłbym złożyć odrębną kolekcję. Nad jeziorem Lugano, jak już mówiłem, jeden widok nakłada się na drugi. Trafiłem tam dzięki Hessemu, ale patrzyłem bez jego okularów. A zamiast malować akwarele — czego nie potrafię — zrobiłem kilka, no, kilkadziesiąt zdjęć. Ekscytujący widok z Monte Brč śni mi się czasami, jednak bez żadnego fotograficznego afrodyzjaka.