Gustav Janouch (1903–1968), czeski pisarz i kompozytor, miał 17 lat, kiedy w końcu marca 1922 roku ojciec zaprowadził go do swego biurowego kolegi, Franza Kafki. Przed wizytą ojciec dał Kafce do przeczytania próby pisarskie i poetyckie syna, znalezione przy okazji dociekań przyczyny zbyt wysokich rachunków za elektryczność. Od tej pory Janouch stał się częstym gościem w Zakładzie Ubezpieczeń Robotników od Nieszczęśliwych Wypadków, a treść swych rozmów z pisarzem zapisywał. Na podstawie notatek z młodości napisał później książkę Gespräche mit Kafka, której pierwsze wydanie ukazało się w wydawnictwie Fischer Verlag (Frankfurt am Main, 1951), natomiast drugie, znacznie rozszerzone, w roku 1968. Oddany w niej został klimat rozmów między wielkim pisarzem i zapatrzonym w niego uczniem, a także atmosfera Pragi z lat dwudziestych (red.).
Ojciec zszedł ze mną na pierwsze piętro; weszliśmy do dość dużej, dobrze urządzonej kancelarii.
Za jednym z dwu obok siebie stojących biurek siedział wysoki, szczupły mężczyzna. Miał czarne, zaczesane do tyłu włosy, ostry nos, cudowne szarobłękitne oczy pod uderzająco wąskim czołem i usta uśmiechające się gorzko-słodkim uśmiechem.
– To na pewno on – powiedział zamiast przywitania.
– To on – powiedział mój ojciec.
Doktor Kafka podał mi rękę.
– Mnie pan nie musi się wstydzić. Ja też mam wysokie rachunki za światło.
Roześmiał się i moja nieśmiałość znikła.
A więc to jest twórca tajemniczej pluskwy, Samsy – powiedziałem do siebie, rozczarowany widokiem zwykłego, uprzejmego człowieka.
– W pana wierszach jest za dużo hałasu – powiedział Franz Kafka, kiedy ojciec zostawił nas samych. – Jest to zjawisko towarzyszące młodości, wskazujące na nadmiar sił witalnych. Idzie o to, że hałas sam w sobie jest piękny, ale nie ma nic wspólnego ze sztuką. Przeciwnie! Hałas psuje ekspresję. Ale ja nie jestem krytykiem [...]. Jestem tylko podsądnym i widzem.
– A sędzią? – zapytałem.
Kafka uśmiechnął się zażenowany.
– Wprawdzie jestem też w sądzie woźnym, ale sędziów nie znam. Prawdopodobnie jestem tylko skromnym pomocnikiem woźnego. Nie mam żadnego określonego stanowiska – roześmiał się Kafka. Śmiałem się wraz z nim, chociaż go nie rozumiałem.
– Określone jest tylko cierpienie – powiedział poważnie. – Kiedy pan pisze?
Zaskoczyło mnie to pytanie, dlatego odpowiedziałem szybko.
– Wieczorami, nocą, w ciągu dnia bardzo rzadko. W ciągu dnia nie umiem pisać.
– Dzień to wielkie czary.
– Przeszkadza mi światło, fabryka, domy, okna naprzeciwko. Głównie jednak światło. Światło odwraca uwagę.
– Może odwraca od mroku wnętrza? To dobrze, kiedy światło obezwładnia człowieka. Gdyby nie było tych ponurych, bezsennych nocy, nie pisałbym w ogóle. W ten sposób uświadamiam sobie moją ciemną samotność.
Czyż to nie on sam jest tą nieszczęśliwą pluskwą z
Przemiany? – przyszło mi do głowy.
Ucieszyłem się, kiedy drzwi się otworzyły i wszedł ojciec.
Kafka ma wielkie szare oczy pod gęstymi, bardzo ciemnymi brwiami. Jego smagła twarz jest żywa. Kafka mówi twarzą.
Kiedy tylko może zastąpić słowo ruchem mięśni twarzy, czyni to. Uśmiech, ściągnięcie brwi, zmarszczenie wąskiego czoła, wysunięcie lub zaciśnięcie warg – to ruchy, które zastępują wypowiadane zdania.
Franz Kafka lubi gesty i dlatego posługuje się nimi oszczędnie. Jego gest nie jest dodatkiem do mowy, dublującym słowa, lecz niejako słowem odrębnego języka ruchu, środkiem porozumienia, a więc w żadnym razie nie biernym odruchem, lecz świadomym wyrazem woli.
Zaciskanie dłoni, kładzenie wyciągniętych dłoni na powierzchni biurka, wygodne, a jednak pełne napięcia odchylanie się na krześle, skłanianie głowy z jednoczesnym wzniesieniem ramion, przyciskanie ręki do serca – to tylko drobna część jego oszczędnie stosowanych środków wyrazu, którym zawsze towarzyszy przepraszający uśmiech, jak gdyby chciał powiedzieć: – To prawda, przyznaję, że gram, ale mam nadzieję, że ta gra wam się podoba. I ostatecznie robię to tylko po to, żeby na krótką chwilę zdobyć wasze zrozumienie.
– Czy pan wciąż chodzi do stolarza w Karolinenthal1?
– Pan o tym wie?
– Ojciec mi powiedział.
– Nie, nie byłem tam dawno. Zdrowie mi nie pozwala. Jego Królewska Mość Ciało.
– To mogę sobie wyobrazić. Praca w zakurzonym warsztacie nie jest zbyt przyjemna.
– Myli się pan. Kocham pracę w warsztacie. Zapach wiórów drzewnych, śpiew piły, uderzenia młotka, wszystko to mnie urzekało. Popołudnie biegło tak szybko. Zawsze byłem zdumiony, że już nadszedł wieczór.
– Był pan na pewno zmęczony.
– Zmęczony, ale szczęśliwy. Nie ma nic piękniejszego niż prosta, konkretna, ogólnie użyteczna praca rzemieślnicza. Poza stolarką pracowałem również na roli i w ogrodzie. Wszystko to było o wiele piękniejsze i więcej warte niż wymuszona praca w biurze. Tutaj wydaje się, że człowiek jest czymś wyższym, lepszym; ale to tylko pozór. W rzeczywistości jest się tylko bardziej samotnym, a więc bardziej nieszczęśliwym. To wszystko. Praca umysłowa wyrywa człowieka ze społeczności ludzkiej. Rzemiosło natomiast prowadzi go do ludzi. Jaka szkoda, że nie mogę już pracować w warsztacie lub w ogrodzie.
– Ale nie chciałby pan zrezygnować ze swego stanowiska?
– Dlaczego by nie? Marzę o tym, żeby pojechać do Palestyny jako robotnik rolny lub rzemieślnik.
– Zostawiłby pan tutaj wszystko za sobą?
– Wszystko, bylebym znalazł życie w pewności i pięknie.
– Pan opisuje poetę jako wielkiego i cudownego człowieka, którego stopy znajdują się na ziemi, podczas gdy głowa tonie w chmurach. Oczywiście, tak właśnie wygląda zwykły obraz, zgodny z drobnomieszczańską konwencją. Jest to iluzja, która ma spełniać skryte życzenia ludzi, ale nie ma ona nic wspólnego z rzeczywistością. W rzeczywistości poeta jest zawsze znacznie mniejszy i słabszy niż przeciętny człowiek. Dlatego o wiele intensywniej i mocniej niż inni odczuwa ciężar ziemskiej egzystencji. Dla niego osobiście jego pieśń jest tylko krzykiem. Sztuka dla artysty to cierpienie, poprzez które wyzwala się on dla nowego cierpienia. Wcale nie jest gigantem, lecz tylko mniej lub bardziej jaskrawo upierzonym ptakiem, zamkniętym w klatce swego istnienia.
– Pan także? – spytałem.
– Ja jestem zupełnie nieznośnym ptakiem – rzekł Franz Kafka. – Kawką. Sprzedawca węgla w Tyńskim Dworze ma taką. Widział ją pan?
– Tak, lata koło jego sklepu.
– Tak, moja krewna ma się lepiej niż ja. To prawda, że podcięli jej skrzydła. Ale jeżeli o mnie chodzi, nie było to w ogóle potrzebne, bo moje skrzydła są bezwładne. Dlatego nie ma dla mnie żadnych wysokości i odległości. Zbity z tropu, podskakuję sobie wśród ludzi. Odnoszą się do mnie z głęboką nieufnością. Bo rzeczywiście jestem niebezpiecznym ptakiem, złodziejem, kawką. Ale to tylko pozór. W gruncie rzeczy nie mam zamiłowania do błyszczących przedmiotów. Dlatego nie mam nawet lśniącego czarnego upierzenia. Jestem szary jak popiół. Jestem kawką, która tęskni za tym, aby zniknąć między kamieniami. Ale ja tylko żartuję, żeby pan nie zauważył, jak źle jest mi dzisiaj.
[...] sposób bycia Kafki wyrażał dobrowolne i przez to triumfujące poddanie. Na cienkich wargach igrał delikatny uśmiech, będący raczej odbiciem jakiejś odległej obcej radości niż wyrazem jego własnego pogodnego nastroju. Oczy zawsze patrzyły na ludzi trochę z dołu ku górze. [...] Cała postać zdawała się mówić: „Wybaczcie mi, jestem całkiem nieważny. Zrobicie mi wielką przyjemność, jeżeli mnie nie zauważycie”.
Jego głos o barwie barytonu był pełen wahania, stłumiony, cudownie melodyjny, chociaż nigdy nie wykraczał poza przeciętną siłę i wysokość. Głos, gesty, spojrzenie, wszystko promieniowało spokojem zrozumienia i dobroci.
Zarówno petenci, jak i personel zwykle używali tylko drzwi od korytarza. Pukali, a Kafka odpowiadał krótko i niezbyt głośno „Proszę!”, podczas gdy jego partner z kancelarii i wydziału, który dzielił z nim pokój, wyrzucał z siebie wyniosłe i zdradzające zły humor „Wejść!”.
Ton takiego wezwania, który już przed drzwiami miał uświadomić petentowi, jak niewiele znaczy, był odpowiedni do stale zmarszczonych żółtych brwi, do wysilonej precyzji przedziałka, biegnącego aż na kark poprzez pozbawione życia włosy koloru uryny, do wysokiego sztywnego kołnierzyka i szerokiego, ciemnego krawata, zapiętej wysoko kamizelki oraz lekko wyłupiastych wodnisto-niebieskich gęsich oczu człowieka, który przez wiele lat siedział naprzeciwko Kafki w biurze.
Pamiętam, że Franz Kafka zawsze lekko wzdrygał się na dźwięk wielkopańskiego „Wejść!” kolegi. Zdawał się zerkać na niego ku górze z nieukrywaną nieufnością, jak gdyby spodziewał się, że za chwilę otrzyma cios. Tę samą postawę przyjmował zresztą nawet wtedy, kiedy kolega mówił do niego przyjaznym głosem. Było oczywiste, że Kafka odczuwał wobec Tremla nieprzyjemną obcość.
[...] Kafka ukrywał napięcie, jakie istniało przez lata między nim a biurowym kolegą. I Treml zdawał sobie chyba sprawę z niechęci Kafki, dlatego mówił do niego z góry, czy to urzędowo, czy prywatnie, w tonie lekko pretensjonalnym, mając zawsze na wąskich wargach sarkastyczny uśmiech światowca.
[...] Pewnego razu powiedziałem:
– Życie z takim kolegą musi być trudne.
Ale doktor Kafka zareagował energicznie, wysoko podnosząc dłoń.
– Nie, nie! To nieprawda. On nie jest gorszy od reszty urzędników. Przeciwnie, jest o wiele lepszy. Ma dużą wiedzę.
Odparłem: – Pewnie używa jej tylko po to, żeby się popisywać.
Kafka skinął głową. – Tak, tak bywa. Wielu ludzi to robi, nie wykonując żadnej rzeczywistej pracy. Doktor Treml naprawdę przykłada się do pracy.
Westchnąłem. – Dobrze, pan go chwali, ale mimo wszystko nie lubi go pan. Chce pan pochwałą pokryć swoją niechęć.
Kafka zamrugał oczami i przygryzł dolną wargę, podczas gdy ja ciągnąłem analizę.
– Dla pana on jest kimś obcym. Patrzy pan na niego jak na dziwne zwierzę w klatce.
Ale w tym momencie Kafka spojrzał mi w oczy niemal ze złością i rzekł cicho, głosem głuchym od hamowanego napięcia: – Jest pan w błędzie. To nie Treml, tylko ja jestem w klatce.
– To jest zrozumiałe. Biuro...
Kafka przerwał mi: – Nie tylko w biurze, ale wszędzie. – Położył zaciśniętą pięść na piersi. – Cały czas noszę kraty w sobie.
Przez kilka chwil patrzyliśmy sobie prosto w oczy. Potem rozległo się pukanie do drzwi. Wszedł mój ojciec. Napięcie znikło.
Mniej więcej trzy tygodnie po pierwszym spotkaniu z Franzem Kafką poszedłem z nim na pierwszy spacer. W biurze powiedział mi, żebym czekał na niego o czwartej koło pomnika Husa na Rynku Staromiejskim; miał przynieść zeszyt z wierszami, który mu pożyczyłem.
Byłem o umówionej porze w umówionym miejscu, ale Franz Kafka spóźnił się prawie godzinę.
Przepraszał. – Nigdy nie mogę przyjść na spotkanie punktualnie. Zawsze się spóźniam. Obiecuję sobie zdążyć, mam szczery zamiar dotrzymać umowy, ale okoliczności lub ciało zawsze obracają ten zamiar wniwecz, aby dowieść mej słabości. To jest chyba źródło mojej choroby.
[...] Spacerowaliśmy po Rynku Staromiejskim. Franz Kafka pokazał mi sklep rodziców i ich dom.
– A więc jest pan bogaty – powiedziałem.
Franz Kafka zacisnął usta.
– Czym jest bogactwo? Dla jednego bogactwo to stara koszula. Inni są biedni, mając dziesięć milionów. Bogactwo jest czymś całkowicie względnym i niedającym satysfakcji. Zasadniczo rzecz biorąc, jest to tylko szczególna sytuacja. Bogactwo zakłada zależność od rzeczy, które się posiada i które trzeba chronić przed utratą, zdobywając dalszy majątek i dalszą zależność. Jest to nic innego jak zmaterializowana niepewność. Ale – wszystko to należy do moich rodziców, nie do mnie.
Mój pierwszy spacer z Franzem Kafką zakończył się tak: kiedyśmy po okrążeniu Rynku znaleźli się znowu koło Pałacu Kińskich, ze sklepu z szyldem HERMANN KAFKA wyłonił się wysoki barczysty mężczyzna w ciemnym płaszczu i lśniącym kapeluszu. Stał jakieś pięć kroków od nas i czekał. Kiedyśmy się nieco zbliżyli, mężczyzna powiedział bardzo głośno: – Franz. Idź do domu. Powietrze jest wilgotne.
Wtedy Kafka powiedział dziwnie cichym głosem: – Mój ojciec. Niepokoi się o mnie. Miłość często przybiera oblicze przemocy. Miej się pan dobrze. Niech mnie pan odwiedzi.
Skinąłem głową. Franz Kafka odszedł, nie podając mi ręki.
[Gustav Janouch przyniósł Kafce właśnie wydaną Kolonię karną.]
– Ślicznie zrobione – rzekłem. – Naprawdę pokazowa produkcja Drugulina2. Może być pan zadowolony, panie doktorze.
– Naprawdę to nie jestem zadowolony – powiedział Franz Kafka, niedbale wsunął książkę do szuflady i schował ją. – Publikacja moich gryzmołów zawsze mnie denerwuje.
– To dlaczego pan pozwala je drukować?
– Otóż to! Max Brod, Felix Weltsch, wszyscy moi przyjaciele zawsze zabierają to, co napisałem, a potem zaskakują mnie gotową umową z wydawcą. Nie chcę im sprawiać przykrości i tak się to wszystko kończy – na opublikowaniu rzeczy, które właściwie są tylko zupełnie osobistymi zapiskami lub zabawą. Osobiste świadectwa mojej ludzkiej słabości są drukowane, a nawet sprzedawane, bo przyjaciele, z Maksem Brodem na czele, umyślili, żeby zrobić z nich literaturę, a ja nie mam dość siły, by te dowody samotności zniszczyć.
Po krótkiej chwili dodał zmienionym głosem: – W tym, co powiedziałem, jest oczywiście przesada i trochę złośliwości wobec moich przyjaciół. W rzeczywistości jestem tak zepsuty i bezwstydny, że współpracuję przy publikacji tych rzeczy. Aby usprawiedliwić własną słabość, przedstawiam okoliczności jako silniejsze, niż naprawdę są. Jest to oczywiście oszustwo. Przecież jestem prawnikiem. Dlatego nie mogę ustrzec się zła.
– W pańskim opowiadaniu [Palacz] jest tyle słońca i zapału. Tyle miłości – choć się o niej nie wspomina.
– Tego wszystkiego nie ma w opowiadaniu, to jest w przedmiocie opowiadania – w młodości – powiedział Franz Kafka. – Młodość jest pełna słońca i miłości. Młodość jest szczęśliwa, ponieważ ma zdolność widzenia piękna. Kiedy ta zdolność ginie, zaczyna się żałosna starość, upadek, nieszczęście.
– Więc starość wyklucza szczęście?
– Nie, szczęście wyklucza starość. – Uśmiechając się, pochylił głowę, jak gdyby chcąc ją ukryć w podniesionych ramionach. – Kto zachowuje zdolność widzenia piękna, ten się nie starzeje.
Uśmiechem, postawą i głosem przypominał spokojnego, pogodnego chłopca.
Franz Kafka i ja często śmieliśmy się wspólnie naprawdę bez opamiętania i głośno, jeżeli w ogóle można określić śmiech Kafki jako głośny. Tym, co zostało w mojej pamięci, nie jest brzmienie jego śmiechu, lecz gesty, którymi wyrażał rozbawienie. Odchylał głowę szybkim lub powolnym ruchem – w zależności od stopnia, w jakim coś go śmieszyło – otwierał lekko zaciśnięte usta i mrużył oczy, pozostawiając tylko wąskie szparki, tak jakby zwracał się twarzą do słońca. Albo też kładł dłonie na biurku, podnosił ramiona, wciągał dolną wargę, kulił się i zamykał oczy, jak gdyby ktoś miał go w kąpieli nagle spryskać wodą.
Deszczowy, mokry dzień październikowy. W korytarzach Zakładu Ubezpieczeń Robotników od Nieszczęśliwych Wypadków paliły się lampy. Biuro doktora Kafki przypominało pogrążoną w półmroku jaskinię. Kafka siedział nisko pochylony przy biurku. Przed nim leżała kartka szarawego papieru kancelaryjnego. W ręce miał długi żółty ołówek. Kiedy się zbliżyłem, położył ołówek na papierze, pokrytym niedbale wykonanymi szkicami dziwacznych postaci.
– Pan rysuje?
Kafka uśmiechnął się przepraszająco: – Nie! To są tylko takie bazgroły.
– Czy mogę zobaczyć? Jak pan wie, interesuję się rysunkami.
– Ale to nie są rysunki, które bym chciał komuś pokazać. To są czysto osobiste i z tego powodu nieczytelne hieroglify.
Chwycił arkusze obiema rękami i zmiął je w kulkę, po czym cisnął do kosza przy biurku.
– Moje postacie nie mają właściwych proporcji. Nie mają własnego horyzontu. Perspektywa postaci, których zarys staram się uchwycić, leży poza papierem, przy drugim, niezaostrzonym końcu ołówka – we mnie! – Sięgnął do kosza, wyjął kulkę papieru, którą dopiero co wyrzucił, wygładził pomięty arkusz, podarł go na bardzo małe kawałki i zdecydowanym ruchem zmiótł z powrotem do kosza. Zaskakiwałem doktora Kafkę przy rysowaniu jeszcze kilka razy i za każdym razem rzucał on pomięte bazgroły, jak nazywał te rysunki, do kosza lub chował je pośpiesznie do środkowej szuflady biurka. Skoro tak, to znaczyło, że były one dla niego sprawą jeszcze bardziej intymną niż to, co pisał. To naturalnie wzbudziło we mnie rosnącą ciekawość, którą starałem się przed doktorem Kafką ukryć. Zachowywałem się tak, jak gdybym nigdy nie zauważał, jak pośpiesznie usuwa rysunki. Jednakże moje udawanie zawsze pozostawiało atmosferę skrępowania i napięcia. Nie mogłem rozmawiać i słuchać z taką łatwością i bez zakłopotania, jak przedtem, kiedy nic – jak sądziłem – nie było przede mną ukrywane.
To nie uchodziło uwagi Kafki, zdawał sobie sprawę, że jest mi nieswojo, i pewnego razu, kiedy ponownie przyłapałem go na rysowaniu, przesunął kartkę w moją stronę i unikając mego wzroku, powiedział: – Niech pan się przyjrzy moim bazgrołom. Nie ma sensu, bym wzbudzał w panu niezaspokojoną ciekawość i przez to zmuszał pana do fałszu. Proszę, niech się pan na mnie nie gniewa.
Nie miałem nic do powiedzenia. Czułem się, jak gdyby mnie przyłapano na jakiejś nieprzyzwoitości. W pierwszej chwili chciałem przesunąć rysunki z powrotem przez stół, potem jednak zebrałem się w sobie i z głową odchyloną w bok zerknąłem na papier. Był pokryty dziwnymi drobnymi szkicami, w których podkreślono tylko abstrakcyjny ruch – szkicami biegających, walczących, czołgających się i klęczących na ziemi ludzików.
Byłem zawiedziony.
– Ależ to nic nie jest! Pan naprawdę nie musiał ich przede mną ukrywać. To są całkiem niewinne szkice. – Kafka poruszył głową w obie strony. – O nie! Nie są one tak niewinne, na jakie wyglądają. Te rysunki to ślady starej, głęboko zakorzenionej namiętności. Dlatego starałem się ukryć je przed panem.
Spojrzałem znowu na kartkę z ludzikami.
– Nie rozumiem pana, panie doktorze. Gdzie tu jest jakaś namiętność?
Kafka uśmiechnął się pobłażliwie. – Oczywiście nie ma jej na papierze. Tam są tylko ślady. Namiętność jest we mnie. Zawsze chciałem umieć rysować. Chciałem widzieć i utrwalać to, co zobaczyłem. To jest moja namiętność.
– Czy brał pan lekcje rysunku?
– Nie. Starałem się określić to, co widzę, na swój własny sposób. Moje rysunki nie są obrazami, ale prywatnym pismem obrazkowym. – Na twarzy doktora pojawił się uśmiech. – Chodzi o to, że wciąż jestem w niewoli egipskiej. Dotychczas nie przeszedłem przez Morze Czerwone.
Roześmiałem się: – Pierwszą rzeczą za Morzem Czerwonym jest pustynia.
Kafka skinął głową: – Tak, tak jest w Biblii i w ogóle.
Oparł ręce na krawędzi biurka, odchylił się na krześle i rozluźniwszy ciało, patrzył w napięciu w sufit.
– Fałszywa iluzja wolności, osiągnięta jedynie za pomocą zewnętrznych środków, jest błędem, splątaniem, pustynią, w której nie rośnie nic prócz dwu gorzkich traw: lęku i rozpaczy. To rzecz naturalna, ponieważ wszystko, co ma rzeczywistą i trwałą wartość, jest zawsze darem przychodzącym od wewnątrz. Człowiek nie rośnie przecież od dołu ku górze, lecz od środka na zewnątrz. To fundamentalny warunek wszelkiej wolności w życiu. Nie jest nim sztucznie skonstruowany klimat społeczny, lecz postawa wobec siebie i świata, wymagająca nieustannej walki. To warunek, poprzez który człowiek staje się wolny.
– Warunek? – zapytałem nieufnie.
– Tak – powiedział Kafka i powtórzył definicję.
– Ależ to kompletny paradoks! – zawołałem.
Kafka zaczerpnął głęboki oddech. Potem powiedział: – Tak, tak właśnie naprawdę jest. Iskra, stanowiąca nasze świadome życie, musi stać się mostem nad przepaścią przeciwieństw i przeskoczyć od jednego bieguna do drugiego, abyśmy przez chwilę mogli zobaczyć świat: odsłonięty w błysku rozjaśnienia.
Milczałem przez chwilę. Potem wskazałem papier z rysunkami i zapytałem cicho: A te ludziki, gdzie one są?
– Wychodzą z ciemności, ażeby w ciemności zniknąć – powiedział Kafka, wyciągnął szufladę, wrzucił do niej papier pokryty bazgrołami i powiedział głosem brzmiącym całkiem rzeczowo: – Moje rysowanie to wciąż ponawiana i kończąca się niepowodzeniem próba pierwotnej magii. – Wbiłem w niego nierozumiejący wzrok, a przy tym musiałem mieć naprawdę niemądrą minę i wyglądać głupio. Bo kąciki ust Kafki drgały. Najwidoczniej powstrzymywał się od śmiechu. Zasłonił usta podniesioną ręką. Kaszlnął i powiedział: – Wszystko w ludzkim świecie to ożywione obrazy. Kiedy Eskimosi chcą zapalić kawał drewna, rysują na nim kilka falistych linii. Jest to magiczny obraz ognia. [...] Ja robię tak samo. Poprzez swe rysunki chcę się uporać z kształtami, które postrzegam. Ale moje postacie się nie zapalają. Może używam niewłaściwego materiału? A może mój ołówek nie ma odpowiedniej mocy? Możliwe też, że to tylko ja sam jestem jej pozbawiony.
– Tak musi być – zgodziłem się, jednocześnie próbując uśmiechnąć się ironicznie. – Ostatecznie, panie doktorze, nie jest pan Eskimosem.
– Tak, to prawda. Nie jestem Eskimosem, lecz jak większość ludzi dzisiaj żyję w lodowatym świecie, a nie mamy przy tym ani futer Eskimosów, ani innych środków do życia, jakimi oni rozporządzają. W porównaniu z nimi wszyscy jesteśmy nadzy. – Zacisnął usta. – Dzisiaj najcieplej ubrane są wilki w owczej skórze, im jest dobrze. Są ubrane, jak trzeba. Co pan o tym sądzi?
Nie zgodziłem się z tym. – Dziękuję, nie. Już wolę zamarznąć.
– Ja też! – Zawołał doktor Kafka i wskazał na kaloryfer, na którym w podłużnym blaszanym naczyniu parowała woda. – Nie chcemy futer własnych ani pożyczonych. Będziemy się raczej trzymać naszej znakomitej lodowej pustyni. – Śmieliśmy się obaj: doktor Kafka, aby zatuszować moje niezrozumienie, ja zaś – ażeby przyjąć jego dobrotliwość jako coś całkowicie oczywistego.
Otrzymałem pełen zniewag grubiański list od pewnego znajomego, któremu pożyczałem drobne sumy i dla którego nie miałem pieniędzy na dalsze pożyczki. „Zarozumiała małpa”, „byk”, i „idiota” należały do najłagodniejszych wyrażeń w tym liście.
Pokazałem list Kafce, który koniuszkami palców odłożył go na krawędź biurka, jak gdyby to był jakiś niebezpieczny przedmiot. Potem powiedział:
– Wyzwiska są czymś straszliwym. Ten list wydaje mi się podobny do dymiącego ognia, który wypala płuca i oczy. Każde takie słowo niszczy największy ludzki wynalazek – język. Jest obelgą dla duszy i morderczą obrazą łaski. To samo odnosi się do wszelkiego używania wyrazów bez należytej rozwagi. Bo mówić to znaczy rozważać i określać. Słowo jest rozstrzygnięciem między życiem a śmiercią.
– Czy myśli pan, że powinienem prosić adwokata o wystosowanie odpowiedniego listu do tego kolegi? – spytałem.
Kafka gwałtownie potrząsnął głową.
– Nie! W jakim celu? W żadnym razie nie weźmie takiego ostrzeżenia poważnie. A nawet gdyby tak zrobił – niech pan zostawi go w spokoju. Byk, o którym mówi, wcześniej czy później weźmie go na rogi. Nie da się uciec przed duchami, które sprowadza się na świat. Zło zawsze powraca do swego źródła.
Leo Weisskopf [kolega Janoucha] zmarł. Samobójstwo. Otrucie cyjankiem. Podobno kochał się w zamężnej kobiecie, o wiele starszej od siebie. Czy rzeczywiście była to jedyna przyczyna samobójstwa, nigdyśmy się nie dowiedzieli. Ernst Lederer w to wątpił.
Opowiedziałem tę historię doktorowi Franzowi Kafce. Słuchał z zamkniętymi oczami i kiedy zakończyłem relację, milczał jeszcze przez minutę lub dwie, a następnie, patrząc w sufit, powiedział: – To bardzo niejasny wypadek. Człowiek ma pełną świadomość siebie samego właściwie jedynie wtedy, kiedy kocha lub kiedy znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Może pański znajomy rozczarował się do kobiety, którą kochał. A może był dla niej jedynie chwilową zabawką? Może myślał, że jego życie bez niej jest całkowicie pozbawione sensu? Może śmiercią pragnął jej pokazać, jakie wartości wyznaje? A może chciał jej powiedzieć, że po tym, jak go opuściła, jedyną rzeczą, jaka mu pozostała, jest prawo dysponowania sobą zgodnie z własnym życzeniem? Rozumie pan?
– Tak – powiedziałem.
Kafka ciągnął dalej. – Można odrzucić tylko to, co naprawdę do nas należy. A więc samobójstwo można uważać za absurdalnie szczytową formę egotyzmu. Jako egoizm, który uzurpuje sobie prawo równe władzy Boga, podczas gdy w rzeczywistości w tym wypadku nie może być w ogóle mowy o władzy, ponieważ nie ma tu żadnej siły. Samobójca zabija siebie z bezsilności. Nie jest zdolny do niczego innego. Utracił już wszystko. Odbiera więc ostatnią rzecz, jaka mu jeszcze pozostała. Do tego nie trzeba żadnej siły. Wystarcza zwątpienie, porzucenie wszelkiej nadziei. Nie wiąże się z tym żadne ryzyko. Wyczynem byłoby wytrwanie, poświęcenie się życiu, życie z dnia na dzień z pozorną beztroską.
Wskazał palcem pytanie [z ankiety literackiej w „Prager Presse”]: „Co może Pan powiedzieć o literackich planach na przyszłość?” i zaśmiał się. – To głupie. Nie da się na to odpowiedzieć.
Spojrzałem na niego, nie rozumiejąc, o co chodzi.
– Czy można przewidzieć, jak będzie w najbliższym czasie biło serce? Nie, to niemożliwe. Pióro jest przecież tylko sejsmograficznym ołówkiem serca. Rejestruje trzęsienia ziemi, ale nie może ich przepowiedzieć.
[o antologii poezji ekspresjonistycznej]
– Więc myśli pan, że to zła książka?
– Nie powiedziałem tego.
– Czy to nie bełkot, w dodatku kłamliwy?
– Nie. Przeciwnie, ta książka jest zatrważająco szczerym świadectwem oderwania. Język nie stanowi już tutaj więzi. Każdy z autorów mówi tylko dla siebie. Piszą, jak gdyby język był ich osobistą własnością. Tymczasem język jest tylko pożyczony żyjącym na nieokreślony czas. Możemy go tylko używać. Naprawdę należy on do umarłych i do tych, którzy się jeszcze nie narodzili. Trzeba być ostrożnym w korzystaniu z ich własności. O tym właśnie ci pisarze zapomnieli. Są niszczycielami języka. To wielkie przewinienie. Ranienie języka jest zawsze ranieniem uczuć i mózgu, zaciemnianiem świata. Zlodowaceniem.
[...]
– To zdrada! – wybuchnąłem. – Ludzie udają, że są czymś, czym nie są.
– To co? Co w tym nadzwyczajnego? – Jego twarz przybrała fascynujący wyraz współczucia, cierpliwości i przebaczenia. – Ile krzywd popełnia się w imię sprawiedliwości? Jak często głupota wymachuje sztandarem oświecenia? Jak często upadek udaje, że jest wzlotem? Widzimy to już teraz całkiem wyraźnie. Wojna nie tylko spaliła i rozdarła świat, ale także go oświetliła. Widzimy, że jest to labirynt zbudowany przez samych ludzi, zimny świat maszyn, którego komfort i pozorna celowość w coraz większym stopniu pozbawiają nas siły i godności. Widać to wyraźnie w książce, którą pożyczył mi pana ojciec. Ci poeci kwilą lirycznie jak zmarznięte dzieci albo wywrzaskują hymny jak zdziczali czciciele fetyszów: tym bardziej wysilają się w słowach i gestach, im mniej wierzą w bożka, przed którym tańczą.
Kiedy w roku 1922 Brytyjczycy uwięzili Mahatmę Gandhiego [...], Kafka powiedział: – Teraz jest jasne, że ruch Gandhiego zwycięży. Uwięzienie Gandhiego nada tylko większy rozmach jego partii. Bez męczenników każdy ruch się wyradza i staje grupą nacisku tanich łowców sukcesu. Potok zmienia się w sadzawkę, w której toną wszelkie myśli o przyszłości. Bo idee – jak w ogóle wszystko na świecie, co ma ponadosobistą wartość – żyją jedynie dzięki ofiarom, jakie czynią z siebie ludzie.
Przekład i wybór tekstów Andrzej Bogusławski
Andrzej Bogusławski urodził się w 1933 roku w Warszawie. Lingwista. Profesor Uniwersytetu Warszawskiego. 16 maja został doktorem honoris causa Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu. Jest również doktorem honoris causa Carl von Ossietzky Universität w Oldenburgu (Niemcy) oraz członkiem czynnym Polskiej Akademii Umiejętności. Autor około 300 prac naukowych.
1 Obecnie Karlín, dzielnica Pragi (przyp. red.).
2 Mowa o jednej z najsłynniejszych oficyn niemieckich – działającej w Lipsku Offizin Drugulin, w czasach Kafki prowadzonej przez Johannesa Baenscha-Drugulina (przyp. red.).