Schylając się po owoc
co się jeszcze nada
kłaniamy się i sadom
i tym co je sadzą.
W ogrodach
porzuconych, spustoszonych,
tym co je sadzili
kłaniamy się,
bo ogród
to nie sprawa chwili.
I choć już nie powiedzą,
że sobie to cenią,
zmusili nas
abyśmy schyleni nad ziemią
czynili to, co oni,
patrzyli jak oni.
Skoro sady przetrwały
i owoc wciąż kusi.
Kłaniamy się na nowo
jak nam każe owoc.
Pierwsi rodzice w raju
przyszli na gotowe
też drzew nie zasadzili.
a zbierali, rwali.
Chcieli więcej i więcej.
(Te miny obrażone
że im się należy).
Nie posialiśmy,
nikt z nas nie ciął, nie bielił,
nie podpierał,
ani nie podlewał.
Odwiecznym gestem dziecka
wyciągamy ręce.
„Nie mam przy sobie.
A w domu?
Chwała Bogu, wszyscy zdrowi.”
(stary wykręt)
Ja nie mam depresji
To dom ma depresję
Nie myje się
Gromadzi prochy
Wpuszcza wiatry
Okno z zaćmą
Pod sufitem
Równo
Biegają szczeliny
Pękają naczynia
– tak rozmawia z umarłymi
Nie może ustać na nogach
Krzeseł
Nikogo nie chce widzieć
Barykaduje
Się
Wariackimi papierami
Ale jeszcze nazywam go domem
Nie – lokalem.
Musi
Coś za coś
ktoś za kogoś.
Odkupienie
Wykupienie.
Dla Tego.
Dlatego
ja jeszcze zdrowa.