Śmierć jest uliczką własną żywota wiecznego.
Jan Protasowicz, Konterfekt człowieka starego
Kiedy w kwietniu 1994 roku, tym już pięćdziesiątym pierwszym, jaki dzielił nas od czasu wybuchu powstania w getcie warszawskim, odebrałem telefon od Marysi – tych pięć strasznych słów: „Bogdan nie żyje, powiesił się” – wdarłem się do redakcji „Gazety Wyborczej” i podyktowałem słowa:
Ziemia zagłady, ziemia nienawiści,
Żadne jej słowo nigdy nie oczyści,
Taki się na niej nie zrodzi poeta.
A gdyby nawet jeden był wezwany,
Z nami szedł razem do ostatniej bramy
Bo mógł być tylko między dziećmi z getta.
Czesław Miłosz, Traktat poetycki
Był dzieckiem z getta. Kiedy dorósł, został polskim pisarzem. Nie
czuł się wezwany. Napisał: „Funkcja pisarza jest dzisiaj skromna
i prosta. Widzieć ostro, wyraźnie ten świat”. Fizycznie, jako
dziecko, przekroczył mur i nie zatrzasnęła się za nim brama komory, ale
jego dusza połączyła się już na zawsze z duszami tych, którzy poszli
przez komin.
Nie wydał pamiętnika, ale pamiętał wszystko. Napisał za tych, którzy
nie przeżyli, i dla tych, którzy nie przeżyli, ale wydał dla nas,
żyjących, Chleb rzucony umarłym. Doczekał się wielu wydań
swojej książki, nie doczekał chwili, w której by słowo „Żyd”,
mówione i pisane, już nigdy nie było obelgą i donosem.
Chciał być Żydem w imieniu tych wszystkich, za których pisał i których
losami żył, a żył „obłędnie rzeczywiście”, zarówno w czasie
przeszłym, w którym wypowiedziane głośno „Żyd” to wyrok śmierci,
jak i dziś, gdy niekiedy to tylko głupota albo tylko podłość.
Dziecku wyprawionemu z getta uwieszono na szyi woreczek. Miał mu
pomóc przetrwać. Czyjaś ręka kiedyś ten woreczek brutalnie zerwała.
Wtedy przeżył, ale dusiło go całe życie. Postawił pomnik umarłym,
pomógł wielu żywym i jemu wielu ludzi usiłowało pomagać.
Ale żywi nie mogli zmienić przeszłości i nie mogli wyrwać Bogdana
z Umschlagu, z ochronki Korczaka, z komory. On tam zawsze był
i przyszedł do nas tylko na chwilę, żeby powiedzieć ostro i wyraźnie.
Powiedzieć prawdę.
Cztery lata później Konstanty Gebert, naczelny redaktor „Midrasza”, poświęcił Bogdanowi część numeru 4, w którym znalazła się Taaaka ryba.
W Księdze Przypowieści, rozdział 30, wiersz 18, 19 napisano:
„Trzy rzeczy są u mnie trudne, a czwartej zgoła nie wiem, drogi orłowej
na powietrzu, drogi wężowej na skale, drogi okrętu w pośród morza,
a drogi męża w młodości”. Tak przełożył X. Jakób Wujek. Taką Biblię
czytałeś, zdrój polszczyzny i źródło mądrości. I z Biblii przecież
tytuł Twojej pierwszej książki. Na niej mi napisałeś: „Józefowi
Duriaszowi – jako przypomnienie Omega 44 – 1960 – Mikołajki –
Węgorzewo – Warszawa, a i w ogóle”. Ale wyrysowany znak Omega to nie
od alfy i omegi, to tylko symbol, klasa łodzi żaglowej, a 44 to nie
liczba prorocza, tylko znak rejestracyjny wyszyty na żaglu. Bo kiedyś
widzieliśmy razem rybołowa, kormorany i błotniaki polujące z powietrza,
omijaliśmy wygrzewające się w słońcu na kamieniach i w rozgrzanym piasku
ścieżek miedzianki i jaszczurki, a na morzach naszych – jeziorach
mazurskich – staraliśmy się trzymać pewny kurs.
To wszystko dałoby się pewnie jakoś opisać, ale skoro Ty tego nie
zrobiłeś wprost, ani literacko nie przetworzyłeś, to może było jednak
jakoś pamiętane. Nawet jeśli jako nazbyt beztroskie, wstydliwie
wyparte. Może choć trochę pomogło w pisaniu najważniejszego. Może po
prostu pomogło żyć. I chociaż nie wiem, czy tak jest, czy tak było,
chcę, by tak mogło być.
Ejże! Czy nie za patetycznie, nie za sentymentalnie? Tego się
przecież unikało jak ognia, idąc w zwięzłość, rzeczowość, pielęgnując
bliskość, która nie dopuszcza poufałości. To przecież Twoja szkoła –
znać granicę stawianych pytań. Można mówić samemu, co się chce, można
się spierać, kłócić, wymyślać, nawet i kląć. Można razem żeglować we
dwóch, ale jeżeli nie potrafię opisać rozmowy, jakże bym mógł opisać
wiatr? Ale ten już zacichł. Wracamy, jesteśmy na Pisie. Fok w worku
i miecz podniesiony do połowy, a grot nie bardzo nas pcha, tylko pomaga
w utrzymaniu kierunku. Nie ma jeszcze zapory w Dębem, nie ma Zalewu
Zegrzyńskiego, ale przeszły duże opady. Pisa wylała. Jak
srebrzystoszary zaskroniec wije się po nieskoszonych łąkach, a drugi
pokos byłby okazały, tylko pogoda nie pozwoliła. I co i raz lewy jej
brzeg ociera się o lewy, a prawy o prawy. Czasem się łączą, powstają
rozlewiska i buchty przedziwne, a nurt przez to nie trzyma równego
tempa. I kopy siana niezwiezione, tym nurtem otoczone, i olchy, grusze
i leszczyny, i pastuch, który krzyczy: „Panie, która godzina?!”,
i my, patrząc na zegarek marki pobieda, odpowiadamy, bo myślimy, że mu
o godzinę chodzi. A krowy trzy i pies, i kij albo badyl sterczący
jakiś. I znowu pastuch i to samo pytanie. Ale my, głupi, miastowi,
chociaż dla siebie Magellany czy Slocumy, i znowu z tej pobiedy inną
odczytujemy, inną odkrzykujemy godzinę. Aż do odkrycia, że wciąż to ten
sam pastuch i te same krowy, i pies nieruchawy, ta sama podmokła łąka,
tylko błogie lenistwo, niechęć machnięcia pagajem sprawia, że nasze
płynięcie jako posuwanie się do przodu to fikcja, że ciągle jesteśmy tu,
w tym samym albo koło tego samego miejsca i że pastuch z nas żartuje.
Dosyć! Teraz ostro w najbliższej zatoczce, miecz i płetwę sterową do
góry i dziób wyciągnięty paroma ruchami na łąkę. Zostajesz przy łodzi.
Idę najpierw po płaskim, chlapiąc i wyciągając gumiaki-kotwice
z grząskiej ziemi, później trochę pod górę, nagłe załamanie, jeszcze
wykrot, zaraz niewielki wąwóz i już Cię nie widzę. Idę zorientować
mapę, dowiedzieć się, gdzie jesteśmy.
Pastucha oczywiście już nie ma, ani krów, ani psa. Jest jakaś
godzina, ale ciemnieje i niebo ciężkie, równe. Znowu chmury czy tylko
zmierzch. Wszędzie mokro. I nagle, przez to nawilgłe powietrze, nie
buczek mgłowy, tylko wysoki krzyk: „Ziutek, Ziuuutek! Jest!
Maaam!”. Co Ty możesz mieć, bracie żeglarzu, po paru dniach spływu,
oprócz śmierdzących onuc? Nawet i tego nie, bo mieliśmy przecież po
dwie pary, flanelowych, i jedne na nogach, a drugie, prane przy rannej
kąpieli, szybko wysychały, bo takie to na achtersztagu nasz okręt
nosił wimple.
Ale krzyk się powtarza. Wracam. Najpierw widzę maszt i że wanty
w gałęziach olchy, łódź się przesunęła, i zaraz Twoją czapeczkę, tak
dziwnie jakoś. Chyba coś się stało. A potem cała głowa i jeszcze kark.
Tak! Ty skaczesz! W czarnym golfie. A teraz już spodnie i nogi
w gumiakach. I tańczysz, zwariowałeś, podskakujesz, kopiesz coś. Teraz
już płasko. Biegnę. Rozmokły, sztuczny brzeg, właściwie podmokła łąka,
a na trawie ryba, wielka, rusza się, chce do wody, a Ty ją tymi gumiakami
na łąkę, w moją stronę.
Gałęzie olchowe mokre nie chcą się zająć, a już zmierzch szybki,
sierpniowy, więc podlewamy naftą od prymusa i prymus pompujemy
i rozpalamy, i olej na patelnię aluminiową, i cebulę, i te szczupacze
dzwona.
Przedtem spór, ile ryba waży, bo na oko wielka, wieloryb, ale nie –
szczupak. Zgodziliśmy się: rzeczny rekin. I kiedy stałeś spokojnie,
to na wadze sprężynowej, wędkarskiej, wychodziło 4,80. Ale kiedy
podciągałeś energicznie rękę w górę, żeby się ogon nie taplał w tej
mokrej trawie, to pokazywało przeszło 5. Przystaliśmy na 5.
Taka ryba! Taaaka! Masz nagrodę za te całe jeziora, kiedy dwie pary
rąk dobrze zajęte trzymaniem szotów i rogatnicy, a etyka wędkarska nie
pozwala ciągnąć błysku za łodzią, a etykieta jachtowa też tego nie
pochwala. Teraz masz swoją rybę, mamy naszą rybę. Trzeszczy ognisko,
jemy rybę, a nas jedzą komary. Pijemy z flaszki, śpiewamy.
Prawda, to było dawno, dawno temu, gdzieś na wodnistej łące, kiedy Pisa
minęła Samule, Pupki, Cieciory, Gietki. Ale Twój krzyk: „Ziuuuuuteeeeek! Jeeest! Maaam!” słyszę dobrze. Idę.
To było ostatnie słowo tekstu napisanego przeze mnie czternaście lat
temu o Bogdanie Dawidzie Wojdowskim. I kiedy redaktor Zofia Broniek
z „Podkowiańskiego Magazynu Kulturalnego” zwróciła się do mnie
o jakiś tekst, wiedziałem już dobrze, jako żem nie pisarz, że jedynym
usprawiedliwieniem mojego sięgania po pióro może być chęć opowiedzenia
o ludziach nieżyjących, którym zawdzięczam wiele, i chyba nie tylko ja.
Więc będzie o Bogdanie – dalszy ciąg tego, co było w „Midraszu”.
Ta RYBAAA to nie był koniec naszej letniej przygody. „Czy pamiętasz
o letniej przygodzie, o ławeczce w zielonym ogrodzie?” – śpiewała
wtedy piosenkarka. Tych, u nas, na łodzi, zanim dotarliśmy do Warszawy,
było jeszcze kilka. Opowiem o jednej.
Otóż płyn rozweselający, do szczupaka smażonego tak ochoczo pity, nie
okazał się skutecznym antidotum na komary. Można nawet powiedzieć, że
zadziałał, ale perfidnie, znieczulając nas na ukąszenia, a nie
zapobiegając działaniu jadu. Pewnie też niezbyt szczelnie
zabezpieczyliśmy łódź przed zaśnięciem. Rano szyja Bogdana była
wyraźnie szersza od kołnierzyka koszuli, z której wystawała. Uszy
wielkie, gęba czerwona, nawet dłonie pogrubione. Gadał jakby nie bardzo
zrozumiale, wodę zza burty pił, zębów myć nie chciał. Z apteczki
wydobyty termometr wzbudził jego zainteresowanie i na moją propozycję,
aby zmierzył sobie gorączkę, przystał ochoczo, ale pod warunkiem, że
najpierw ja sam – na jego oczach to sobie zrobię. I tak się to
odbyło. U mnie 36,7, u Bogdana 41. My bez motorku. Rzeka kręta,
wiatru ani dudu... To, że z prądem, niewiele pomaga, bo żeby łódź
utrzymywała kurs, trzeba się trochę sterem i pagajami narobić. Ale
robota taka to tylko dla roboty, a nie dla słabnącego chorego, któremu
najpewniej pogotowia by trzeba. No to my tak powoli do przodu, znaczy
się w kierunku miasta Różan, ale coraz to częściej okręcamy się wokół
osi, bo Bogdan komend moich – „głupich” – słuchać nie zamierza,
pagaj swój odkłada, w końcu wypowiada mi posłuszeństwo i próbę zamachu
na mnie pychówką ostrogą okutą podejmuje. Płetwa wiosła, w powietrzu
złapana, przywraca mi na chwilę kapitański prestiż i chociaż załogant,
zdegradowany naonczas do pozycji czarnej kanaki, zgadza się wzdłuż
miecza na kratownicy położyć, termometr pod pachę włożyć (który dzielnie
swoje 41 utrzymywał), to przeczuwałem, że dłużej tak nie pociągniemy.
I tutaj już wiem, co myśli czytelnik: „Ty durniu, w takiej sytuacji
powinieneś natychmiast użyć komórki”. Ale ja nie byłem aż taki durny
i już od dłuższego czasu za jakąkolwiek komórką się rozglądałem. Czasem
się nawet zdarzała, ale przegniła zupełnie, taka się rozpadająca,
pochyła i nie wiadomo czemu mogąca kiedyś służyć. Zawsze samotna, bez
wsi już nieistniejącej, może pamiątka po Sławoju Składkowskim. Żadna nie
była do dzwonienia.
Aż nagle nie tylko komórka, ale jakieś zabudowania. I kury! Dobijam.
Pomościk na paru olchowych palikach, dziurawy, z przegniłych desek.
Żadnej łodzi. Błoto.
– Dobry wieczór, mam w łodzi kolegę, bardzo chorego, zziębniętego.
Czy można by – zapłacimy – ugotować dla niego jakiś rosół z kury? –
bo tu, widzę, chodzą.
– Z kury nie, bo niosą, jak zapłacą, to można by z kogutka.
– Zapłacą.
– Trzeba rozpalić, niech wchodzą.
To, co zobaczyłem, było wyobrażoną dawno ilustracją przeczytanych
książek o niegdysiejszej nędzy polskiej wsi. Izba z polepą, stół, ława
pod ścianą bez okna, jakieś zydle, kuchnia-piec z fajerkami i dużym
okapem. Na fajerkach kociołek do grzania wody i gospodarz z kogutkiem
pod pachą – „dobry będzie” – i siekierką. Kiedy woda
w kociołku się zagotowała, przyniosłem z łodzi herbatę Ulung. Gospodyni
zapytała: „dla wszystkich?”
– Oczywiście.
– Cukier mają?
– Zaraz przyniosę.
Cukier i herbata razem zostały wrzucone do kociołka, potem rozlane do
kubków na stole. Bogdana posadziłem na ławie pod ścianą, trochę się
o nią opierał i niby patrzał, a czasem opadał na stół i podrzemywał.
Trwało to wszystko niesamowicie długo. I jeszcze ten półmrok. 1960 rok.
Była, przeszła walka z analfabetyzmem, ta chyba pierwsza, potem miała
być elektryfikacja. A tu cienie od lampki oliwnej. Płomień, pełgający
nad knotem wetkniętym w kałamarz, jako jedyne źródło światła. Czekanie
na kogucika oparzenie, oskubanie, wypatroszenie, do garnka włożenie
i ugotowanie.
Długo, długo i prawie wszystko w milczeniu. W milczeniu naszym, bo
gospodarz na zydlu przysiadł i kiedy tylko za kogucika zapłaciłem, uznał
pewnie, że rozmową i pochwaleniem dzielności naszej powinien się jakoś
zrewanżować. I na początku: „jacy oni odważni, że tak po nocy wodą
i tak daleko”. Ja – że nie daleko, tylko do Warszawy, a później woda
będzie szersza i jak wiatr powieje, to żagiel nas popcha.
– Jak popcha? – Tam na Wiśle prąd nazad was popcha, woda silniejsza.
– A skąd wie?
– W wojsku nad Wisłą służył, w fortecy.
– W Cytadeli.
– Może. My trzech szpiegów ruskich wtedy strzelali.
– W którym roku?
– W 1925.
Bogdan drzemał. Hibner, Kniewski, Rutkowski. Odkąd zamieszkałem
w Warszawie, zawsze chodziłem tymi ulicami. Dla Bogdana, rodowitego
warszawiaka, miały one inne nazwy. I wielu jego znajomych mieszkało
przy placu Wilsona, moja siostra mieszkała przy placu Komuny Paryskiej.
Szkoda, że był półprzytomny wtedy, że chłopa nadrzecznego nie słyszał.
Hibner, Kniewski, Rutkowski zastrzelili policjanta Cechnowskiego. Co
ich pchnęło do komunizmu? Czy Bogdan chciałby o tym pisać, czy miałby
siłę, żeby w jeszcze jednej nędzy, oprócz tej, której doświadczył, się
nurzać?
Bo ci trzej to przecie nie gangsterzy, biedota, a i ten, który ich
„strzelił”, po trzydziestu pięciu latach, dożywszy porządku,
o którym marzyli, z biedy się nie wywinął.
„Ubóstwo to jest wielki blask od wnętrza” – napisał Rainer
Maria Rilke.
Jest dobrze przypomnieć sobie poetę w smrodliwej, zamuszonej teraz
ożywczym ciepłem izbie, kiedy na stole dwie duże misy – jedna
z kogutem w wodzie parującej, z okami tłuszczu, druga z dymiącymi
kartoflami.
– Kartofle bryzgać?
– Nieee!!! – już parę lat temu widzieliśmy, jak to robiono na Kurpiach.
– Łyżki swoje mają?
– Mamy.
Potrząsnąłem Bogdanem, od chudawego korpusu oderwałem rękami kogucie
nogi i zaczęliśmy jeść, sięgając na przemian do tych mis – łyżka
ciepłej tłustej wody, a później kartofel. Niedługo. Na ławach zaczęły
się pojawiać dzieci, każde z łyżką w ręce. Patrzyły na nasze jedzenie.
Pod stołem kopnęliśmy się prawie równocześnie.
– To my już dziękujemy, pojedliśmy, idziemy spać.
A dalej? A później?
Później przestawaliśmy być młodzi, przyszły książki Bogdana –
najpierw Wakacje Hioba, później ta najważniejsza – Chleb
rzucony umarłym, za którą powinien mieć swoją ulicę w Warszawie na
terenie dawnej dzielnicy żydowskiej, a później jeszcze Konotop
i Maniuś Bany, którymi to książkami też na swoją uliczkę gdzieś
na trasie kolejki, co dziad jego żony zbudował, dobrze sobie
zasłużył.
Ale ja wiem, że to mi się tylko tak pisze, a mój głos szabesgoja
cieniutki jak z rozbitej już zapewne dawno glinianej okaryny, która
leżała na regale młodzieńczej biblioteki Bogdana i na której Duduś
Pawlikowski ćwiczył Miasteczko Bełz, kiedy czekaliśmy na wizytę
Juliana Stryjkowskiego po wydaniu Głosów w ciemności.
Dawno temu żeglowaliśmy, chodziliśmy – razem. Ja ciągle idę.
I choć nie wiem, czy na spotkanie z Bogdanem, to na pewno w jego
kierunku.
18 czerwca 2012