Trudno jest poznać prawdę o ludziach, nawet wówczas, gdy są to osoby dobrze nam znane. Wiemy tyle
tylko, ile zechcą nam powiedzieć; oni sami, ich bliscy lub pamiątki po nich. W życiu każdego
człowieka jest przestrzeń, której nawet najbliżsi nie znają, tajemnica, której nie ujawniają
i zabierają ze sobą, opuszczając ten świat. Wie o tym każdy, kto usiłował odtwarzać losy swoich
przodków. Pani Sylwia Krzemianowska, która zdradza mi sekrety swojej rodziny, także. Wychowana
przez swoją babcię, Janinę Raugiewicz, wie o niej i jej zmarłym wiele lat wcześniej mężu tyle, ile
zapamiętała z rozmów rodzinnych i dowiedziała się z fotografii i pamiątek. Toteż co krok natrafiamy
na białe plamy. Sądzę, że jednak warto wybrać się w tę podróż w przeszłość tej rodziny i –
pośrednio – także Podkowy Leśnej.
Zacznijmy od Janiny Soczewko, postaci z pewnością niebanalnej. Pochodziła
z warszawskiej rodziny o ormiańskich korzeniach, których pozostałością była jej egzotyczna uroda –
ciemne włosy, lekko skośne oczy. Janina i jej brat Felicjan byli dziećmi chorowitymi i w młodym
wieku oboje zapadli na gruźlicę. Felicjan, wówczas już wyświęcony na księdza, zmarł niebawem,
siostra miała więcej szczęścia: została wysłana, dzięki pomocy zamożnej przyjaciółki, na leczenie do
znanego sanatorium w Zakopanem. Z tego okresu zachowało się kilka jej fotografii w towarzystwie
przyjaciółki i protektorki. Ten trudny czas przypomina też portret wykonany w sepii przez Ignacego
Wróblewskiego, ojca Andrzeja, przedstawiający Janinę w piżamie, z włosami splecionymi w koronę.
„Obraz uniknął losu innych rodzinnych pamiątek i bibelotów, sprzedanych w trudnym dla rodziny
czasie po śmierci dziadka” – wspomina Sylwia Krzemianowska. – „Babcia przeznaczyła go już na
sprzedaż, licząc, że uzyska za niego równowartość chociaż tony węgla, do ogrzania domu zimą, kiedy
jednak zaproponowano jej tylko sumę równą trzeciej części, zrezygnowała”.
Uroda Janiny przyciągała licznych wielbicieli. Wśród nich znalazł się tajemniczy Grek, podobno
grecki książę, Bazyli Canaki, który zdobył jej serce i z którym się zaręczyła. Sielankę przerwało
nagłe zniknięcie narzeczonego. Mimo długotrwałych poszukiwań przez Czerwony Krzyż, nigdy nie
natrafiła na żaden ślad. „Babcia sądziła, że mógł być szpiegiem, ale dowodu na to nie miała”.
Zabiegało o nią wielu adoratorów, ona jednak wciąż czekała na swego księcia. Jan Raugiewicz był od
Janiny o 17 lat starszy, kiedy się poznali, miała lat 19. Długo zabiegał o jej względy. Gdy
w końcu zdecydowała się powiedzieć „tak”, dokładał wszelkich starań, by jej niczego nie brakowało.
Zdjęcie ślubne przedstawia Janinę w pięknym kapeluszu z welonem, w eleganckim kostiumie i z bukietem
róż. Wygląda na nim bardzo poważnie jak na swoje 25 lat.
Teraz przedstawmy Jana, czyli dziadka, o którym wnuczka wie niewiele, nigdy go bowiem nie
widziała, a rodzina przekazała tylko suche informacje. Jan Rau-Raugiewicz pochodził z Wilna,
gdzie ukończył wydział prawa na tamtejszym uniwersytecie, podobnie jak jego brat Józef, późniejszy
podpułkownik Wojska Polskiego, współpracownik marszałka Roli-Żymierskiego. Jego nazwisko znane jest
historykom z Ośrodka „Karta”, którzy znaleźli informację o nim jako o osobie przeznaczonej do
likwidacji, bo zagrażającej reżimowi. Kiedy Jan poznał Janinę, miał już za sobą małżeństwo, które
zerwał, gdy okazało się, że żona nie może mieć dzieci, a on bardzo ich pragnął.
Jan był wielkim miłośnikiem sztuki, ze szczególną słabością do białej broni, której pokaźną
kolekcję skonfiskowało mu UB podczas rewizji w domu w Podkowie. Jak wielu pierwszych podkowian
był człowiekiem biznesu. Przed wojną był przemysłowcem, po jej zakończeniu przez pewien czas pełnił
funkcję dyrektora fabryki drożdży w Warszawie. Później powrócił do prowadzenia własnych interesów.
Ważną część jego życia stanowiła działalność społeczna. Zapisał się jako współzałożyciel
Towarzystwa Przyjaciół Dzieci im. Boudouina, a razem z Janiną wspomagali Zakład Niewidomych
i Ociemniałych w Laskach (Janina po śmierci męża kontynuowała tę pomoc). Interesował się sprawami
miasta-ogrodu, był związany z parafią i zaprzyjaźniony z jej proboszczem. „Miał niebywałe
zdolności pomnażania fortuny. W czasie wojny stracił prawie wszystko, ulokowanych u rodziny zasobów
nie udało się odzyskać, jednak w krótkim czasie znów stanął na nogi i mógł zapewnić rodzinie
luksusowe warunki. Babcia nigdy nie musiała pracować, jej światem były spotkania, przyjęcia, wizyty
w teatrach i filharmonii. Kochała piękne stroje i powiew wielkiego świata. Podkowa nie stanowiła
dla niej centrum życia, choć tutaj mogła odpoczywać i zapraszać gości. Urodziła trzy córki, ale one
nie stały na przeszkodzie w korzystaniu z uciech światowego życia. W domu była niania, gosposia,
a później guwernantka. Mogła więc bywać, balować, zwiedzać” – mówi wnuczka.
Podkowa wyrosła z fortun ludzi energicznych i przedsiębiorczych, którzy aktywnie uczestniczyli
w życiu rozwijającego się kraju. Dostrzegli oni w maleńkiej Podkowie dobre miejsce do życia, czy to
ze względu na bliskość przyrody, dogodne położenie i komunikację, czy też na szansę udziału w akcie
tworzenia nowej miejscowości, która wyłoniła się nie tyle z nicości, co z... lasu. Jedni osiedlali
się blisko centrum, jeśli tak nazwać można powstające w pobliżu stacji zabudowania kościoła,
sklepiki, kawiarnie, klub sportowy. Inni woleli miejsca bardziej odległe – jak Jan i Janina,
którzy upatrzyli sobie jeden z pagórków Podkowy Zachodniej. „Dziadek kupił przed wojną,
w 1938 roku, od Marii Franciszki Emme z Milanówka, dwie duże parcele (po pięć tysięcy metrów
kwadratowych), jedną z przeznaczeniem na dom, drugą na posag dla jednej z panien. Dom został
wybudowany dopiero po wojnie, w latach 1946–1948; nazwano go willą „Górka”. Zaprojektowany przez
Jana Siennickiego, był wygodny i praktyczny. Z garażem – dziadek miał samochód simcę, pralnią
i kotłownią w piwnicy. Na parterze znajdował się salon z kominkiem, połączony czteroskrzydłowymi
drzwiami z biblioteką-gabinetem, w którym pracował Jan. Stamtąd prowadziło wyjście na werandę,
przeszkloną, z której można było korzystać nawet w zimne dni. Na parterze mieściła się też spora,
klasycznie urządzona kuchnia, z kredensem, stołem i kuchnią węglową. Obok niewielka spiżarnia
z oddzielnym wejściem do hallu, z którego prowadziły drewniane schody na piętro. Tu były sypialnie
z wyjściami na duży taras, łazienka i służbówka z maleńką kuchnią – dla gosposi, oraz pokoik,
w którym mieszkali pracownicy.
Gdy słucham opowiadania wnuczki o życiu dziadków, łapię się co chwila na tym, że mieszają mi się
czasy przed- i powojenne. Bo też nie brzmią jak peerelowskie realia wspomnienia o ogrodniku
i gosposi, o herbacie w cieniutkiej porcelanie. Nie mnie jednej; odwiedzający dom młodzi,
rówieśnicy córek Jana, stawali jak wryci na widok wnętrza jakby przeniesionego z poprzedniej epoki,
z cennymi obrazami, piękną porcelaną w serwantce i oprawnymi w skórę tomami encyklopedii
w bibliotece.
Dom położony jest w dużym ogrodzie, na wzniesieniu. Ogród, od lat dziki, spada z pagórka
kaskadami zieleni. Niegdyś pieczołowicie pielęgnowany, z rabatami kwiatów, grządkami, krzewami
agrestu, drzewami owocowymi, z altaną porośniętą dzikim winem i wielką ogrodową huśtawką, dziś,
podobnie jak dom, jest mocno zaniedbany.
Janina nigdy nie pracowała, żyła ciekawie i barwnie, miała wielu przyjaciół, którzy odwiedzali ją
w Podkowie. Bywała na przyjęciach w ambasadach; uzdolniona muzycznie, śpiewała przez kilka lat
w chórze Filharmonii Narodowej. Wśród przyjaciół z filharmonii, z którymi i później utrzymywała
bliskie kontakty, znana była ze swych panegiryków na cześć kolegów i szefostwa – odczytywała je
podczas spotkań i jubileuszy. Udzielała się także w miejscowym chórze kościelnym, prowadzonym przez
Kazimierza Gierżoda. Fotografie ukazują roześmianą, elegancką, piękną kobietę – w kapeluszach,
futrach, efektownych sukniach. Ale ta dama lubi także ruch, sport, jeździ na nartach. Jedno
zdjęcie przedstawia ją w grupce roześmianych kobiet, grających w siatkówkę wśród sosen.
W podkowiańskim domu przyjmuje gości, jeździ z mężem samochodem. Lubi swój ogród, a choć zajmuje
się nim ogrodnik, sama także hoduje kwiaty i warzywa. Na jednej z fotografii z dumą pokazuje na
wyciągniętych rękach plony swojej pracy: dorodne pomidory.
Znała kilka języków i studiowała dla przyjemności handel zagraniczny. Miała wielu przyjaciół za
granicą, których lubiła odwiedzać, jak przyjaciółkę Busię w Tunisie, z którą była zaprzyjaźniona od
szkolnych lat. Była uzdolniona nie tylko muzycznie; pisała też wiersze, wystawiła trzy jednoaktówki
swojego autorstwa, uwielbiała robić zdjęcia swoim kodakiem. Zachowało się ich sporo. Mogłoby się
wydawać, że pojawienie się na świecie córki, a po kilku latach kolejnych dwóch, ograniczy światowe
życie Janiny, ale ona nie chciała zamknąć się w domu. Zakochany i przedsiębiorczy mąż mógł i chciał
spełniać jej marzenia. Do dzieci zatrudniono nianię, a Janina znów mogła żyć pełną piersią.
Ale życie nie było samą sielanką. Jednym z przykrych zdarzeń, które na długo zaciążyło na losach
rodziny, była rewizja w domu, a w jej następstwie dokwaterowanie dwojga lokatorów, którzy zajęli
piętro. To były normalne działania władz, ogromnie utrudniające codzienną egzystencję. W domu
państwa Raugiewiczów zamieszkali ludzie wykształceni i kulturalni, więc nie był to jeszcze dramat,
jednak Jan zdawał sobie sprawę z tego, że jeśli sam nie spróbuje pozbyć się niechcianych lokatorów,
nikt nie będzie umiał tego zrobić, gdy go zabraknie. Ci zgodzili się opuścić dom, jeśli Jan kupi im
mieszkanie w Warszawie. I tak doszło do sprzedaży drugiej z kupionych przed wojną działek. Dom
znów należał tylko do rodziny i Jan mógł być spokojny o przyszłość swoich bliskich.
„Dziadek odszedł nagle w 1973 roku na zawał, trzeci z kolei. Do końca był czynny, nie tylko
zawodowo, ale też jako społecznik, m.in. w radzie miasta, a także jako kurator i sędzia sądu dla
nieletnich. Angażował się w resocjalizację młodych ludzi, którzy mijali się z prawem. Dwóch z nich
wziął pod swoją opiekę i pomógł im zerwać z przeszłością i zacząć nowe życie. Po latach odwiedził
babcię jeden z nich, który został pilotem; elegancki, kulturalny, trudno było uwierzyć, że był
kiedyś na bakier z prawem. Drugiemu chłopakowi dziadek pomógł wyjechać za granicę i też wyszedł na
ludzi.” – mówi wnuczka. Gdy Jan odszedł, córki – Barbara, Joanna i Maria
– jeszcze się uczyły. Skończyło się beztroskie życie Janiny i dzieci. „Babcia była
przyzwyczajona do życia w luksusie, nikt nie przygotował jej na kłopoty i niedostatek”. A te
pojawiły się już wkrótce. Janina nie pracowała, więc wkrótce okazało się, że zgromadzone przez lata
cenne obrazy i bibeloty są jedynym źródłem utrzymania rodziny. Jeszcze przez pewien czas Janina
usiłowała żyć jak dawniej, a kiedy wyjeżdżała – choć już coraz rzadziej – dziewczętami zajmowała
się miejscowa nauczycielka Beata Łukomska-Krzemianowska. Losy obu rodzin splotły się trwale,
gdy jej syn Stanisław zakochał się w średniej z panien Raugiewicz, Joannie. Szybko
pojawiły się na świecie córki młodych, Sylwia i Aleksandra, otwierając kolejny rozdział w historii
rodziny.
Janina borykała się nie tylko z utrzymaniem domu, ale i z chorobą córki. Musiała też przejąć na
siebie ciężar wychowania wnuczek. „Mama stale przebywała w szpitalach, właściwie wychowywała mnie
babcia – wspomina Sylwia Krzemianowska – a ojciec marynarz, bardzo rzadko bywał w domu”. Lata
dzieciństwa wspomina pani Sylwia jako odbiegające od stylu życia innych rodzin. „W domu jeszcze
była gosposia Saturnina Maliszewska i jej mąż ogrodnik, którzy stanowili jakby dalszą rodzinę.
Pamiętam bibliotekę dziadka z pięknie oprawionymi tomami, obrazy na ścianach, cienką porcelanę,
używaną zresztą na co dzień”. Ale to się po trochu zmieniało, cennych rzeczy z miesiąca na miesiąc
ubywało, bo trzeba było kupić węgiel, żywność, opłacić światło. Najstarsza z córek, Barbara,
skończyła studia prawnicze i wyjechała do Anglii, gdzie wyszła za mąż za lotnika RAF-u. Mieszka
w Londynie do dziś, utrzymuje kontakty z rodziną, nie chce tylko wspominać swego dzieciństwa, które
nie było szczęśliwe i radosne. Joanna oraz Maria z córką Małgorzatą i wnukami Kamilem i Adrianem
mieszkają w rodzinnym domu, Podkowie została wierna także Aleksandra, która wraz z mężem Grzegorzem
Grątkowskim, historykiem sztuki i tłumaczem, oraz z synem Stanisławem Ignacym tutaj mieszkają.
Sylwia z córką Anną Marią i synem Iwo zamieszkują w bliskiej okolicy. Artystyczne zdolności
i umiłowanie sztuki odżyły w pokoleniu wnuczek Janiny; Sylwia jest graficzką, pisuje do miesięcznika
kulturalnego „Nowaja Polsza”, a pracuje w podkowiańskim Centrum Kultury i Inicjatyw Obywatelskich.
Także Aleksandra jest plastyczką.
„Babcia Janina zmarła w 1995 roku, po przebytej operacji” – kończy swą opowieść wnuczka.
Małgorzata Wittels