PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 72

Anna Piotrowska-Osękowa

Moje Powstanie


– Lepiej umrzeć stojąc niż żyć na kolanach – zadeklamował Nately wyniośle i triumfalnie. – Myślę, że słyszał pan to powiedzenie.
– Oczywiście – uśmiechnął się znowu przewrotny starzec. – Ale obawiam się, że pan coś pomylił. Lepiej jest żyć stojąc niż umrzeć na kolanach. Tak brzmi to powiedzenie.

(Joseph Heller, Paragraf 22, przeł. Lech Jęczmyk).


Siedzieliśmy z bratem w oknie i na parapecie podpalaliśmy błonę fotograficzną, używając do tego soczewki okularów. Był piękny, słoneczny dzień; promienie chwytane przez soczewkę przecinały się w jednym punkcie, żeby na podsuniętej w to miejsce błonie utworzyć ognisty krąg.

Rozleniwiało ciepło, słońce, spokój sierpniowego popołudnia. Wzniecaliśmy swój mały pożar, jakby od niechcenia.

W dole, na ulicy przeszło kilku mężczyzn. Ich płaszcze, wybrzuszone niesymetrycznie, kryły coś pod spodem. Przemaszerowali szybkim krokiem i zniknęli za rogiem ulicy. Chwilę potem dobiegły z tamtej strony najpierw pojedyncze, potem seryjne odgłosy wystrzałów.

Tak, pierwszego sierpnia 1944 roku, w warszawskiej dzielnicy Żoliborz, około drugiej w dzień rozpoczęło się dla mnie Powstanie.

Walki w tej części miasta wybuchły przedwcześnie, przed wyznaczoną godziną „W”, na skutek, jak mówiono, przypadkowego natknięcia się patrolu powstańczego, zmierzającego do miejsca zbiórki, na oddział niemiecki.

Dla naszej części osiedla — Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej — oznaczało to czas chaotycznych potyczek między powstańcami i wojskami okupanta: na przemian stawianie i rozbieranie pod ogniem wroga barykad, zajmowanie domów przez „naszych” — radość, biało-czerwone opaski na rękach, biało-czerwone, wyciągane nagle z ukrycia sztandary — a zaraz potem Niemcy, wywlekanie ludzi na ulice, formowanie z nich żywych tarcz, rozpacz, strach, i znowu biało-czerwono, radośnie, triumfalnie.

Te pierwsze godziny i chyba dwa pierwsze dni spędziłam, leżąc przeważnie na podłodze w osłoniętej części mieszkania, w krytycznym zaś momencie upychana wraz z bratem w piwnicy za pryzmą węgla. Rodzice zostali po drugiej stronie zamkniętych za nami drzwi, gotowi poświęcić życie w razie wtargnięcia Niemców.

Zaraz potem ataki wroga zostały jednak odparte, znaleźliśmy się — po raz pierwszy od lat — na wolnym kawałku Polski.

Zachłystywaliśmy się tą wolnością, tym, że nareszcie można było śpiewać hymn narodowy, wywiesić narodową chorągiew, odrzucić okupację.

Był to też czas zemsty, nasz czas, czas odwetu.

Dzieliłam z dorosłymi wszystkie te uczucia. Miałam osiem lat; dzieci w moim wieku i młodsze orientowały się już nieźle w sytuacji poprzedzającej Powstanie. Mówiło się przecież w rodzinach, w gronie znajomych i przyjaciół o ulicznych łapankach, wywózkach do obozów, egzekucjach, ale także o akcjach zbrojnych podziemia. Wspominano o tajnym wojsku polskim, o tym, że być może, któregoś dnia…

Zbliżał się front. Z daleka, zza wschodniej strony Wisły dolatywał stłumiony grzmot artylerii.

Powstanie nie było zaskoczeniem, raczej czymś, czego się spodziewano.

Na osiedlu, które w pierwszych tygodniach sierpnia zostało prawie całkowicie opanowane przez żołnierzy Armii Krajowej, przystąpiono natychmiast do organizowania życia w nowych warunkach.

Oprócz kopania rowów, umożliwiających względnie bezpieczne poruszanie się wzdłuż ulic, budowania barykad i umocnień, przebijania przejść w piwnicach, instalowania na dachach domów stanowisk przeciwpożarowych z piaskiem i wodą, przygotowywano też kuchnie dla wojska, gromadzono dla niego żywność, zbierano środki opatrunkowe dla rannych.

Dzieciom kilkuletnim powierzono zaopatrywanie w koce, materace i prześcieradła — te ostatnie na tzw. szarpie, zastępczy materiał opatrunkowy. Wkraczaliśmy dumnie do kolejnych mieszkań (mieliśmy naturalnie biało-czerwone opaski na rękach) i prosiliśmy o ofiarowanie wymienionych rzeczy „dla walczących”. Robiliśmy to z ogromnym przejęciem, przeświadczeni, że bez nas sukces Powstania jest niemożliwy.

Starsze dzieci, kilkunastoletnie, przeważnie szły do oddziałów — pomagać żołnierzom albo wprost walczyć.

Zabawy podwórkowe sprowadzały się teraz do „defilad” z papierowymi chorągiewkami i również papierowymi czapkami, naśladującymi furażerki powstańców. Dużo było salutowania, „komend” i śpiewania: Jeszcze Polska nie zginęła

Nie przypominam sobie natomiast, żebyśmy bawili się w wojnę. Wojna toczyła się wokół nas.

Teren naszych zabaw zawężał się stopniowo. Przestrzeń podwórka była coraz mniej bezpieczna; spadały na nią przypadkowe na razie pociski i odłamki, zaczęto też kopać tu pierwsze groby dla zabitych.

W czasie względnego spokoju urządzano rodzaj pogrzebów: składano do ziemi ciała, umieszczone w czymś, co miało zastąpić trumnę. Asystowaliśmy przy takich ceremoniach, obserwując, jak zmieniał się ich charakter. Zamiast desek, których wkrótce zabrakło, używano do owijania ciał niepotrzebnych tkanin, następnie papieru, wreszcie starych gazet. Coraz szybciej i mniej uroczyście — w miarę narastającego ostrzału i bombardowań — chowano ludzkie szczątki. Śmierć powszedniała i nie wymagała już celebry. My, dzieci, zauważaliśmy to również.

Po kilku tygodniach mogliśmy przebywać na dworze tylko przy samych ścianach budynku; wkrótce już tylko w piwnicach.

Czas Powstania dzielił się na dwie różne epoki: radosną, triumfalną i pełną nadziei, oświetloną sierpniowym słońcem — i mroczną, przesyconą piwniczną wilgocią, piwnicznym zaduchem, naznaczoną zwątpieniem i lękiem.

Nocne zrzuty broni napawały otuchą i wiarą w zwycięstwo. Zapamiętałam zwłaszcza jeden, chyba w połowie sierpnia. Na ciemnym niebie, rozświetlanym smugami reflektorów, pojawiły się dziesiątki kolorowych spadochronów z podczepionymi ciemnymi workami. Dla mnie ważniejszy od krzepiących słów dorosłych o nadchodzącej pomocy był sam widok tego jakby bajkowego spektaklu, rozgrywanego w wojennym krajobrazie.

Jednak kolejne dni dawały coraz mniej powodów do radości. Zabrakło prądu i wody, zaczęło też brakować jedzenia.

Jedzenie i woda stały się najważniejszymi, najtrudniej osiągalnymi dobrami; zdobywało się je dosłownie z narażeniem życia.

Z kubłami i garnkami wyruszano grupami z twierdz, — w jakie zmieniły się domy — na poszukiwanie studni lub miejsc, gdzie jeszcze jakimś cudem ciekła woda. Naczynia wkładano na głowę, czyniąc z nich symboliczną raczej osłonę; w drodze powrotnej, kiedy niesiono napełnione wiadra, nie chronił już nawet taki symbol. Każdej wyprawie towarzyszył lęk i końca każdej oczekiwano w niepewności: wrócą, nie wrócą.

Pamiętam też „wypad” rodziny i znajomych do pobliskich ogródków działkowych, gdzie w sierpniowym słońcu dojrzewały sadzone wiosną pomidory i ziemniaki. Wtedy też pierwszy i ostatni raz w czasie Powstania jadłam prawdziwy obiad.

Naszym głównym pożywieniem była kasza, gotowana bez żadnych przypraw ze zbieraniny rozmaitych kasz, które dokładano do wspólnego kotła; świeże pomidory z kartoflami wydały mi się więc wyrafinowanym przysmakiem.

Po kilku tygodniach jednak skończyła się nawet kasza. Zaczął się głód.

Przeżyliśmy dzięki wyjątkowej przezorności mojej babci. Pomimo sceptycznych uwag całej rodziny starsza pani gromadziła od początku wojny suchary w wielkiej bawełnianej poszewce, na tak zwaną „czarną godzinę”.

Po śmierci babci mama chciała pozbyć się tych zbiorów, zajmujących większą część szafy. Z jakichś jednak powodów zwlekała z wyrzuceniem sucharów aż do 1 sierpnia. Teraz stały się dla nas szansą na przetrwanie.

Utrzymywały nas przy życiu do końca września; ostatnie zostały rozdzielone — po jednym — między rodziców, brata i mnie w dniu wychodzenia z Warszawy.

Wrzesień — druga połowa Powstania — to już było prawie wyłącznie bytowanie piwniczne.

W zatłoczonych, wilgotnych, wypełnionych zaduchem ciasnych pomieszczeniach, bez wody (woda tylko do picia) i światła — zaczęły się choroby. Na odrę i szkarlatynę zapadały nie tylko dzieci, ale i dorośli. Dodatkowo szerzyły się wszystkie możliwe rodzaje biegunek. Brakowało lekarstw, chorzy zdani byli na siłę własnego organizmu.

Straszny stał się los kalek, ludzi starych, niedołężnych. Błogosławiliśmy tak wcześniej opłakiwaną śmierć obu naszych babć. Umierając, jedna po drugiej, wiosną czterdziestego czwartego roku, być może uniknęły znacznie gorszego końca.

Koczowaliśmy w piwnicach, śpiąc na zaimprowizowanych legowiskach — na krzesłach ułożone koce i poduszki, czasem materac wprost na podłodze. Zamiast lamp — olejne kaganki z pływającym w nich knotem.

Żarły nas wszy. Nad naszymi głowami po biegnących pod sufitem instalacjach przemykały szczury. Opowiadano, że w starych fortach przy placu Wilsona, gdzie schronili się uciekinierzy z Marymontu — szczury łapano i jedzono.

Najgorsze były jednak nieustanne bombardowania. W dzień i w nocy.

Bomby o coraz większej wadze przebijały stropy, wpadając do piwnic. Kuliliśmy się pod ścianami w miejscach, które zdawały się bardziej bezpieczne. Podczas takich intensywnych bombardowań ziemia, a z nią fundamenty i podłoga piwnic unosiły się i opadały; cały dom chwiał się niby statek kołysany na falach.

Większość ludzi wtedy płakała i modliła się. Także zbiorowo, przed improwizowanymi ołtarzykami. Wznoszono prośby o uratowanie życia, a także o nadejście — jak najszybsze — wojsk stojących za Wisłą. Wróg naszego wroga wydawał się wówczas szansą na ocalenie.

Nadszedł wreszcie koniec Powstania. Na Żoliborzu były to ostatnie dni września.

Nasz dom został wyznaczony do walki obronnej, jako osłona dla cofającego się oddziału Armii Krajowej. Na sąsiednich budynkach wywieszono już białe płachty.

Trzydziestego września o świcie przyszedł rozkaz: kobiety i dzieci mają natychmiast przejść na teren objęty kapitulacją; mężczyźni zostają z powstańcami.

Wychodzimy na ulicę dziwnie cichą i spokojną, niesiemy ze sobą jakieś białe szmaty. Nie byliśmy jednak nawet w połowie drogi do najbliższych zabudowań, kiedy rozpoczęło się niemieckie natarcie.

Robi się natychmiast ciemno od dymu i pyłu, ogłusza nas potworny świst nadlatujących pocisków. Ludzie pędzą z powrotem do piwnic.

Udaje się tam dotrzeć wszystkim oprócz mnie i mamy.

Ogarnięta paniką rzucam się na oślep przed siebie, jak oszalała. Po krótkim pościgu (a wokół rozrywają się pociski) mama chwyta mnie wreszcie, obezwładnia i zmusza do biegu w stronę domu. Niestety, w szamotaninie gubimy zamaskowane wejście od strony ulicy, wybite w fundamentach budynku. Padamy na ziemię kilka metrów od ściany; leżymy w jakimś niewielkim zagłębieniu ziemi, rozpaczliwie myśląc o ratunku.

Ostrzał szedł seriami. W jednej z przerw zauważyłyśmy niedaleko od nas, na wysokim parterze, otwarte okno. — Teraz — powiedziała mama. Skoczyłyśmy w tę stronę. Zostałam wrzucona na parapet i przeleciałam do wnętrza, zmiatając sobą jakieś zapomniane kwiaty w doniczkach. Po mnie nadludzkim wysiłkiem wspięła się matka. Byłyśmy ocalone.

Kiedy wkrótce potem schodziłyśmy do piwnicy, powitała nas modlitwa za zmarłych, odmawiana w naszej intencji.

Piwnice nie dawały już zresztą żadnego schronienia.

Do zatłoczonych pomieszczeń wpadają pociski z zewnątrz. Rażą odłamki, dusi gryzący dym. Ludzie miotają się, przepychają do miejsc, gdzie zdaje się im trochę bezpieczniej.

Wycofujący się powstańcy rozpaczliwie torują sobie przejście w tłumie kolbami karabinów.

W takich właśnie okolicznościach zostałam jedyny raz ranna w Powstaniu; z rąk polskiego żołnierza.

W kilka minut po wyjściu oddziału na klatce schodowej pojawiają się Niemcy.

Nie chcą schodzić do piwnic; pod groźbą rzucenia granatów każą nam wychodzić z podniesionymi rękami (przy okazji ściągają wszystkim zegarki).

Są to żołnierze Wehrmachtu, kompletnie pijani. Rozwścieczeni oporem powstańców, ich udanym odwrotem.

Ustawiają nas na podwórku, twarzą do ściany. Stają za nami z karabinami wymierzonymi w nasze głowy. Wygląda, że chcą nas rozstrzelać.

Ratunkiem okazał się zapas spirytusu, który ktoś przytomnie wręczył Niemcom. Na widok alkoholu żołnierze nagle złagodnieli, zmienili zamiar i upici do reszty, zataczając się, wyprowadzili nas na ulicę.

Wychodziliśmy z Warszawy pędzeni jak wszyscy cywile przez miasto ku obozowi przejściowemu w Pruszkowie. Za nami zostawały płonące ruiny domów i trupy.

* * *

Pierwszą książkę o Powstaniu — Pamiętnik z powstania warszawskiego Mirona Białoszewskiego — przeczytałam późno. Broniłam się dość długo przed rozmaitymi tekstami poświęconymi Powstaniu, podejrzewając, iż są w znacznym stopniu preparowane ideologicznie, że powstają na polityczne zamówienie. Broniłam po prostu własnego obrazu wydarzeń, które stały się dla mnie nieporównywalnym z niczym przeżyciem.

Pamiętnik zachwycił mnie wiarygodnością opisu, osobistym tonem relacji, opowieścią o codziennym bytowaniu w wojennej rzeczywistości. Przedstawiał egzystencjalną stronę Powstania, gdzie mieszały się momenty tragiczne i komiczne, lęk przed śmiercią i odwaga, a także pomysłowość, zaradność ludzka, umożliwiająca przetrwanie.

Tak było — myślałam, czytając książkę — tak właśnie było.

Ale było też inaczej.

W moim odczuciu nie da się obrazu Powstania sprowadzić jedynie do fenomenu egzystencji.

Nie da się zrozumieć tego straceńczego w znacznej mierze zrywu bez patriotycznego uniesienia, które towarzyszyło walczącym żołnierzom, ale i ludności cywilnej. Bez zakorzenionych w tradycji, stale przywoływanych wzorów męstwa.

Podczas Powstania bardzo się bałam, chciałam przeżyć, w żadnym razie nie chciałam ginąć. Jednocześnie ufałam powstańcom, podziwiałam ich odwagę, byłam dumna z ich poświęcenia. Mojego stosunku do nich nie zmienił nawet opisany incydent, kiedy dostałam w głowę kolbą karabinu. Czułam, że chodzi o fatalny zbieg okoliczności, nie o wrogą intencję.

W gruncie rzeczy powstańcami byliśmy wtedy wszyscy: cywile i żołnierze, młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni, nawet dzieci. Może to właśnie dzięki temu Powstanie trwało aż 63 dni; zdumiewająco długo, jak na liche uzbrojenie, brak żywności i niesłychaną przewagę sił wroga.

Moja pamięć o Powstaniu tworzy obraz własny, niezależny od sporów o sens militarny i racje moralne zrywu. Nie identyfikuję się ani z postawą zawartą w wypowiedziach typu „na cóż ta hekatomba?”, ani że dla honoru trzeba poświęcić życie. Nie przekonują racje rodem z Realpolitik ni żądanie krwi za wszelką cenę.

Tym, co stanowi dla mnie rzeczywisty problem, tak widoczny w dniach walki, jest stary dylemat: czy życie ludzkie zawsze i w każdych okolicznościach stanowi wartość najwyższą? Czy inne wartości, jak godność, wierność idei, wolność — nie są czymś, czego należy bronić nawet wobec groźby śmierci?

W Pamiętniku z powstania warszawskiego Białoszewski tak opisuje kapitulację Śródmieścia: „A więc koniec.(…) Wierzyło się, że nic złego nas nie czeka, chciało się w to wierzyć, bo się miało dosyć i powstania, i wojny w ogóle, i nienawiści, i zabijania, i ginięcia. Nagle — zachciało się — wszystkim — żyć! Żyć! Iść! Wyjść! Popatrzeć! Na słońce. Normalnie”.

Dzień wcześniej niż autor Pamiętnika, w sobotę trzydziestego września wychodziłam z rodzicami z Żoliborza, idąc potem przez Wolę w kierunku Pruszkowa.

Nam też chciało się żyć, chociaż wiara w bezpieczne zakończenie była na pewno mniejsza. Nie cieszyło też słońce, bo wzdłuż drogi, po której nas pędzono, leżały martwe ciała, bo za nami zostawała pustynia, w jaką zamieniło się moje rodzinne miasto.

Ale pamiętam, że ludzie obok nas zachowywali się różnie. Niektórzy tak, jak wspomina Białoszewski. Inni pogrążeni w smutku, przeżywający gorycz klęski, upokorzenie, rozpacz po stracie najbliższych.

Jedni jakby pogodzili się z przegraną, inni, świadomi jej oczywistości, nie poddawali się wewnętrznie, nie chcieli kapitulować duchem.

Nigdy nie starałam się oceniać, która z tych postaw lepsza. Do dzisiaj — nie wiem.




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru