PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 73

Małgorzata Wittels

Panna Olinka


15 kwietnia minęła 150 rocznica urodzin Olgi Boznańskiej. Muzeum Narodowe w Warszawie przygotowało z tej okazji wystawę obrazów, wśród nich wielu nieznanych, wypożyczonych z polskich i zagranicznych muzeów oraz z kolekcji prywatnych. Stojąc w kolejce, zastanawiałam się, czy za życia jej obrazy też budziły takie zainteresowanie. Ciekawie przygotowany folder wprowadza w czasy i życie malarki.

Wchodzimy do pierwszej sali; teraz jest już tylko ona — Olga, Olinka, mademoiselle de Boznańska. I jej świat. Przy wejściu wita nas autoportret: lekki półuśmiech wąskich warg, ciemne przenikliwe oczy, wysoko upięte włosy i jasna, przeniknięta światłem plama sukni. I wrażenie, że nas obserwuje i ocenia. To autoportret z lat paryskich nie najmłodszej już malarki. Jakże różny od pierwszego jeszcze z młodości, przedstawiającego pannę o gładkiej, pulchnej twarzy i wspaniałych czarnych włosach! Ale już spojrzenie, trochę z boku — uważne, niedziecięce — kontrastuje z dziewczęcym wyglądem… Obraz znalazł się w sąsiedztwie portretów matki, ojca i siostry oraz narzeczonego, z którym Olga w końcu się rozstała, Józefa Czajkowskiego. O żadnym z wizerunków nie można powiedzieć, że jest pochlebny. I tak będzie zawsze, niezależnie od tego, czy artystka przedstawia wybitnego pisarza, arystokratkę, ukochanego mężczyznę czy siebie.

A więc rodzina: matka — potężna dama o zdecydowanym wyrazie twarzy — to Eugenia Mondan, Francuzka z pochodzenia, dyplomowana nauczycielka, po której córka odziedziczyła zdolności plastyczne. Adam Nowina-Boznański, ojciec, inżynier po politechnice wiedeńskiej. Skupienie, solidność, powaga i coś wyrazie twarzy budzącego zaufanie i sympatię. Wreszcie młodsza siostra Izabela, chorobliwie blada, o nieobecnym spojrzeniu; postać tragiczna, zakończyła życie samobójstwem.

Olga od wczesnej młodości wykazywała zainteresowania i talent malarski, toteż rodzice zdecydowali się kształcić ją w tym kierunku. Z początku uczyła się u prywatnych nauczycieli, później na kursach malarskich. Miała niewiele ponad 20 lat, kiedy wyjechała na dalszą naukę do Monachium. Jako kobieta nie mogła studiować w akademii. Pracowała ciężko i systematycznie. Już wtedy dały o sobie znać cechy charakterystyczne dla późniejszej twórczości — zamiłowanie do koloru i szczerość: „Nie rozumiem, jak malarze mogą uważać, że głowy, które ostatnio posłałam, są brzydkie, wydaje mi się doprawdy, że oni ich nie rozumieją. Dziewczynka nie jest ładna, ale tu właśnie kolor ma wdzięk”. I dodaje: „niestety za bardzo lubię kolor”. Dlaczego „niestety”? Kolor u Boznańskiej to nastrój, światło, kontrasty odcieni. I za to jest znów krytykowana, zwłaszcza w środowisku krakowskim.

Są jednak artyści, którzy cenią jej prace. Józef Brandt, Władysław Wierusz-Kowalski i Wacław Szymanowski zachęcali Olgę, by malowała portrety. Kilka lat później anonimowy krytyk z lwowskiej gazety napisał jednak, że choć cieszy się popularnością za granicą, wśród polskiej publiczności pozostaje niezrozumiana, bo… jej obrazy są za dobrze namalowane, noszą piętno indywidualności, nie są konwencjonalne ani schematyczne.

W roku 1889 kończy naukę, wynajmuje pracownię, gdzie tworzy i spotyka się z przedstawicielami środowiska artystycznego Monachium. Pracuje nieprzerwanie. W liście do ojca pisze: „Żal mi bardzo tego czasu, który marnuję, i nigdy nie jestem taka wesoła i kontenta, jak wtedy, gdy pracuję”. I tak było do końca życia. Malowanie stanowiło sens jej istnienia. Stworzyła własny styl, który rozwijała i udoskonalała. W tym okresie podjęła tematy, którym pozostała wierna — portrety dzieci i dorosłych, macierzyństwo, wnętrze pracowni, martwa natura.

Artystka uczestniczy też w życiu artystycznym Monachium, bywa na wystawach. Jej pracownia staje się miejscem spotkań, wymiany poglądów. Co przyciąga tu artystów? Na pewno nie bogate wnętrze; chyba urok osobisty Olgi, jej talent i życzliwość. Od 1886 roku Boznańska posyła prace na wystawy w Krakowie, Warszawie, Monachium, Berlinie, Londynie i Paryżu. Po raz pierwszy otrzymała nagrodę w 1893 roku za portret brata malarza Hirschenberga — złoty medal — a po roku wyróżniono jej pracę Portret miss Mary Breme. Ale największą radością i dumą Boznańskiej było przyjęcie jej prac na wystawę w Paryżu (1896). Odtąd zostaje uznaną i cenioną malarką. Coraz częściej myśli o Paryżu. Przeniesie się tam już na stałe dwa lata później, lecz drugim domem pozostaje kamienica przy Wolskiej w Krakowie.

Ulubionym tematem są wizerunki ludzi. Interesują ją twarze, świat przeżyć i myśli, temperament. Wcześniejsze są bardziej realistyczne, późne — jakby zasnute delikatną mgiełką, ale wszystkie niesłychanie głębokie psychologicznie. Czasem ma się wrażenie, że model nagle zerwie się i zacznie do nas mówić. Niektóre portrety wzbudzają niepokój, jakby otwierały inne, ukryte światy. Dostrzegli to recenzenci. Jeden z nich, reprezentujący francuską prasę, zauważył: „Nie sposób opisać tajemniczej siły przyciągania emanującej z jej portretów. Rysunek, kolor, ekspresja psychologiczna… w tym podejściu do malarstwa jest coś czarodziejskiego”; inny zwrócił uwagę na uduchowienie tego malarstwa. Wśród obrazów, obok których nie sposób przejść obojętnie, jest nagrodzony złotym medalem w Wiedniu w 1898 roku portret Pawła Neuena, malarza dekadenta, przedstawiony oszczędnymi środkami, skromną paletą barw. Wzbudził on wielkie zainteresowanie z powodu złośliwej krytyki samego modela.

Boznańska stworzyła całą galerię portretów indywidualnych, czasem podwójnych. Zamawiali je artyści, poeci, arystokraci, ziemianie, członkowie francuskiego rządu. Pracowała nad nimi bardzo długo. Zofia Stryjeńska odnotowała złośliwie: „Malowała powoli, a portrety robiła wprost latami. Model się zestarzał, wyłysiał, ożenił, schudł, musiał pozować, czy chciał czy nie chciał, chyba że umarł”. Ciekawe, że nie żądała za nie wysokich sum, przeciwnie, często darowywała je modelom. Miała gest. O swoich obrazach z dumą napisała do ojca, że są uczciwe, pozbawione małostkowości i maniery. Uwielbiała malować dłonie: „Cóż to za rozkosz malować rękę, zwłaszcza gdy jest piękna, sucha, żylasta, o długich palcach. Jest ona dopełnieniem psychologicznym twarzy”.

Przyglądając się portretom kobiet, myślałam, że jej modelki, ustrojone w piękne suknie, biżuterię, kapelusze i szale, mogły czuć się zawiedzione końcowym efektem. Wprawdzie świetnie uchwycone zostały rysy twarzy, ale zamiast kapelusza pojawiała się nieokreślona plama, zamiast sukni — mgiełka lśniąca i barwna. Która kobieta to zaakceptuje? A przecież jej postacie przykuwają uwagę, jest w nich siła, ruch, choć ukryty, prawda osobowości, świeżość. Wzrok koncentruje się na twarzy, wyrazistej nawet za mgiełką. Oczy, usta, spojrzenie, no i dłonie — mówią o modelu więcej, niż sam chciałby ujawnić. Jeden z francuskich krytyków napisał: „Panna de Boznańska nie portretuje sukni, kapelusza, futrzanej etoli czy też kolii z diamentów… Ona przekłada na język malarstwa uczucia… emocje oraz ludzkie charaktery”. Inny recenzent stwierdza: „Burżuj nie zamówi u niej portretu. To nie jest «ładne» malarstwo”. Jeden z modeli po otrzymaniu portretu napisał żartobliwie, że nie zaakceptowały go jego liczne narzeczone i musiał go schować. Nie był też zachwycony swoim wizerunkiem (z 1913 roku) Henryk Sienkiewicz, który zamówionego obrazu nie odebrał. Mógł czuć się zawiedziony: odmalowana postać jest sztywna, nie budzi sympatii. Może portret powiedział o pisarzu coś, co ten starał się ukryć? Wyspiański nie krył natomiast zazdrości wobec umiejętności malarskich Boznańskiej: „i jak tu się teraz brać do malowania, kiedy panna Boznańska już tak świetnie maluje, jakże długo trzeba by czekać — zanim by się tak co wykonać umiało”. Artystka namalowała jego portret w roku 1905.

Doceniając talent Boznańskiej, władze Krakowa zaproponowały jej objęcie kierownictwa żeńskiej szkoły malarskiej. Odmówiła, nie chcąc wiązać się na stałe z Krakowem i obawiając się braku czasu na własną twórczość. Później odrzuciła propozycję warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Zbyt silnie była już wówczas związana z Paryżem, gdzie jednak objęła katedrę portretu. Co roku wysyłała obrazy na wystawy w różnych miastach europejskich, zdobywając rozliczne nagrody, medale i powiększając grono wielbicieli swojej sztuki. Okres do wybuchu I wojny światowej to czas sukcesów. W roku 1912 na wystawie w Pitts­burgu Boznańska reprezentuje Francję wraz z Renoirem i Monetem. Przyznano jej wówczas srebrny medal.

W prasie francuskiej ukazują się pochlebne recenzje. Krytycy podkreślają benedyktyńską wprost pracowitość artystki, gruntowną znajomość formy (na której brak uskarżała się malarka na początku swej drogi), rzetelność w traktowaniu tematu, bezpretensjonalność. „Boznańska nie maluje oczu, tylko spojrzenie, nie maluje ust, ale uśmiech lub łkanie, jakie je wykrzywia, skurcz okrucieństwa... posiada cudowny dar wydobywania duchowości wyrażającej się w ludzkiej dłoni”. W jej obrazach nie ma anegdoty. Niektóre tchną spokojem, jak portret Jadwigi z Sanguszków Sapieżyny. A zaprzyjaźniony z Olgą Zygmunt Pusłowski, otrzymawszy swój portret, napisał w liście: „Nigdy nie namaluje Pani nic lepszego niż mój portret i Pani”.

Szczególne są wizerunki dzieci. Różnią się bardzo od przyjętego w tym czasie sposobu ich przedstawiania w salonowych wnętrzach, z lalkami lub kwiatami w rękach. Krytycy mówili o jej umiejętności uchwycenia tego, co nierzeczywiste, czego w pierwszej chwili nie widać. Dzieci na portretach są zamyślone, wpatrzone uważnym spojrzeniem w widza, sprawiają wrażenie samotnych i zagubionych. Taka jest Dziewczynka z chryzantemami, o ciemnych, niepokojąco głębokich oczach, o której krytyk napisał, że przyprawia o szaleństwo tych, którzy patrzą na nią zbyt długo. Albo Srebrzysta dziewczynka wpatrzona w niewidoczny obraz lub własne wnętrze, krucha i tajemnicza.

Inny temat ulubiony przez Boznańską to macierzyństwo. Niepokój budzą ciemne oczy matki w Studium kobiety z dziewczynką, zamyślonej, obejmującej dziecko o czarnych jak guziczki oczach. Inny portret kobiety z maleństwem w ramionach zaskakuje: matka przytula dziecko, lecz patrzy gdzieś w przestrzeń, jakby lękała się czegoś nieokreślonego i chciała je przed tym uchronić. W tle obrazu widać domy, a większą jego część pokrywa błękitna materia, którą okryte jest dziecko — ocean bezpieczeństwa. I ręce matki, silne i opiekuńcze.

Boznańska właściwie nie malowała pejzaży. Czy dlatego, że w przestrzeni publicznej nie czuła się swobodnie i nie chciała się narażać na ciekawskie spojrzenia, komentarze, zaczepki? A może wiązało się to z powolnym tempem jej pracy? Czas, kiedy pejzaż „przyszedł do niej”, miał niewątpliwie związek z poczuciem bezpieczeństwa — podczas pobytu w zaprzyjaźnionym otoczeniu dworu w Czarkowach hrabiów Pusłowskich. Na wystawie pokazano kilka obrazów, będących specyficznym rodzajem pejzażu — malowanego nie wprost, lecz jako tło lub odbicie. Choćby Bretonka, z siedzącą w otwartym oknie dziewczyną w chustce; w szybie widać odbicie postaci, a w tle — zieleń trawy i ciepły brąz budynków. Na twarzy dziewczyny odblask słońca. Obraz tchnie spokojem. To zatrzymanie ulotnej chwili, piękna, które za chwilę zniknie. Artystka jakby zagląda do innego, tajemniczego świata, uchyla na chwilę zasłonę, odkrywając inny wymiar. Albo dziewczyna z japońską parasolką, będąca, jak chcą niektórzy, autoportretem: kontrast ciemnego wnętrza w ciepłych brązach z prześwietloną przestrzenią za oknem i czerwoną plamą sukni, parasolki i kapelusza, odbitych w szybie. Nie ma tu anegdoty, opowieści, studium psychologicznego, jest zachwyt nad barwą, światłem, odbiciem. A w tle jasne budynki, brązowe kominy, wieża kościoła. Kilka znanych widoków miasta lub wybranych obiektów — jak kościół Inwalidów w Paryżu, Place des Ternes, lub katedra w Pizie — które zachwycają nastrojem, malowniczością, kolorystyką.

Ci, którym dane było odwiedzić jej pracownię, twierdzili, że portrety Boznańskiej dobrze jest oglądać w miejscu, gdzie powstały. Autorki wystawy w Muzeum Narodowym starały się pokazać choć w przybliżeniu takie wnętrze: biureczko i fotel, parę drobiazgów, sztalugi, okulary. Z pokazanych przedmiotów zwraca uwagę modlitewnik, zbiór wierszy perskiego filozofa, matematyka Omara Chajjama Rubajjaty i pisma Diderota. Nie ma choćby kart, a panna Olga, mimo iż wierząca, lubiła w nich szukać wiedzy o przyszłości. Mała myszka, zagubiona wśród drobiazgów panny Olinki, przypomina o tym, że Boznańska współżyła z tymi stworzeniami, nie zważając, że niszczą efekty jej wielogodzinnej pracy. Codziennie o piątej przerywała malowanie, oznajmiając, że czas na herbatę — na środek pracowni wbiegały wtedy myszki, które karmiła, biorąc je na kolana. Tak, nieco ironicznie, opisał pracownię artystki Artur Rubinstein; z zachwytem przyjął natomiast swój portret. Na fotografiach pokazanych w Muzeum Narodowym widać ubogie, zagracone wnętrze, z licznymi obrazami, kilkoma prostymi meblami. Kwiaty, dzbanek, a wśród rzeczy ona, w staroświeckiej sukni zapiętej pod szyję, w fartuchu malarskim, szczupła, zamyślona, wyrazista. Mimo skromnego stroju dostojna i władcza jak królowa. A raczej czarodziejka. Bo jakie jest jej widzenie tego ubogiego wnętrza? Fascynujące światło, zatarte kształty przyciągające oko ciepłą barwą, lekka mgiełka i nagły błysk — refleks słońca na przypadkowym przedmiocie. Nie jest ważny jego kształt, ale światło, plama barwna, jaką tworzy, współgranie lub kontrast z innymi rzeczami. Zwykły wazon z bukietem kwiatów, prosty dzbanek, krzesło, lampa — stawały się obiektami jej malarskiej wizji. Jeśli ktoś tak widzi świat, niepotrzebne mu wzorzyste materie, oryginalne artystyczne przedmioty, cenne meble, dywany, zasłony. Niektórzy nazywali jej pracownię galerią albo profesjonalnym warsztatem pracy — bo artystka nie była zazdrosna o swoje obrazy, pozwalała młodym przyglądać się w trakcie ich tworzenia.

Była osobą trochę nieśmiałą, trochę dziwaczną, obdarzoną subtelnym poczuciem humoru, bardzo wrażliwą. Wielu ją podziwiało, obdarzało przyjaźnią, ale takich, z którymi rozumiała się dobrze, było bardzo niewielu. A tych los odbierał jej w dramatycznych okolicznościach. Poeta Emil Verhaeren zginął pod kołami pociągu, Emanuel Pusłowski został zabity podczas I wojny światowej.

O pracowni napisano wiele: że była zagracona, zaniedbana, raziło wnętrze spowite papierosowym dymem, zaskakiwała moc obrazów własnych i cudzych. Ale niektórzy cenili sobie to miejsce za szczególną atmosferę. Bywali tu poeci, malarze, muzycy, kolekcjonerzy, przedstawiciele Polonii francuskiej i cudzoziemcy. Doceniano jej gościnność, otwartość i gotowość do niesienia pomocy. Do pracowni ciągnęli liczni włóczędzy, artyści bez grosza przy duszy i zwykli naciągacze. Nikt nie został bez pomocy. Był to powód nieustających konfliktów z siostrą Izą. „U Boznańskiej spotykało się różne narody świata i rasy, ubranych dobrze i nędznie, dystyngowanych obok wulgarnych, bezinteresownych klientów obok natrętów i pasożytów, milionerów obok nędzarzy…” — pisał Marcin Samlicki.

Pod koniec życia ubóstwo stało się biedą, malowniczo zaniedbane wnętrze — miejscem zmagania się z zimnem, brakiem podstawowych wygód. Jeden z krytyków w roku 1931 pyta retorycznie: „Jakże tu zajmować się malarstwem, skoro światło z trudem przebija się przez warstwę kurzu na szybach?”. I stwierdza, że atmosfera wnętrza wyklucza realistyczną dokładność, a model w tym oświetleniu zyskuje wyraz fantastyczny. Jerzy Waldorff zauważył podczas odwiedzin u artystki cieknący sufit, zasłonięty kawałkiem materii, wyleniały fotel i pianino, w którym zagnieździły się myszy. „Jest jeszcze stara papuga, załatwiająca się na wszystko i wszystkich, i stary piesek, również źle wychowany, i stare, bardzo stare myszy, biegające w zaaferowaniu… Tak wyglądają miejsca, w których żyje i pracuje jedna z największych malarek świata” — pisał dla „Prosto z mostu” w 1937 roku.

W latach trzydziestych niemłoda już malarka rozważała powrót do Krakowa, ale nie miała na to sił. Codzienność w Paryżu była absorbująca i trudna. Maja Berezowska, która odwiedziła ją w roku 1936, była wstrząśnięta ubóstwem i trudnymi warunkami bytowymi — pracownia nie miała wody, była źle ogrzewana. A Boznańska zbyt zajęta malowaniem, by pamiętać np. o jedzeniu. Ubierała się jak przed I wojną, co budziło zdziwienie i lekceważenie. Berezowska doprowadziła do powstania Komitetu Przyjaciół Olgi Boznańskiej. Pomóc próbował także polski rząd, co nie było łatwe, bo Boznańska w ostatnim okresie życia stała się podejrzliwa, trudna w kontaktach, apodyktyczna.

Pod koniec Boznańska straciła żywy kontakt ze środowiskiem artystycznym, nadal jednak zdobywała nagrody: w 1937 otrzymuje Grand Prix na paryskiej światowej wystawie Expo, a rok później na Biennale w Wenecji sprzedaje pięć obrazów, z których jeden, portret pani Dygatowej, kupuje król włoski. To już niestety koniec sukcesów, zaczyna się trudny, tragiczny okres samotności, skrajnego ubóstwa, opuszczenia. Jan Szymański, zaprzyjaźniony z malarką, opisuje z tego okresu jakby dwie różne Olgi: jedną skupioną, o jasnym umyśle, spokojną i pełną humoru, i drugą, kiedy jej stan psychiczny i nerwowy można już nazwać patologicznym. „Jest w p. Oldze tyle bólu, tyle cierpienia, tyle smutku”.

Jeszcze wiosną 1939 roku malowała portrety znajomych Polaków, ale wkrótce choroba sprawiła, że straciła kontakt z otoczeniem. Przy jej śmierci jesienią 1940 nie było nikogo ze znajomych ani przyjaciół. Zmarła w szpitalu Sióstr Miłosierdzia. Została pochowana na polskim cmentarzu w Montmorency.

Zaglądając do Rubajjatów perskiego astronoma i matematyka, natrafiłam na dwa wiersze. Pierwszy współgra z tym, co sama pisała o sobie: „ceń swój chleb codzienny, pozyskany w trudzie, / a o pustą sławę niechaj inni ludzie / zabiegają, żyj skromnie i w cieniu nawet / jeśli by ci to miało iść jak po grudzie”. Drugi jest najkrótszym portretem Boznańskiej jako człowieka: „serce, które z innymi smutkiem się nie brata, serce, które nie dzieli radości tego świata, na próżno bije”.


Korzystałam z opracowań:
Maria Rostworowska-Książek, Portret za mgłą. Opowieść o Oldze Boznańskiej, Kraków 2005,
Anna Król, Olga Boznańska, Wrocław 2002, Piotr Kopszak, Olga Boznańska (1865–1940), Warszawa 2006, Agnieszka Bagińska, U Olgi Boznańskiej. Oblicza pracowni artystki, Toruń 2013, Anna Król, Olga Boznańska. Malarstwo, Legnica 2001.




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru