Autor, z zawodu lekarz, z pasji działacz społeczny i publicysta, urodził się w Warszawie w roku 1877. Wspomnienia obejmujące okres 1883-1920 spisywał na początku lat czterdziestych. Oto ich fragmenty1.
W początkach lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku przy ul.
Marszałkowskiej w Warszawie, w miejscu, gdzie niedawno jeszcze znajdowała
się kamienica mieszcząca wydawnictwo „Kuriera Porannego”, wznosił
się dwupiętrowy dom murowany o staroświeckiej sprzed wielu dziesiątków
lat architekturze. Ponad wysokiemi oknami pierwszego piętra widniał
z daleka wielki szyld, a na nim następujący napis w dwóch językach,
polskim i rosyjskim: „Zakład wychowawczy dla dziatek rodziców
zamożnych”. Pomiędzy zaś oknami wisiał szyld nieco mniejszy, na którym
można było czytać: „Szkoła początkowa ogólna”.
O ile dziś sobie przypomnieć mogę, kierownik naszej szkoły
początkowej, pan Pietraszewski, wysoki mężczyzna o ostrej siwej bródce,
i jego żona byli urodzonemi pedagogami. Nie było tam jeszcze żadnego
ustalonego programu szkolnego, szkoła przedstawiała typ pośredni
pomiędzy zakładem freblowskim a szkołą powszechną. Nie było właściwego
urządzenia klasy ani ławek szkolnych, dzieci siedziały przy stołach na
ławkach po czworo na każdej ławce. Obok wszelkich „robótek” uczono
nas początków polskiego i rachunków, a nawet niemieckiego. Było to
jeszcze przed początkiem Apuchtinowskiej ery rusyfikacyjnej i języka ani
abecadła rosyjskiego wcale nas nie uczono. Do szkoły chodziło się już
przeważnie bez towarzystwa osoby starszej, gdyż przy ówczesnym ruchu
ulicznym dzieciom nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Ciszę ulicy
z rzadka tylko przerywał turkot dorożki, a konne tramwaje wtedy właśnie
zaczęły się pokazywać na niektórych ulicach. Do szkoły chodziłem
ulicami Mariańską i Twardą, przechodziłem przez plac Grzybowski, na
którym wtedy właśnie wykańczano gmach kościoła Wszystkich Świętych,
poczem przez Próżną wychodziłem na Marszałkowską2
Wspomniałem już o sposobie życia współczesnych warszawian, który
w ciągu wieku XIX zrobił tak niewielkie stosunkowo postępy. Małe
mieszkanka z ulicy Mariańskiej, pozbawione wszelkich udoskonaleń
techniki, istotnie bardzo niewiele różniły się od tych mieszkań, które
dla Warszawy lat dwudziestych ubiegłego wieku opisuje K. Wł. Wójcicki.
Nie było kanalizacji ani oświetlenia elektrycznego, ani telefonów.
Mieszkania oświetlane były dość pierwotnemi lampami naftowemi i świecami
stearynowemi. Dzieci i młodzież nie znały żadnych sportów. Do
ślizgania dostępny był tylko mały staw w Ogrodzie Saskim, a do ćwiczeń
fizycznych istniały dwa prywatne zakłady gimnastyczne. Wycieczki
i podróże należały do rzeczy rzadkich i trudno dostępnych. Raz w roku
odbywało się wycieczkę do Wilanowa końmi i również raz, w Zielone
Święta, parowcem na Bielany. Ta ostatnia wycieczka w czasach mego
dzieciństwa należała również do tradycyjnych nawet w kołach
inteligencji. Przypominam sobie, że w sposób „patriarchalny”
urządzał ją między innemi bliski przyjaciel mego ojca Filip Sulimierski,
redaktor „Wędrowca” i twórca Słownika Geograficznego Ziem
Polskich3.
Jeździł on na Bielany na cały dzień, zabierając ze sobą nawet samowar.
Miejscem moich zabaw i rozrywek na otwartym powietrzu było
miniaturowe, wyasfaltowane podwórze lub Ogród Saski. W aleje
Ujazdowskie czy też do parku Łazienkowskiego chodziło się bardzo rzadko.
Wyjazdy na tzw. letnie mieszkania nie były jeszcze stałe. Wyjeżdżało
się do Brwinowa, Grodziska, Jabłonny, zaczął wtedy wchodzić w modę
Otwock ze względu na jego własności klimatyczne, na które wkrótce potem
zaczęto zwracać uwagę. Jeszcze w latach moich studenckich krewni
i znajomi wyjeżdżali tylko do Wierzbna.
Z czasów moich przedgimnazjalnych zostały mi jeszcze w pamięci
niektóre fakty. Tak więc szereg wakacyj letnich spędziłem w tym okresie
wczesnego dzieciństwa u dziadka mego ze strony matki w Częstochowie lub
na wsi pod Częstochową, w Zagórzu. Dziadek mój był dawniej
administratorem huty żelaznej Blachownia, która wchodziła w skład tych
wielkich dóbr, stąd mieliśmy tam letnie mieszkanie. Dobra te należały
dawniej do rodziny polskiej, ale po powstaniu styczniowym dostały się
w ręce niemieckie hr. Donnersmarcka, toteż wówczas cała administracja
należała do Niemców. W pamięci zachowałem wspaniały park, pałac,
zwierzyniec itp. Dobra te kupił później car Aleksander III dla swego
młodszego syna, zamordowanego przez bolszewików. Za czasów polskich
stały się one przedmiotem sprawy sądowej ze strony wdowy po synu
Aleksandra III, która wystąpiła z pretensjami do rządu polskiego.
Częstochowa w owych czasach była małym patriarchalnym miastem, pełnem
ogrodów, i z ganku położonego przy starym rynku przypatrywałem się stale
licznym kompaniom pątników, zdążających ze wszystkich stron kraju na
Jasną Górę. Latem roku 1884 przyglądałem się na dworcu częstochowskim
dworskim pociągom, które wiozły cesarzów Niemiec i Austrii na zjazd
z carem rosyjskim do Skierniewic.
W roku 1889 umarł mój dziadek ze strony ojca4, którego patriarchalna postać była
dla mnie otoczona niezwykłą aureolą. Dziadek mój był działaczem
i zesłańcem z r. 1863. Po jego śmierci ukazały się wspomnienia
i życiorysy we wszystkich pismach. Jedno z tych wspomnień, już
wydrukowane dla umieszczenia w „Kurierze Codziennym”, nie zostało
przepuszczone przez cenzurę. Wręczone memu ojcu przechowało się u mnie
do chwili bombardowania Warszawy i spalenia się mego mieszkania w r.
1939.
W tym okresie przedgimnazjalnym, w pierwszych dziesięciu latach mego
życia, nie mogłem oczywiście zdawać sobie jeszcze sprawy z wielu rzeczy
i nie wryły mi się one w pamięć. Ale wspomnieć tu muszę szczegóły
dotyczące wydania książki pt. Światełko. Otóż w owym czasie,
a mógł być to rok 1883 lub 1884, grono autorów polskich, przeważnie
z obozu pozytywistycznego, postanowiło wydać zbiorową książkę dla
młodzieży. Książka ta wyszła w roku 1885, nosiła tytuł Światełko
i zawierała rzeczy 38 pisarzy z Marią Konopnicką i Elizą
Orzeszkową na czele. Niektóre z tych powiastek, jak np. rzecz
Konopnickiej, wydane zostały jeszcze później osobno. W
Światełku umieścili również swe utwory i pisarze, którzy
prawdopodobnie ani przedtem, ani potem nie pisywali dla dzieci i na pewno
nie przyszło im to z łatwością. Ale wszystkim tym autorom przyświecał
wysoki cel społeczny, jakim było wtedy wydanie książki dla młodzieży,
gdyż wydawnictw takich, zwłaszcza stojących na wysokim poziomie, było
wówczas jeszcze względnie niewiele.
Pisarze tak sobie cenili wartość tych utworów, że schodzili się, by
wspólnie je w rękopisach odczytywać! I oto pamiętam, jak pewnego
wieczoru ojciec zawołał mnie do salonu, gdzie siedząc na dywanie
przysłuchiwałem się odczytywanym przez autorów ich utworom, nie mogąc
jeszcze wielu z nich zrozumieć. Ojciec mój umieścił w Światełku
trzy artykuły z dziedziny popularno-przyrodniczej pod tytułami:
Jak kalina wodę pije, O deszczu, mgle i rosie oraz
O książce. Przed kilku laty z okazji pięćdziesięciolecia od ukazania
się Światełka umieściłem w „Świecie” warszawskim artykuł
poświęcony temu jubileuszowi.
W początku roku szkolnego 1889 po zdaniu egzaminów z rosyjskiego
i arytmetyki wstąpiłem do klasy pierwszej państwowego gimnazjum V,
mieszczącego się wówczas na rogu ulic Marszałkowskiej i Pięknej. Były
to czasy, gdy nawet w rządowym gimnazjum rosyjskim wśród nauczycieli
przeważać mogli Polacy, oczywiście nauczający po rosyjsku. Tak było
przynajmniej w gimnazjum V, które specjalnie miało pod tym względem
ustaloną opinię jako gimnazjum „polskie”. Takie np. gimnazjum
I mieszczące się w dawnym pałacu Staszyca przy pomniku Kopernika
uchodziło za niemieckie przeważnie. (...)
Zespół nauczycielski gimnazjum V, jak już wspomniałem, składał się
w owych czasach w znacznej części z Polaków, wśród których byli również
ludzie znani i wybitniejsi. Odnosiło się to przede wszystkiem do
filologów, wychowańców Szkoły Głównej Warszawskiej. Należy tu wspomnieć
o takim Adamie Maszewskim, osobistości w swoim rodzaju
charakterystycznej i jako człowiek, i jako pedagog. Jako młody chłopak
zwrócił on na siebie uwagę swym talentem poetyckim, dzięki czemu
otrzymał pomoc do dalszego kształcenia. Niewątpliwie był on
utalentowanym pisarzem, a jego przekład Apologii Sokratesa
Platona5 może służyć i za przykład klasycznie ścisłego tłomaczenia, i za
wzór znakomitego stylu polskiego. Był też świetnym nauczycielem, który
wychował wiele pokoleń. Jako nauczyciel wykładający w gimnazjum
rządowem Maszewski był oportunistą. Pod tym względem wśród nauczycieli
Polaków będących w rosyjskiej służbie państwowej były różne stopnie
oportunizmu, od ludzi całkowicie nieskazitelnych do skończonych kanalij.
Wśród uczniów gimnazjum V kursowała krótka charakterystyka Adama
Maszewskiego, pochodząca jakoby od dyrektora Kańskiego. Brzmiała ona:
Patriot, a ordiena bieriot. Maszewski istotnie, jak pamiętam, nosił
przy granatowym fraku nauczycielskim przyczepiony na wstążeczce order
Anny czy Włodzimierza. (...)
Drugim przedstawicielem pokolenia Szkoły Głównej był w gronie
nauczycielskim dr fil. Henryk Goldberg, również nauczyciel łaciny
i greckiego. Znany w piśmiennictwie naukowem polskiem jako tłomacz
niemieckiego filozofa Hartmanna, Goldberg był nauczycielem
z zamiłowania. Będąc człowiekiem bardzo zamożnym, twierdził, że pensję
nauczycielską zużywa na krawaty, ale istotnie nauczaniu języków
starożytnych oddawał się z kunsztem i zapałem. Jego tłomaczenie
i komentowanie prozaików łacińskich musiało imponować uczniom, których
porywał przytem swoim temperamentem na lekcjach. Jeden tylko pozostał
mu brak, oto do końca nie mógł się uporać z rosyjskiemi
udareńjami i język jego był pełen polonizmów.
W r. 1892 w „Prawdzie” ukazał się artykuł Świętochowskiego
poświęcony trzydziestoleciu pracy pisarskiej mojego ojca, które wtedy
było obchodzone. W Liberum veto z dnia 17 grudnia tego roku
pisał Świętochowski, co następuje: „Jak wielu z nas, jak prawie
wszyscy, Kramsztyk jest wyrobnikiem zmuszonym kraść swój czas zajęciom
chlebodawczym dla badań i twórczości. Każdy tego rodzaju człowiek nosi
w swej duszy niewidzialny, a jednak straszny dramat. Codziennie uczuwa
on gwałtowną chęć przeczytania lub napisania czegoś, pragnąłby posunąć
dalej swoje doświadczenie naukowe, dzieło, do którego zebrał materiały,
utwór artystyczny, który czeka tylko wcielenia – a tu staje przed nim
mus i powiada: marzycielu, idź na lekcję, do biura, kantoru,
i przede wszystkiem zarób na życie. Idzie, pcha swoją taczkę przez
godzin kilka lub kilkanaście, wraca wreszcie z pańszczyzny do domu
i łaknie odpoczynku. Ale wtedy staje przed nim jego smutna muza i mówi:
więc porzucasz swoje studia, swoje dzieło, swój utwór, to, co jest celem
i marzeniem twego życia? Strudzony biedak zabiera się do ukochanej
pracy, ale spostrzega, że zmęczona jego myśl nie ma energii, a wyobraźnia
lotności, stara się przezwyciężyć osłabienie, lecz ono go wkrótce
pokonywa. Dzieje się to co dzień przez całe życie. Jeżeli więc ów
człowiek napisze jakieś dzieło naukowe lub poemat, jeżeli zbogaci wiedzę
lub wyrzeźbi posąg, pamiętajcie, że dokonał tego w ciężkich zapasach
z życiem, że wytężył wszystkie swoje siły aż do zupełnego ich
wyczerpania, że odmówił sobie odpoczynku, snu, rozrywek, tych
przyjemności lub pokrzepień, których używa najzwyklejszy robotnik.
Ofiary takie spełniają się wszędzie, nie tylko u nas, lecz to nie
zmniejsza ich ciężkości dla każdego, kto je ponieść musi. Jeżeli przeto
spostrzeżecie czyjeś dzieło niedość opracowane, czyjś utwór niedość
wykończony, jeżeli jakiś badacz lub artysta daje wam mniej, niż żądacie
lub oczekujecie od jego uzdolnień, nie mówcie, że jest niedbały lub
leniwy, póki nie poznacie warunków jego publicznej działalności.
Warunki S. Kramsztyka nie są mi dokładnie znane, wiem wszakże, iż
większe jego prace naukowo-piśmiennicze są owym ofiarnym zbytkiem,
którego los nam odmawia, a do którego wewnętrzna potrzeba zmusza. Dał
on literaturze naszej, oprócz artykułów, przeważnie pomieszczanych we
«Wszechświecie», szereg książek rzetelnej wartości naukowej, a tak
jasnego i ponętnego wykładu, że niektóre miały po parę wydań. Jest on
bowiem popularyzatorem wiedzy w najlepszym tego słowa znaczeniu, jednym
z tych sumiennych, gruntownych i wymownych nauczycieli, którzy szczerze
pragną i rzeczywiście umieją przelewać naukę w głowy najmniej do niej
przygotowane. Przez 30 lat zasłużył się społeczeństwu tą działalnością
dobrze. Są umysły ludzkie, które jak ciała fizyczne bądź grzeją, bądź
świecą, bądź świecą i grzeją. Otóż umysł Kramsztyka promieniował
światłem i ciepłem. Kochał naukę gorąco i wykładał ją jasno, za co
zwłaszcza młodsze pokolenia czuć dla niego powinny głęboką
wdzięczność”6.
Ojciec, aby wykonać całą pracę pisarską, a obok artykułów we „Wszechświecie” i innych pismach obejmowała ona od czasu do czasu
pisanie podręczników, wstawał zawsze o piątej, szóstej rano i pisał aż
do wyjścia z domu. Tak pracował przez całe życie. Ojciec mój, obok
lekcyj fizyki i kosmografii na pensjach żeńskich, przez dłuższy czas
wykładał arytmetykę handlową w Szkole Handlowej Kronenberga. Ten zakład
naukowy, postawiony od razu na wysokim poziomie przez swego założyciela,
znanego przemysłowca i działacza z 1863 roku, Leopolda Kronenberga,
odegrał, jak wiadomo dużą rolę w życiu kraju i wykształcił szereg
wychowańców, którzy zajęli później wybitne stanowiska w różnych
dziedzinach działalności.
(...) Dziesiątki lat wykładał mój ojciec również w znanym szeroko
zakładzie naukowym Jadwigi Sikorskiej, wybitnej, wysoce zasłużonej
przełożonej, której jubileusz bardzo uroczyście obchodzono w Polsce
niepodległej. Na pensji Sikorskiej odebrało wykształcenie bardzo wiele
kobiet znanych później w różnych dziedzinach działalności. Jedną
z najstarszych tutaj uczennic ojca była wybitna publicystka Iza
Moszczeńska, którą ojciec uważał za jeden z najwybitniejszych umysłów
kobiecych wśród swoich uczennic. Pensję Sikorskiej kończyła również
i otrzymała początki fizyki od mego ojca Maria Skłodowska-
Curie7.
Za moich czasów gimnazjalnych, pomijając życie towarzyskie, teatr był
jedyną przyjemnością w większym stylu. (...) W tych czasach oprócz
komedyj Fredrowskich, które grywane były na scenie warszawskiej zawsze
w pierwszorzędnej obsadzie, widziałem po raz pierwszy w Teatrze Wielkim
Mazepę Słowackiego, jedyny utwór poety, który był w Warszawie
wystawiany. Na afiszu figurował jako napisany przez J.S., gdyż nazwisko
Słowackiego było w najwyższym stopniu niecenzuralne. Rolę króla Jana
Kazimierza, który występował jako „książę”, grał znakomicie wiernie
ucharakteryzowany Wincenty Rapacki, Wojewodę Bolesław Leszczyński,
wojewodzinę Marcello, Mazepę Roland.
W związku z niedopuszczaniem przez cenzurę rosyjską drukowania na
afiszach nazwiska Juliusza Słowackiego muszę w tym miejscu przytoczyć
i inny jeszcze fakt podobny. Kiedy ojciec mój był w szkołach
warszawskich w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, w wypisach
szkolnych umieszczony został Powrót taty Mickiewicza jako
napisany przez „M”. Uczniowie do ucha szeptali sobie: „wiesz,
kto to jest M? – To Mickiewicz”.
We wrześniu 1896 wstąpiłem na wydział lekarski uniwersytetu
warszawskiego. (...)
Lat temu kilkadziesiąt za zawód szczególnie lukratywny, a w każdym
razie zabezpieczający byt uważano medycynę. Toteż można zacytować wiele
przykładów, jak medycynę obierali za przedmiot studiów ludzie, którzy
później zasłynęli na zupełnie innych polach. Chirurg Władysław
Matlakowski obdarzył piśmiennictwo polskie znakomitym dziełem
Zdobnictwo na Podhalu oraz świetnym przekładem Hamleta z
komentarzami, ale uczynił to wtedy, kiedy z powodu choroby musiał
zarzucić swój zawód i zamieszkać w Zakopanem. Boy-Żeleński nie tylko
skończył medycynę, ale zdołał nawet odbyć już specjalne studia
uzupełniające i napisać pracę naukową, ale jednak został „Boyem”
i dał swój różnorodny dorobek literaturze. Stefan Żeromski, będąc
w gimnazjum kieleckim, tylko dlatego nie wstąpił na medycynę, że
przesiedział dwa lata w ósmej klasie i mimo to nie otrzymał matury.
Nawet Henryk Sienkiewicz miał podobno konflikt ze swoją matką, gdy
wstąpił na wydział filozoficzny Szkoły Głównej, a nie na lekarski. Co
się tyczy czasów studenckich Henryka Sienkiewicza, to muszę tu
przytoczyć następujący szczegół charakterystyczny. Oto jeden z moich
wujów był jego rówieśnikiem w Szkole Głównej i po ukazaniu się nowel
Sienkiewicza Humoreski z teki Worszyłły został zaczepiony przez
jednego z kolegów, który go powitał następującym zdaniem: „Wyobraź
sobie, że ten idiota Sienkiewicz napisał nowewole”.
Wydział lekarski ówczesnego uniwersytetu, podobnie zresztą jak i inne
wydziały, obsadzony był przeważnie przez nader mierne siły rosyjskie.
O mianowaniu profesorem stanowiła wtedy narodowość rosyjska
i prawosławie przy bardzo niskim na ogół poziomie innych danych na
profesora. Podczas moich studiów na wydziale lekarskim wykładało już
tylko dwóch profesorów Polaków, prof. Feliks Nawrocki, który wykładał
fizjologię, i prof. Edward Przewoski, wykładający anatomię patologiczną.
Nawrocki w bardzo młodym wieku został powołany na katedrę do Szkoły
Głównej, zapowiadał się z początku dobrze, ale później zamienił się
w ruinę (być może pod wpływem alkoholu). Wykłady jego już nic nie
dawały studentom, a słynne były jego egzaminy. Wymagał on jedynie
krótkiej odpowiedzi na pytanie. Całe przygotowanie do egzaminu
z fizjologii polegało na przeczytaniu jednego tylko arkusza. Pytania
i odpowiedzi brzmiały np. w ten sposób: „Co to jest mocz?” –
„mocz to jest wszystko niepotrzebne w organizmie” lub też „Co
to jest puls” – „puls to jest 72”. Prof. Przewoski był
i poważnym uczonym, i doskonałym wykładowcą, posiadał tak wybitne walory,
że władze musiały go zatwierdzić na katedrze, co w tych czasach, jeżeli
chodziło o Polaka na uniwersytecie warszawskim, było zjawiskiem
wyjątkowym.
Profesorowie Rosjanie z dwoma, trzema wyjątkami były to miernoty,
które niewiele dać mogły studentom. Taki profesor anatomii opisowej
Czausow, typowy Kałmuk z wyglądu, podczas wykładu mruczał coś pod nosem,
tak że właściwie trudno go było zrozumieć. Należy tu wspomnieć, że
dwadzieścia, trzydzieści lat przedtem w tymże prosektorium wykładał
anatomię prof. Ludwik Hirszfeld, którego Wielopolski sprowadził do
Szkoły Głównej z Paryża, a który choć nie władał dobrze żadnym językiem,
potrafił ściągać na swoje pełne erudycji i dowcipu prelekcje studentów
ze wszystkich wydziałów. Kunsztowne preparaty Hirszfelda pozostały
ozdobą anatomicznego gabinetu warszawskiego uniwersytetu.
W rok po wstąpieniu moim do uniwersytetu miała miejsce wizyta cara
Mikołaja II w Warszawie. Nastąpiła ona w pierwszych dniach września
roku 1897. Przyjazd cara stał się poniekąd wypadkiem politycznym dużej
miary, aczkolwiek pokładane w nim nadzieje spełzły właściwie na niczym.
Poprzednik Mikołaja II, Aleksander III, jeżeli bywał w Królestwie
Polskim, to wizyty jego ograniczały się do bytności w Spale lub
Skierniewicach, co zresztą zdarzało się prawie corocznie. Natomiast
wizyty carskiej w stolicy królestwa w otoczeniu rodziny i dostojników
nie było od lat dziesiątków. Przyjazd organizował niedawno mianowany
generał-gubernator warszawski ks. Imeretyński, który zainicjował
politykę ugody (primirenija). Powstało wtedy w społeczeństwie,
w olbrzymiej większości nastrojonem oczywiście antyugodowo, coś w rodzaju
„stronnictwa ugodowego”. Obok garści ziemian i wielkich
przemysłowców przymknęło do tego obozu w dobrej wierze i nieco
przedstawicieli inteligencji i dziennikarstwa, znalazł się tam na krótko
nawet sam Bolesław Prus oraz prof. Ignacy Baranowski.8
Na podstawie porozumienia Imeretyńskiego z przedstawicielami
społeczeństwa czy też utworzonego komitetu obywatelskiego, wjazd cara do
Warszawy odbył się bez udziału policji i żandarmerii. Wzdłuż ulic,
któremi przejeżdżał car z żoną, a za nim nieletnie córki i liczna świta,
tworzyły szpaler różne organizacje i stowarzyszenia polskie, również,
o ile sobie przypominam, sportowe. Na ulicach wystawiono szereg bram
triumfalnych, z których najwspanialsza stała na Krakowskim Przedmieściu.
Tutaj stała arystokracja polska w mundurach szambelanów i koniuszych
dworu, a górowała wśród nich wysoka postać margrabiego Zygmunta
Wielopolskiego, syna Aleksandra, oraz liczni przedstawiciele ziemiaństwa
w czerwonych ze złotymi galonami mundurach szlachty rosyjskiej, ze
szpadami i w stosownych kapeluszach. Ulice były wspaniale udekorowane,
wieczorem iluminowane nawet bardzo estetycznie. Car i carowa
zamieszkali w pałacu Łazienkowskim. Jednego z wieczorów specjalnie
przez Imeretyńskiego sprowadzone z Kalisza tamtejsze Towarzystwo
Wioślarskie urządziło korowód łodzi na stawie łazienkowskim, przy czem
towarzystwo śpiewacze „Lutnia” śpiewało polskie pieśni. Odbył się
raut na zamku i przedstawienie galowe w teatrze. Ale wyniki polityczne
zredukowały się do otwarcia w Warszawie politechniki rosyjskiej, i to za
milion rubli zebrany w społeczeństwie z okazji przyjazdu cara, oraz do
zezwolenia na postawienie na publicznym placu pomnika Adama Mickiewicza.
Na dzień stuletniej rocznicy urodzin poety, tj. na 24 grudnia 1898
r. pomnik był gotów. Utworzony pod przewodnictwem Henryka Sienkiewicza
komitet zebrał w ciągu kilku tygodni, przeważnie z drobnych ofiar, sumę
dwustu kilkudziesięciu tysięcy rubli. Dla porównania mogę tu podać, że
na postawiony w r. 1880 w Moskwie pomnik Puszkina zebrano w całej Rosji
nieco ponad sto tysięcy rubli. Twórcą pomnika był rzeźbiarz polski
zamieszkały w Paryżu, Cyprian Godebski. Sama uroczystość odsłonięcia
odbyła się w południe w dzień wigilijny wśród uroczystej ciszy zebranych
tłumów. Cały plac u wylotu ulicy Trębackiej był otoczony wojskiem, plac
ten, właściwie skwer, na którym stanął pomnik, podzielony był szeregami
żołnierzy z karabinami na trzy, cztery oddzielne części, na które
wpuszczano publiczność za okazaniem biletów odnośnych kolorów. Dookoła
zgromadzono mnóstwo policji mundurowej i tajnej. Na żadne przemówienie
nie udzielono pozwolenia, uroczystość ograniczyła się tylko do muzyki,
która polegała na odegraniu przez orkiestrę Teatru Wielkiego
odpowiedniego utworu Moniuszki. Uroczystość rozpoczęła się
wprowadzeniem przed pomnik przez Henryka Sienkiewicza córki Mickiewicza
Góreckiej, po czem nastąpiło składanie wieńców przez różne delegacje.
Jeden z członków komitetu, baron Kronenberg, wydał w swoim pałacu raut ku
uczczeniu C. Godebskiego.
Tego dnia zjechało się dużo młodzieży uniwersyteckiej ze wszystkich
zaborów. Wieczorem zaś w kuchni Bratniej Pomocy miała miejsce wieczerza
wigilijna.
Wybrała i opracowała Hanna Bartoszewicz
1 Druga część wspomnień, z okresu 20-lecia i okupacji, doprowadzona została do marca 1943, kiedy to autor, ukrywający się w Otwocku, wpadł w ręce Niemców i prawdopodobnie wkrótce potem został zamordowany.
Całość wspomnień przechowywana jest w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego (sygn. Rps BUW 1428).
2 Autor wspomina
też dalsze koleje swej wczesnej edukacji. Pisze m.in.: „Po owianej
duchem postępu i humanitaryzmu szkole [Henryka] Benniego, gdzie zespół
pedagogów młodego pokolenia przelewał na młodzież poglądy i tendencje
ostatniego dziesięciolecia, gdzie Adolf Dygasiński wprowadzał w czyn swe
teorje o nauce poglądowej, szkoła Augustyna Szmurły wydawała się
pozostałością przedwojennego scholastycyzmu, obcego wszelkim nowym
prądom pedagogicznym”. Do tej ostatniej chodził także Janusz Korczak,
a stosowane tam metody wychowawcze pozostawiły w nim głęboki uraz.
(por. Joanna Olczak-Ronikier, Korczak. Próba biografii,
W.A.B., 2002, s. 60).
3 Chodzi zapewne o Słownik geograficzny
Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich pod red. Filipa
Sulimierskiego, Bronisława Chlebowskiego, Władysława Walewskiego.
4 Izaak Kramsztyk
(1814-1889), kaznodzieja warszawskiej synagogi reformowanej,
tłumacz i interpretator Talmudu. Za działalność patriotyczną osadzony
w Cytadeli, później zesłany na Syberię. (por. wspomnienia Emilii
Kramsztykowej, „PMK” 39/2003).
5 W istocie przekład ukazał się pt. Obrona
Sokratesa (skł. gł. w Księgarni E. Wendego i S-ki, Warszawa
1885).
6 Czuł ją z pewnością dwunastoletni Hugo Steinhaus
(1887-1972), późniejszy słynny matematyk i sam znakomity
popularyzator, który po latach tak wspominał czas choroby: „Leżałem
blisko trzy miesiące, nudziłem się piekielnie. Najciekawszą książkę,
a mianowicie Wieczory czwartkowe Kramsztyka, przeczytałem co
najmniej dziesięć razy. Były to doskonałe popularne pogadanki dla
dzieci z zakresu fizyki”. (H.S., Wspomnienia i zapiski, Aneks,
Londyn 1992, s. 17).
7 Na dalszych kartach swych wspomnień autor odnotował
osobiste z nią spotkanie wiosną 1914: „Na jednym ze studenckich
wieczorków paryskich udało mi się poznać Marję Skłodowską-Curie, która
zjawiła się tam z jedną ze swych dorastających wówczas córek. Postać
wielkiej uczonej utkwiła mi w pamięci przedewszystkiem przez zupełnie
niezwykłą skromność, która wraz z cechującym ją spokojem uderzała w tej
kobiecie ubranej w czarną opiętą suknię. A jednak nosiła na sobie
piętno wielkości. Podczas krótkiej rozmowy, jakiej mi udzieliła,
przekonałem się, że dobrze pamięta lekcje fizyki, jakich jej na
warszawskiej pensji Sikorskiej udzielał mój ojciec”.
8 Lekarz, profesor Cesarskiego Uniwersytetu Warszawskiego, w roku 1885 usunięty za
obronę polskości; wydawca, filantrop, społecznik; uwieczniony przez
Prusa w Anielce.