PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 69

Piotr Wojciechowski

Niteczki historii



Zofia Malanowska



Chciałem napisać do „Magazynu” o wyszywanych obrazach pani Zofii Malanowskiej. Nie mogę jednak zmusić się, aby pisać tak, jak się pisze recenzję, krytykę, refleksje po obejrzanej wystawie. Prace i osoba, które je tworzy, otwierają mi szerszy horyzont myślenia.

Kiedy w 1995 roku „Znak” zaprosił mnie do udziału w ankiecie dotyczącej oceny tego czasu, który nazywa się PRL-em, w mojej wypowiedzi (ukazała się potem w książce Spór o PRL, Znak 1996) pisałem o pewnym zjawisku, które nazwałem „drugim układem”.

„Państwo Podziemne rządzące przez Delegaturę Rządu RP w Londynie zostało unicestwione i odrodziło się natychmiast w postaci drugiego układu. Drugiego układu nikt nie opisywał, nikt nie nazywał, nikt nim nie kierował. To była spontaniczna reakcja przyzwoitych ludzi na szpetotę, kłamstwo i zło nowej sytuacji politycznej. Myślenie kategoriami Polski przedwojennej owocowało działaniem — pomocą rodzinną, przyjacielską, sąsiedzką. Pomocą, która coraz celniej trafiała do poszkodowanych, prześladowanych. Drugi układ miał swój własny czarny rynek, swoje kanały informacyjne, swoje życie kulturalne, swoje hierarchie autorytetów — ale nie miał wyraźnych granic. Z latami rósł w siłę i degenerował się jednocześnie, mieszał z tymi, którzy zapisywali się do partii, firmowali sobą nową władzę. Przedziwne działały w nim mechanizmy. Kiedyś, w życiowych trudnościach, otrzymałem anonimową pomoc, nagle, wbrew zasadom systemu jakaś decyzja zapadła na moją korzyść. Po kilku latach ktoś mi poufnie wyjaśnił: „dowiedzieli się, że twoja matka to była «Czarna Zośka», drużynowa harcerek w prywatnym gimnazjum Arciszowej w Lublinie w latach dwudziestych, no więc trzeba było ci pomóc”. Drugi układ powoli stawał się siatką bezpieczeństwa dla tych, którzy ważyli się czynnie wystąpić przeciw komunistycznej władzy.”

Czasem myślę sobie — a co się stało z drugim układem później? Wymierają ci, którzy pamiętają lata dwudzieste, lata wojny. Dla większości pamięć o PRL-u jest zamazana, wiedza o PRL-u jest zbędna. Media i elity władzy wychowują raczej do konkurencyjnej walki niż do samopomocy, rwą się więzi przyjacielskie, sąsiedzkie, rodzinne, bo łatwiej korzystać z protez „portali społecznościowych” i „czatów” niż przygotować gościom kolację czy nocleg. O przeszłości myśli się czasem z sentymentalną nostalgią, rzadkie jest poczucie, że dzielność i cierpienie minionych pokoleń do czegoś nas zobowiązuje. Oj, wolność (ta nowa) nie lubi zobowiązań!

W tym roku na Święta Wielkanocne pojechaliśmy do Sandomierza i poczułem, że „drugi układ” przyjął mnie pod swoje skrzydła. Zamieszkaliśmy z żoną w pokoiku zwanym „Górką Literacką”, tam od lat sześćdziesiątych tanio lub jeszcze taniej przyjmuje się pisarzy — niech odpoczną, niech popiszą w spokoju, niech spróbują dać coś ze swojego daru słowa Sandomierzowi, jego młodzieży. „Górkę” ufundował pan Jerzy Targowski, AK-owiec, konny zwiadowca zgrupowań partyzanckich, więzień UB, rosyjskich łagrów. Po jego śmierci opiekuje się pokoikiem i pisarzami wdowa, pani Rena Targowska, która latami uczyła francuskiego w gimnazjach Sandomierza. W pokoiku na „Górce” przybysz wśród innych książek znajduje na biurku wspomnienia Jerzego Targowskiego Ankieta ostatniego szwoleżera i wybór zapisów z księgi pamiątkowej „Górki” — O tym mieście nigdy dość. Wydał ten zbiór drugi troskliwy opiekun pokoiku i jego lokatorów — historyk sztuki z tutejszego Zamku — Jerzy Krzemiński.

Nasza córka zamieszkała blisko, o rzut konfederatką: w prywatnym domu pracy twórczej dla plastyków — u pani Alicji Kaszyńskiej. To drugie ogniwo żywego, aktywnego „drugiego układu” — starannie i ze smakiem odbudowany i urządzony dom, prowadzony z energią i wdziękiem przez niemłodą już, mającą kłopoty z chodzeniem, ale zawsze pogodną gospodynię. Ona sama jest też artystką tworzącą kompozycje dekoracyjne z tkanin i koronek. I tu zamyka się wreszcie pokrętna kompozycja tego pisania, bo to u niej, w domu „Alicja” na ścianach kilka wyszywanych pejzaży Zofii Malanowskiej, a na biurku — do poczytania Wilczyckie wspomnienia — książka Malanowskiej równie pełna pogody i zadumy jak jej hafty — ślad pamięci o życiu rodziny, dworu, kręgu przyjaciół i sąsiadów. Takich klamer spinających przestrzenie znajduję więcej. Wstęp do katalogu warszawskiej wystawy prac Malanowskiej napisał Krzysztof Burek, częsty gość na „Górce Literackiej” w domu Targowskich, a pierwszą reprodukowaną w katalogu pracą jest Pejzaż sandomierski, wyhaftowany w 2005 roku.

Kiedy próbuję sobie uświadomić, jaką drogą dotarła do mnie wiadomość o tej wystawie na Jezuickiej, o wernisażu, który odbył się 14 marca — uświadamiam sobie, że to były typowe kanały drugiego obiegu. Zadzwonił brat z wiadomością, że kuma Kozłowska zadzwoni, na jaki adres przysłać zaproszenie. Wystawa była olśnieniem, szczególnie dla mojej żony, malarki wrażliwej na kolor, na wysublimowane, stonowane kolorystycznie harmonie barw. Mimo skromnych rozmiarów prezentowane obrazy układały się w wyrazistą narrację o zachwycie widzialnością świata, o afirmacji bycia w świecie, o zgodzie na przemijanie i o poetyckim zaprzeczeniu przemijania. Spotkanie obrazu i oka widza to teraźniejszość, chwila, ale o ileż mocniejsza od uciekającej przeszłości i niepewnej przyszłości. Sama autorka obecna była na wernisażu poprzez ekran, przez nagranie video, harmonijnie dopowiadające to, co czytelnik mógł wyczytać w jej wspomnieniach. Co za pani, ta Zofia Malanowska, rocznik 1915, prawie stuletnia dama, skromna, życzliwa, skora do uśmiechu, nie tylko fantastycznie pracowita, ale i niemałym talentem obdarowana! Po śmierci męża, polskiego oficera, który w 1940 poległ we Francji „za waszą i naszą”, została z małymi dziećmi, bez środków do życia. Trzeba było pracować, zarobić na dzieci, wychować je, nie było czasu na rozwijanie zdolności, które ujawniły się wcześnie, pod okiem ciotecznego brata, wielkiego malarza ks. Jerzego Wolffa. Była po sześćdziesiątce, kiedy na dobre rozpoznała, że będzie tworzyć, że haft będzie językiem jej plastycznego dyskursu. I trwa, bierze kolejne prostokąty szarego płótna i troskliwie dobieranymi nićmi, kordonkami, cerówkami powołuje do życia relacje ze swoich zachwyconych spojrzeń, ze swoich spotkań z wielką sztuką sakralną, z ikonami, z freskami. W zgiełku codzienności zaglądamy w te małe obrazki jak w okienka obiecujące ciszę.

Myślę sobie, że takie kobiety, jak Malanowska, jak Kaszyńska — ta od „Alicji”, jak Targowska, ta od „Górki”, jak te katyńskie wdowy, które cierpliwie i bezinteresownie przepisywały biuletyny KOR-u i wszelką literaturę solidarnej konspiry, to były, to są nadal najpewniejsze ogniwa trwającego jakoś „drugiego układu”. Wracając z Sandomierza, pilotowani przez niezawodnego Jerzego Krzemińskiego, trafiliśmy do Śmiłowa. Tu dwór szlachecki — tak podobny do tych ze wspomnieniowych książek Targowskiego i Malanowskiej — żywy! Siedemnastowieczną rezydencję rozbudowaną przez Wiercińskich, przebudowaną przez Baczyńskich, zmarnowaną przez bolszewię i PRL, ćwierć wieku temu zakupili Szczerbowscy — Bogdan i Janina. Z pomocą syna nie tylko dźwignęli z upadku budynek, wystylizowali go na cacko, napełnili sprzętami z epoki. I nie zatrzasnęli drzwi — pokazują, oprowadzają, opowiadają tym dworem i życzliwym słowem kawał historii Polski, historii wnętrz i obyczaju. Przez te otwarte ku gościom drzwi, nie pomylę się chyba zbytnio, jeśli myślowo ich przypnę do „drugiego układu”.

I na zakończenie — jestli sens, aby łączyć jakoś ten układ z ruchem „oburzonych”? Łączy ich tyle — mają rację. Wszystko inne dzieli. Oburzeni, działając w imię pokrzywdzonej jednostki, żądają czegoś od polityki, od polityków. Są roszczeniowi, czują siłę buntu. „Drugi układ” nie liczy na politykę, nie domaga się niczego, zna swoją słabość. Widzi skrzywdzoną jednostkę i martwi się — jak to jest, że nie mogę pomóc? A może? Może tak, może siak. Czasem się uda.


—» Ilustracje


PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treśœci numeru