PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 70

Anna Piotrowska

Milanówek – miejsce utracone


Postanowiłam odbyć w końcu podróż mojego życia. Domagała się tego od dawna moja pamięć, przywołując także w snach obrazy z odległego dzieciństwa. Powracała kolejność zdarzeń, wizerunki osób i przedmiotów, zatarte już cokolwiek upływem czasu. Należało odtworzyć przeszłość, uwolnić się wreszcie od męczących wątpliwości, czy przetrwało coś z tego, co kiedyś zdawało się tak wyjątkowe i piękne.

Zamiar ten długo jakoś nie mógł się urzeczywistnić; powstawały różne mniej lub bardziej ważne przeszkody. Może był to zresztą skrywany lęk przed zderzeniem wspomnień i marzeń z rzeczywistością.

Wreszcie pewnego pięknego, słonecznego dnia wyjechałam z Warszawy do Milanówka.

Czy słowo „podróż” nie wydaje się tutaj przesadne? Chodzi przecież o miejsce oddalone od centrum mojego miasta o niecałe trzydzieści kilometrów. Ale czymże są kilometry w zestawieniu z latami, które upłynęły od czasu, kiedy po raz ostatni – ponad pół wieku temu – biegałam po tamtych uliczkach, bawiłam się w tamtych ogrodach, oddychałam tamtym pachnącym sosnami powietrzem?

Dom, w którym spędziłam miesiące mojego szczęśliwego dzieciństwa, miał dużą drewnianą, chociaż nieoszkloną werandę w stylu „podmiejskim”, na wysokiej podmurówce, zbudowaną tak, że stanowiła odrębne pomieszczenie. W lecie jadaliśmy na niej; w ciepłe noce mogła też służyć za sypialnię, a nawet dodatkowy pokój dla niespodziewanych gości.

Był to bowiem czas niezwykły – okres po upadku Powstania Warszawskiego, następnie wkroczenia wojsk sowieckich i zakończenia wojny. W domu naszym zatrzymywali się krewni, którym udało się uniknąć popowstaniowych wywózek, znajomi zwolnieni z niemieckich obozów, uciekinierzy, poszukiwani przez sowieckie władze.

Nam, dzieciom, to stłoczenie mieszkańców, wynikające stąd ciągłe zmiany, nieustanne improwizacje (trzeba było jakoś pomieścić wszystkich i jakoś ich nakarmić, a czasem też ukryć) wydawały się czymś cudownym, niekończącą się przygodą.

Wojna z jej okrucieństwami i niedostatkiem nie stanowiła przeszkody w wymyślaniu coraz to nowych zabaw, dla których znakomitym tłem był ogród i jego najbliższe otoczenie.

Przestrzeń ogrodu, urządzona tradycyjnie od frontu (klomb, gazony z przystrzyżonym bluszczem), na tyłach domu zamieniała się w swobodny, zielony obszar pełen dla nas miejsc wymarzonych.

Należał do nich przede wszystkim maliniak, w którym – o ile pamiętam – nie było żadnych malin, mieściły się tam za to w kłującej, splątanej gęstwinie najtajniejsze nasze kryjówki, niedostępne dla dorosłych.

Należały dwa wspaniałe świerki (może było ich zresztą więcej, te jednak liczyły się wyjątkowo) – wysokie, z gałęziami w regularnych odstępach; można się było wspinać po nich z łatwością aż na sam szczyt, by w ciężkich chwilach cieszyć się samotnością lub naradzać „potajemnie” w gronie przyjaciół.

Wiekowy dąb przy jednej ze ścieżek wyznaczał granicę, gdzie zaczynał się pas dzikich zarośli, pobudzających wyobraźnię.

Wreszcie studnia – miejsce ulubionych zabaw – z wielkim kołem, które lubiliśmy obracać, karceni przez mieszkańców z powodu zbytecznego wylewania wody.

Tutaj należy wspomnieć, że dom nasz, jak wówczas większość w okolicy, nie posiadał własnego wodociągu. Wodę do mieszkania nosiło się w wiadrach, a drewniany budyneczek o charakterystycznym wyglądzie załatwiał problem kanalizacji.

Za wschodnią granicą posesji, znaczoną grupą wysokich świerków, rozciągał się obszar łąki, zdawać się mogło – niczyjej, bo niegrodzonej. Był to teren naszych stałych „wypraw”; otwarta przestrzeń prowokowała szalone gonitwy, a gęsto porastające ziemię liście szczawiu stanowiły ulubiony przysmak.

Na łące stał duży, drewniany, wysoki, choć parterowy budynek (a może dwa – tu niestety pamięć zawodzi), gdzie w lecie odbywały się imprezy artystyczne: od przedstawień dla dzieci po występy śpiewaków operowych. Uwieszeni w otwartym oknie, podziwialiśmy stojącą na scenie parę, ich wymyślne pozy, dłonie przyciśnięte do piersi, nienaturalnie rozciągnięte usta, z których wypływały słowa pieśni: „lecą świetliki, lecą, lecą…”.

Ale największe przeżycie wiązało się z czym innym. Kiedyś wpuszczono nas do zamkniętej zawsze części budynku, żeby pokazać rzecz niezwykłą. Przestronne pomieszczenie wypełniały, jedne nad drugimi niby prycze, szerokie drewniane podesty. Na nich wśród morwowych liści kłębiły się gąsienice motyli. Gdzieniegdzie wisiały zwinięte już kokony, utworzone z delikatnych, połyskliwych nitek. To był jedwab.

Nigdy później nie zdarzyło mi się oglądać tego cudu przemiany, ujrzeć jej w scenerii tak wyjątkowej, w półmroku drewnianych konstrukcji, w powietrzu przesyconym intensywnym zapachem morwy.

*

Przygotowując moją podróż, musiałam obejrzeć aktualną mapę miejscowości. Od razu zaniepokoił mnie widoczny na planie wiadukt – w miejscu pamiętnej łąki.

Całkiem obcy wydał się też obraz znajomej ulicy, przywołany na fotografii Google Earth.

Pocieszałam się jednak, że skoro już znajdę się na miejscu, bez trudu odnajdę właściwą posesję, a być może także jej dawnych mieszkańców.

Pierwsze kroki na terenie Milanówka całkowicie pozbawiły mnie złudzeń.

Nic tu nie przypominało niegdysiejszej uroczej letniskowej osady. Przepadła gdzieś atmosfera miejsca, jego skromny, kameralny charakter, ulotnił się

genius loci.

Zniknął nawet z powietrza ów zapach sosen i świerków, jaki witał kiedyś przybyszów.

Utwardzone chodniki ziemne zostały zastąpione asfaltem i wszechobecną betonową kostką. Asfalt i beton wdarły się wszędzie: w obejście zabytkowego kościoła, na place, na skwery, do prywatnych posiadłości. Wokół tych ostatnich wyrosły szczelne wysokie ogrodzenia lub równie nieprzejrzyste i wysokie strzyżone żywopłoty. Z modnych tuj.

Próbuję ustalić, czy stoi jeszcze dom, w którym kiedyś mieszkałam. Z najwyższym trudem przebijam się wzrokiem przez zielony mur; dopuszczam możliwość, że to właśnie tutaj. Gdzie się jednak podziały wspaniałe świerki? Ich korony wznosiłyby się teraz wysoko ponad dach budynku. Gdzie drewniana weranda, niewidoczna tam, gdzie powinno się ją zobaczyć?

Jedyna wyrwa w zasłonie – brama i furtka z domofonem. Pojawia się myśl: może zadzwonić i poprosić o wpuszczenie do ogrodu?

Ale nazwiska widniejące przy dzwonkach są zupełnie różne od kiedyś znanych. I cóż bym mogła powiedzieć obecnym mieszkańcom, widać zapobiegliwie strzegącym terytorium, jakich użyć argumentów, by przełamać ich nieufność wobec obcej, wobec jej niezrozumiałej prośby?

Kiedyś ogród ten od ulicy oddzielała – podobnie jak większość tego typu posesji – przejrzysta siatka, furtka zaś była zawsze otwarta.

Obchodzę posiadłość, zaglądam z boku, gdzie ogrodzenie jest nieco mniej szczelne, i staram się dojrzeć chociażby fragment przestrzeni na tyłach domu. I tutaj odkrywam ocalały szczęśliwie obiekt; duże, charakterystyczne koło studni tkwi nadal na dawnym miejscu, niby znak minionego czasu.

Czy jednak moje oczekiwania nie są zbyt wygórowane? Po tylu latach należało się przecież spodziewać daleko idących zmian. „Mój” Milanówek stanowił część rzeczywistości pierwszej połowy XX wieku, obecny – drugiej dekady XXI.

Jednak nie każdą zmianę trzeba przyjmować za oczywistość, nie z każdą warto się godzić.

Węzeł komunikacyjny z wiaduktem nad torami kolei „odcina” teren wokół kościoła parafialnego od nowo założonych skwerów i placu. Przechodnie muszą się dobrze natrudzić, żeby, uskakując przed pędzącymi samochodami, znaleźć się w kościele lub parku.

Na domiar złego wiadukt ów wrzyna się brutalnie w zielony obszar dawnej łąki. Jego boczne skarpy – zaśmiecone, pełne połamanych gałęzi, zachwaszczone – świadczą o całkowitym lekceważeniu estetycznych funkcji miejsca.

W kiosku z gazetami kupuję mapę „Podwarszawskie Trójmiasto Ogrodów”. Trzy miasta: Brwinów, Milanówek i Podkowa Leśna. W opisach krótka historia każdego z nich, uzupełniona zestawem fotografii atrakcyjnych obiektów.

Na tych zdjęciach Milanówek wygląda wspaniale: oświetlony kościół między koronami starych drzew, zabytkowe stylowe wille. Nie widać betonowej kostki, zaśmieconych ulic i równie zaśmieconej zieleni skwerów, brzydkich pomników.

Ani to „miasto”, ani „ogród”.

Otoczenie zapamiętane z dzieciństwa musiało się zmienić. Ale mogło się zmienić na lepsze, piękniejsze, bogatsze o wszystkie szanse, jakie niesie ze sobą współczesność. Można było dokonać trafniejszych wyborów, znaleźć chociażby sposób na utwardzenie ziemnych chodników (tak przyjemnie się po nich stąpało, tak bardzo pasowały do charakteru miejsca) i nie upodobnić ich do tysięcy innych, pozbawionych własnego wyrazu ulic.

Można było ocalić enklawy „dawnego” i włączyć je w dzień dzisiejszy, zapewnić Milanówkowi ciągłość jego trwania.

Wówczas prawdopodobnie nie miałabym towarzyszącego mi teraz poczucia utraty. A nieunikniony proces przemijania jawiłby mi się jako naturalny bieg życia.




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treśœci numeru