PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 69

Teresa Torańska

Tak to zostało w pamięci*



Jesień 1981 roku. Po obradach jakiejś komisji krajowej zjedliśmy kolację w hotelu Heweliusz w Gdańsku. Dostojni panowie: Bronisław Geremek, Tadeusz Mazowiecki, mecenas Siła-Nowicki i ja — w charakterze kierowcy samochodu służbowego redakcji „Tygodnika Solidarność” polonez combi. Była 12 w nocy, chcieliśmy jak najszybciej wracać do Warszawy. Kelner gdzieś zniknął, poszedłem go szukać. Na korytarzu spotkałem Kopaczewskiego. Józek — zażartował — chyba coś się dzieje, hotelowe dziewczyny oferują preferencyjne ceny.

Dopadłem kelnera, nabazgrał rachunek, wziął pieniądze i wrzasnął, ze złością: od dzisiaj z wami koniec. Zmroziło mnie.

Tego dnia generał Jaruzelski wprowadził do zakładów pracy komisje wojskowe. Nie wiedziałem o tym, cały dzień siedzieliśmy na obradach. Ale kelner wiedział i cieszył się, że już wkrótce nie będzie solidarnościowej hołoty obsługiwał. Wyglądał jak Roman Wilhelmi z Zaklętych rewirów, tylko starszy.

Kelnerzy to była specjalna kategoria ludzi. Tłumaczyliśmy sobie, że to tajniacy.

Po posiedzeniu Komisji Krajowej w Radomiu nie miałem żadnych złudzeń. Karol Modzelewski powiedział: bój to będzie ich ostatni. Protokół z tego zebrania przekazał bezpiece Naszkowski. Znowu wracałem do Warszawy samochodem z Geremkiem i Mazowieckim. Nie było między nimi żadnych rozmów. W przedostatnim numerze „Tygodnika Solidarność” napisałem: trudno zawierać porozumienie z kimś, kto jedną rękę do zgody wyciąga, a w drugiej trzyma za plecami pistolet.

11 i 12 grudnia byłem w Gdańsku na posiedzeniu Komisji Krajowej. Odbywało się na terenie stoczni. Po wystąpieniu Andrzeja Słowika z Łodzi Wałęsa bardzo donośnie zawołał do mikrofonu: Słowik, nie kracz. Prorocze słowa. WRONA już się przygotowała, by nad nami zapanować.

Wyszedłem na papierosa. Z sali szybkim krokiem wyszedł Frasyniuk. Dlaczego pan wychodzi? Mam pociąg do Wrocławia, tu nic ciekawego już nie będzie się działo. Umknął.

Jakiś młody człowiek przyszedł z miasta i zawiadamiał szeptem: imieniny Olka dzisiaj odwołane. Jakiego Olka? Halla. Dlaczego odwołane? Jego dom jest obstawiony. Mietek Wachowski powtórzył to Wałęsie. Wałęsa powiedział: jedźcie zobaczyć, co się dzieje w mieście. Wsiedliśmy z Mietkiem do Fiata 125p — służbowego samochodu przewodniczącego. Podjechaliśmy pod koszary wojskowe, koszary ZOMO, cisza, objechaliśmy miasto. Wróciliśmy do stoczni. Wałęsa polecił Konradowi Marusczykowi, swemu zastępcy z Gdańska, żeby zadzwonił do generała Cygana z MO. Generał Cygan poinformował, że nic złego się nie dzieje, szykuje się tylko akcja „Pierścień” — wyłapywanie cinkciarzy i prostytutek.

Mietek Wachowski zaprosił mnie na kolację. Po obradach wsiedliśmy do samochodu: księgowa ze stoczni Marynarki Wojennej — działaczka Solidarności, przewodniczący Wałęsa i ja. Wałęsa był wściekły, nic nie mówił. Nigdy nie byłem z przewodniczącym na ty. Pierwsza wysiadła księgowa, później na Zaspie Lech. Dojeżdżamy do Wachowskiego. Bloki jak pudełka. Pod blokiem Mietka stała buda. Nie wchodzimy — powiedział — jedźmy prosto. Jedziemy. Po 20—30 km zakopaliśmy się w śnieg, obróciło nas na drodze. To była zima ostra, duży śnieg. Wracamy. Z daleka widzimy, że budy już nie ma. Podjechał pod dom. Na parterze otworzył się lufcik, kobieta powiedziała: panie Wachowski, jacyś złodzieje są w piwnicy – i pach, zatrzasnęła okienko. Wyskoczyło dwóch i do Wachowskiego, że go zabierają. Poprosił, bym skoczył do żony po papierosy, ma karton. Pobiegłem na drugie piętro. Wtedy były olbrzymie trudności z papierosami. Dała, zszedłem na dół i Wachowskiego nie było.

Wróciłem do żony. Trzeba zatelefonować do Wałęsy, nie ma telefonu. Poszła do sąsiadów, nie działał. To jedziemy. Sprowadziła do dzieci sąsiadkę, złapaliśmy taksówkę. Taksówkarzowi kazałem się zatrzymać daleko od domu, pani Wachowska poszła sprawdzić, że przy wejściu nikt nie stoi. Nie stał. Drzwi otworzyła pani Danusia w koszuli nocnej. Byłem speszony, zauważyłem, że jest w zaawansowanej ciąży. Powiedziałem: mam dwa słowa do pana przewodniczącego. Proszę. Przewodniczący Lech leżał na kanapce w ubraniu, bez butów. Jak człowiek, który kładzie się na chwilę. Mietka wzięli. Który raz? — zapytał jego żony. Pierwszy. Niech się pani uspokoi — powiedział — mnie brali wiele razy, jak wzięli, to wypuszczą. Było około drugiej w nocy. Wróciliśmy do domu państwa Wachowskich. Zjadłem jajecznicę z cebulą i solo wypiłem butelkę wódki, którą mieliśmy wypić z Wachowskim. O piątej ekspres do Warszawy. Na ulicy padał śnieg, żywego ducha. I jechały jeden za drugim samochody pełne żołnierzy, milicjantów, budy, budy, plandeki. Lekko rozweselony machałem do nich, żeby się zatrzymały. Paru żołnierzy stuknęło się w czoło. Z mgławicy wynurzył się samochód. W fiacie 127p siedziała kobieta i popłakiwała. Mąż ją rzucił, właśnie się wyprowadził i ona dla uspokojenia „nerw” wyjechała na przejażdżkę.

Przejechaliśmy obok pomnika stoczniowców, nic, pod bramą stoczni nic. Odwiozła mnie na dworzec. W zatłoczonym pociągu znalazłem jakiś kącik i przysnąłem. Wyrwał mnie stentorowy głos: pan śpisz, a tu wojna! Szukamy naszych! Podniosłem głowę, nade mną stał Siła-Nowicki z Janem Olszewskim. Oni nocowali u Marusczyka, zięcia Siły-Nowickiego w Sopocie. Ubecy zgarnęli Marusczyka, mecenasów wylegitymowali, pouczyli, żeby nie zajmowali się czym nie trzeba, i odprawili do Warszawy.

Siła-Nowicki wyłuskał w pociągu jeszcze dwóch ludzi: podrzędnego działacza z regionu świętokrzyskiego, którego porzucił swemu losowi, oraz Zbyszka Romaszewskiego. Doprowadził go do klozetki, kazał mu się zamknąć, mnie postawił do pilnowania drzwi. Jak stary konspirator z okupacji. Przed Warszawą, gdy pociąg zaczął zwalniać, Siła wypuścił Romaszewskiego, otworzył drzwi pociągu i: skacz pan — rozkazał. Romaszewski skoczył w śnieg po pas. Dzięki temu mieliśmy radio „Solidarność”.

Zniknęli koledzy. Trochę się ukrywałem.

Wysłałem córkę do znajomego z pytaniem, czy mogę u niego zdeponować trochę książek. Chciałem je uratować przed rewizją. Powiedział: wydawnictwa „Kultury” wykluczone.

W redakcji „Tygodnika Solidarność” był komisarz wojskowy. Wynieśliśmy ze trzy kosze listów od czytelników. Nikt nie wpadł z powodu listu napisanego do redakcji. Zdeponowaliśmy je w najbardziej — jak nam się wydawało — bezpiecznym miejscu, czyli u księży. Oni te listy spalili. Prawdopodobnie ze strachu. Szkoda.

Raptem wiadomość, że Tadeusz Mazowiecki nie żyje. I że w Paryżu za jego duszę odprawiono mszę. Paryż wart mszy i Mazowiecki wart mszy. Skąd była ta wiadomość — nie wiadomo. Mówiono, że z Episkopatu. Postanowiliśmy sprawdzić u źródła, u człowieka najbardziej kompetentnego — Jerzego Urbana. Jola Strzelecka, Jacek Ambroziak i ja. Zostaliśmy wpuszczeni i miło przyjęci. Na biurku ministra Urbana stał rząd telefonów. W życiu takiego nie widziałem, nawet na filmach. Były to telefony kablowe, ciężkie, bez tarcz. Każdy do rejonowego komisarza wojskowego. Minister Urban podnosił słuchawkę i pytał, czy Tadeusz Mazowiecki przebywa na danym terenie. Najzabawniejsze było to, że niektórzy odbierający nie orientowali się, kto do nich dzwoni, i minister musiał im powtarzać imię, nazwisko i swoją funkcję. Po tych telefonach oświadczył, że nie wie, gdzie Mazowiecki przebywa, ale jest pewny, że żyje. Powiedzieliśmy, że musimy mieć oświadczenie na piśmie, żeby pokazać je synom. Tam jest trzech synów i pies. Nie dostaliśmy. W mieszkaniu Mazowieckiego drzwi były otwarte. Na kanapce w bibliotece, gdzie sypiał zawsze Mazowiecki, siedział francuski dziennikarz, polskojęzyczny, i najmłodszego z synów Mazowieckiego, jedenastoletniego, wypytywał, jakim tatusiem był dla chłopców Tadeusz Mazowiecki. Był! Chwyciłem dziennikarza za klapy i spuściłem go po schodach z X piętra.

Zgłosił się do mnie student matematyki. Otrzymał stypendium z Ameryki. W biurze paszportowym powiedziano mu, że paszport dostanie, jeżeli pozwoli, by na jego warszawski adres przychodziła korespondencja, którą ktoś będzie odbierał. A jeśli tego mieszkania nie udostępni, to paszportu nie dostanie. Przyszedł do mnie po radę. Powiedziałem: radzić nie mogę. Matematyka jest piękną nauką i Stany Zjednoczone są pięknym krajem, ale jeżeli pan się zgodzi, to matematykiem pan może już nie być, a ubekiem do końca życia na pewno tak.

W bojkocie aktorów nie uczestniczyłem. Nie miałem czego bojkotować. Nie dano mi okazji. Nie otrzymywałem żadnych propozycji.

Czytałem wiersze w mszach za ojczyznę ks. Jerzego Popiełuszki. Tam były recytacje i śpiewy. Zapraszała Roma Szczepkowska. Repertuar był często nieporadny. Wzniosły, dęty, kiczowaty.

Są jednak kicze, z których nie można się naśmiewać. Po jednej z mszy za ojczyznę podszedł do mnie w tłumie, przeciskając się, prof. Jan Błoński z paroma przygotowanymi kartkami maszynopisu. Proszę pana, to są wiersze, czy nie można by ich przeczytać, one są wspaniałe. Panie profesorze — powiedziałem — ja wszystkie je znam na pamięć, ale ja nie jestem tutaj szefem programowym i wymóg jest taki, żeby obok poezji prawdziwej czytać to, co naród przynosi, a przynoszą poetki amatorki, poeci górnicy, oni wszyscy przyjeżdżają z daleka i chcą swoich wierszy posłuchać.

W sypialni nad łóżkiem księdza Kazimierza Jancarza z Mistrzejowic, wspaniałego, światłego człowieka, wisiał na całą ścianę obraz, trzy na cztery metry, olej, w ramach. To był kicz. Nie wiem, czy ktoś mu podarował, czy sam zamówił. Przedstawiał bój z bolszewikami nad Wisłą. Nasz — zwycięski. Jak ksiądz może spać pod czymś takim? — zapytałem. A on: to miniatura tamtego. Rzeczywiście. Tak pragnął zwycięstwa. Przestałem się śmiać. U Jancarza wypiłem 25-letnie wino o szóstej rano. Podarunek Jana Pawła II dla jego Matki. Bo urodziła trzech kapłanów. A może czterech. Synów przeznaczyła służbie bożej. Za to dostała 25-letnie wino. Jak mi zaproponował wino, to powiedziałem, że o szóstej rano nie piję. A on na to: jak pokażę, jakie to wino i od kogo, to się pan napije. Ma je od Matki, która mu je oddała.

Bałem się dwa razy. Raz, kiedy w paru próbowaliśmy dość nieudolnie jakąś bibułę i w mieszkaniu konspiracyjnym czekaliśmy na szczotki. Mieliśmy umówiony sygnał pukania, nikt nie przychodził. I nagle brutalne walenie. Nie wpuściliśmy. A potem się dowiedzieliśmy, że był to spóźniony kolporter, który chciał szybko wejść i usprawiedliwić się, że się spóźnił.

Drugi raz też bałem się niepotrzebnie. Pobił mnie patrol ZOMO na dworcu w Gdańsku po godzinie policyjnej w styczniu 82 roku. Ocknąłem się w szpitalu i lekarzom nie pozwoliłem zrobić sobie zastrzyku przeciwtężcowego i znieczulającego. Nie ufałem im. Zszywali mi łuk brwiowy na żywca. Bardzo brzydko się wtedy bałem, teraz się wstydzę tych podejrzeń.

Lekarze zachowywali się wspaniale.

I górnicy w Lubiniu. Nas, aktorów, przyjmowali na półlegalnych występach z otwartymi ramionami.

I w Piekarach Śląskich — wspaniałe spotkania.

Nie chcę pamiętać, że gdy szedłem ulicą, nagle ktoś przechodził na drugą stronę ulicy. Albo że ktoś mi się nie odkłaniał. Lub ktoś nagle przechodził ze mną na pan.

Nie chcę pamiętać, że kiedy po powrocie z Gdańska z zalepionym okiem wszedłem do jednej z poważanych instytucji kulturalnych, by przekazać informację o naszym wspólnym koledze, o którym ubecja kolportowała fałszywki, dyrektor wpuścił mnie wprawdzie do swojego gabinetu, ale nie zaproponował zdjęcia kożucha, krzesła czy szklanki herbaty. Nie, to nie był z jego strony strach przede mną — zaplątanym, ale strach, że przez moją obecność w tym miejscu nastąpi zepsucie czegoś ważniejszego — małego kruchego porozumienia, jakie on zawarł z władzą.

Kiedy jeździliśmy na Dni Kultury Chrześcijańskiej po kościołach albo na wieczory poświęcone pamięci ks. Jerzego, zdarzało się, że bano się tych występów. Księża się bali. Wpuszczali nas, bo jakiś biskup wpuścił. Chyba z Andrzejem Szczepkowskim mieliśmy takie zdarzenie, kiedy występowaliśmy w kościele seminaryjnym. Ucieszyło nas, że tyle młodzieży męskiej wysłucha dobrych wierszy. Kiedy występ się rozpoczął, zobaczyliśmy w ławkach parę babć i ani jednego seminarzysty. Wykonaliśmy swoją robotę, bo aktor tak robi, i spytaliśmy się potem księdza rektora, co się stało z tą młodzieżą. On odpowiedział: oni dzisiaj mają wolne. Ich odciął od nas, od tej trucizny.

Z prawdziwą nienawiścią spotykałem się, włączając telewizję lub radio. Wypowiadali się tam czasem ludzie, z którymi pracowałem w teatrze 22 lata. Nie, nie chcę pamiętać tego, co mówili. Ich słowa wyparłem z pamięci. O ludziach, na których się zawiodłem, nie mógłbym mówić.

Chcę pamiętać, że nielegalne wydawnictwa drukowało się na działce Mariusza Dmochowskiego, członka KC. Że drukowało się je u mało znanego i obarczonego dwojgiem małych dzieci aktora, wychowanka Tadzia Łomnickiego — Wojtka Machnickiego.

Chcę pamiętać aktorów, którzy brali udział w mszach świętych za ojczyznę u ks. Jerzego Popiełuszki. Choć czasem ze strachu przed Romą Szczepkowską. Żoną Andrzeja i matką Joasi. Która po prostu dzwoniła i kazała. Telefon Romy był rozkazem.

Aktorzy w szkole teatralnej trenują swoje emocje.

Ja też miałem ogromnie rozbuchane emocje, łatwo się unosiłem, łatwo rozpaczałem, oczywiście nie płacząc, bo miałem się za mężczyznę. Wszystko na granicy histerii. Tacy są aktorzy. Łatwi do uniesień. Czasem swoje emocje przykrywają pozornym spokojem, udając cyników, bardzo często przejmują się reakcjami innych ludzi i to wcale nie jest na pokaz.

Oni po prostu wiedzą, że tyle ich życia, co jest teraz, i że nic po nich nie zostaje. Po latach ich sposób grania śmieszy. Aktorstwo się starzeje w sposób nieprawdopodobny.

Nadmiar emocji na pewno powoduje dezorientację.

Czekałem na powrót Wałęsy z internowania w jego mieszkaniu przy Pilotów. Pani Danuta, dzieci, zaprzyjaźniony z rodziną Henio Mażul, przyboczny przewodniczącego, oraz ksiądz Jankowski z aparaturą nagłośniającą, dwoma kominami i mikrofonem, naszykowany do przemówień. Długie oczekiwanie. Przed budynkiem gromadził się tłum, gęstniał, zapadał zmrok. Wreszcie zajechały samochody, osobowe, otwarły się drzwiczki i rozległ się ryk powitalny tłumu. Przewodniczący nie mógł wysiąść z samochodu, panowie borowcy ubrani w garnitury chwycili go i nieśli nad tłumem. Za nimi przedzierał się mecenas Siła-Nowicki. Weszli do mieszkania i powiedzieli pani Danucie: przynieśliśmy go pani. Nie mieli ani jednego guzika przy marynarkach. Pani Danuta zaproponowała herbatę, odmówili. Ktoś otworzył okno i przewodniczący przemówił do tłumu. Że się nie damy. Solidarność się nie da. I podziękowanie za solidarność z nim.

Ingres biskupa Gocłowskiego 23 marca 1983 roku w bazylice mariackiej w Gdańsku. Lech Wałęsa ustąpił mi swoje zaproszenie, siedziałem na jego miejscu blisko ołtarza. Miejsca były numerowane, bez nazwiska. Zaczęli wchodzić hierarchowie Kościoła, bocznymi wejściami przy ołtarzu. Biskup Kaczmarek – dotychczasowy ordynariusz, kardynałowie, biskupi, prałaci, prymas. Grzecznościowe oklaski. I nagle, kiedy też bocznym wejściem wszedł Lech Wałęsa, 15 tysięcy ludzi zerwało się na równe nogi, aplauz, krzyk, wrzask: Lech Wałęsa, Lechu, Lechu. Lech Wałęsa usiadł gdzieś skromnie, uciszając ręką ich entuzjazm. Żaden spec od wizerunku by tego nie wymyślił.

Kiedy wyszliśmy i wsiedliśmy do samochodu — furgonetki, którą pani Danuta dostała do przewozu dzieci od zagranicznych związkowców — Wałęsa nie mógł ruszyć. Tłum walił otwartymi dłońmi w karoserię, jak klepie się wyścigowe samochody po rajdowym zwycięstwie. To był wybuch entuzjazmu. To był entuzjazm dla tego — teraz „Bolka”.

18 kwietnia 1983 rano wyjechaliśmy z Gdańska do Warszawy samochodem ks. Jankowskiego z wieńcem. Lech Wałęsa chciał złożyć wieniec pod pomnikiem powstańców getta warszawskiego. Był ks. prałat Jankowski, prowadził jego kierowca. Kierowca księdza prałata miał chytre urządzenie, słyszeliśmy rozmowy esbeków. Rozmawiali dziwnym językiem, nie było wulgaryzmów, ale jakieś szyfry. Oni szyfrowali nazwy budynków. Mówili na przykład: minęli już żelazka, czyli pomnik stoczniowców z trzema krzyżami. Pod Olsztynkiem zostaliśmy zatrzymani przez milicję drogową do kontroli dokumentów. Były w porządku, ale — nie możecie dalej jechać. Mamy taki rozkaz — stwierdził milicjant. Dołączyły inne samochody milicyjne i w eskorcie ruszyliśmy w stronę Olsztyna. Przewodniczący Wałęsa odkręcił szybę na tylnym siedzeniu i palcami ze znakiem Victoria pomachiwał do przechodniów na ulicach Olsztyna. Nie było żadnej reakcji, nikt go nie pozdrowił, większość odwracała głowy. Bo czym jest człowiek, który przed chwilą był wielki, a teraz jedzie w eskorcie milicyjnej, więc będzie uwięziony? Po co więc z takim się bratać i zadawać? Taka jest reakcja tłumu na zwycięzcę i na pokonanego. Dojechaliśmy do komendy w Olsztynie, rozprowadzono nas po pokojach i próbowano prowadzić jakieś rozmowy, przetrzymując do wieczora. Edelman też został zatrzymany. Jego list pod pomnikiem bohaterów getta odczytał Janusz Onyszkiewicz.

Ostatnia msza za ojczyznę z Popiełuszką. Mówiłem wiersz Kazimiery Iłłakowiczówny: „O Boże, racz nas wybawić/ od zemsty ślepych i głupich.../ O Boże, nienawiść zabliźnij/ jak pole kwitnącym lnem”. To my mamy się nie mścić, tak napisała Iłłakowiczówna.

Nie pochwalałem zasmradzania mieszkań zwolenników generała Jaruzelskiego i posyłania im gówien w paczkach pocztą. Nie podobało mi się, że niektórych aktorów, którzy nie przystąpili do bojkotu w teatrach, wygwizdywano. Ja ani w spontaniczność gwizdów, ani w spontaniczność entuzjazmu — po wielu latach pracy w teatrze — nie wierzę, w teatrze zawsze byli klakierzy. Jak wychodziła Halina Mikołajska na scenę, to były owacje i nie mogła grać, nie mogła mówić. Dlatego przestała grać. Ktoś zaczyna i ludzie podchwytują. Ktoś jednak musi zacząć.

Ostatnio telewizja publiczna, którą mało oglądam, ogłosiła nowe nazwiska agentów, między innymi mojego zmarłego przyjaciela Andrzeja Drawicza. Jest wiersz Josifa Brodskiego Kolęda stanu wojennego w przekładzie Barańczaka. To wiersz dedykowany Wiktorowi Woroszylskiemu i Andrzejowi Drawiczowi. „Narody jak dzieci/ moresu się uczą:/ znów władców podnieci/ brzęk kajdan i kluczy./ Jeden ruch stalówki minus w plus przemienia,/ skreślając los ludzki”.

Nie należę do Solidarności. Członkiem Solidarności przestałem być po wystąpieniu Zygmunta Wrzodaka o czerwonych hienach, które wdarły się do Solidarności.



„Spotkanie z autorem” — Markiem Edelmanem — w Podkowie Leśnej. Czyta Józef Duriasz.
fot. Henryk Bazydło




* W dwudziestą piątą rocznicę Grudnia 1981 opowiedział mi Józek Duriasz.




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treśœci numeru