Z powodów, które tu pominę, o mieszkańcach osiedla miałem niskie
mniemanie. Nie o wszystkich, rzecz jasna, bo kilku znałem, lubiłem,
ceniłem. Ale ich lwią część, tę anonimową, obchodziłem szerokim łukiem.
Muszę to od razu powiedzieć, zanim przejdę do rzeczy, która ma swój
początek na przystanku autobusowym przy brwinowskiej ulicy
Pszczelińskiej. Właśnie przy osiedlu.
Chciałem pojechać do Pruszkowa, czekałem i paliłem papierosa. Wtedy
na szosę wypadła nagle niemała kompania okolicznych psów, adorujących
sukę, kudłatą kundelkę, nieco zakłopotaną nadmiarem absztyfikantów.
I z tego wszystkiego suka wpadła pod koła samochodu, który nie dał jej szans.
Pędził z szybkością fatum i zaraz zniknął. Nieprzyjemne zdarzenie.
Psa, objawiającego jeszcze oznaki życia, zabrała dziewczynka, która tu
spadła jak z nieba. Pomyślałem, że szanse są nikłe.
Tymczasem w psie samce wstąpiła ślepa desperacja. Podziwiałem, z jaką
wrogością rzucały się na każdy nadjeżdżający samochód. Z pianą na
pyskach, z wielką wiarą w odpowiedzialność zbiorową, bardziej może aut
niż kierowców. W tym porywie były bardzo rycerskie, szlachetne,
właściwie arcyludzkie.
Aż w końcu doczekałem się autobusu. Wsiadłem i odjechałem. Ale ten
obraz zabrałem ze sobą.
Pamięć o tym zdarzeniu przydała mi się siedem czy osiem lat później,
gdy moją uwagę zwrócił bezdomny bywalec osiedla, w którego sąsiedztwie
znajduje się mój dom. Jestem zmuszony za każdym razem przejść tamtędy
– między blokami, kryjącymi w sobie kosmos tajemnic, których znać
raczej nie chcę. Bezdomny był wzruszająco kudłaty. Średniej wielkości.
Niechlujny. Jak to pies. Czasem wymienialiśmy w przelocie spojrzenia,
z których wyczytałem, że jest bezbrzeżnym melancholikiem. Że wie
wszystko o cieniach i trudach bytowania na tym najlepszym ze światów.
Zimą wylegiwał się na klapie kanału ogrzewczego. Latem – gdzie
popadnie. Ale zawsze w pobliżu.
Gdy się już jako tako oswoiłem z jego tam obecnością, nie mogłem
przeoczyć dwóch lub trzech rondli na trawniku miedzy blokami. W jednym
była woda, do innych nie zaglądałem. Ten widok nie zwalniał mnie jednak
od pewnego odruchu solidarności z kundlem. W myślach przydałem mu imię
Sokrates, nie bez związku z przejmującym opowiadaniem Borgesa. Czasem
– a potem już regularnie – gdyśmy się spotykali, wchodziłem do
pobliskiego sklepu i kupowałem cztery parówki. Dwie dla niego, dwie dla
mnie. Wracałem, dzieliłem na mniejsze kawałki i podawałem mu z ręki. Że
nie miał nic przeciw temu, bym go podrapał za uchem albo po grzbiecie, to
było od początku oczywiste. Zjadał poczęstunek i przyjmował moje
czułości bez widocznego wzruszenia, jak coś, bez czego może się obejść.
Niemniej zawiązała się między nami nić pewnej poufałości. Może tylko
jednostronnie? Po kilku latach podczas jednej z tych naszych sesji
zostałem zaskoczony przez sędziwą kobietę, która napełniała rondle
resztkami jedzenia. Z rozmowy, jaka się wywiązała, dowiedziałem się
i tego, że inna starsza pani raz w tygodniu zaciąga tego kudłacza do
swojej łazienki i tam go pucuje do czysta. Pewnie dałby sobie w życiu
radę i bez tej tortury, ale ludzie mają dziwne potrzeby. Rzeczywiście,
czasem Sokrates wyglądał nad wyraz schludnie, więc w jego imieniu
pomyślałem z szacunkiem o tej ofiarnej istocie.
W podobnej sytuacji, przez jeszcze inną znajomą Sokratesa, poznałem
kilka szczegółów z jego życiorysu. Zjawił się tutaj (został porzucony?)
jako podrostek, wraz ze swoją siostrą bliźniaczką. I od razu poczuli
się jak u siebie. Każdego ranka psy wraz z dzieciarnią wędrowały do
szkoły przy dość odległej ulicy Lilpopa. Tam czekały cierpliwie do
końca lekcji i wracały na osiedle. Ale siostra Sokratesa wpadła pod
samochód i tego nie przeżyła. Został sam pomiędzy tymi murami.
Możliwe, że byłem świadkiem tego wypadku przed laty. Osamotnionego
Sokratesa otoczyła czuła opieka wolontariuszy. Może nawet zbyt czuła,
skoro niebawem w kilku punktach osiedla pojawiły się oficjalne tablice
z cytowanym poniżej poematem:
ZABRANIA SIĘ
Karmienia zwierząt
I ptaków na terenie
Spółdzielni „Osiedle”
Zarząd Spółdzielni
Rozeszła się nawet pogłoska, że zamierza się Sokratesa, który już
wyraźnie rzucał się w oczy, radykalnie usunąć z tej administrowanej
przestrzeni. To tylko dolało oliwy do ognia i skończyło się na
artykułach w prasie i interwencyjnej audycji telewizyjnej. Obrona
Sokratesa przyniosła tym razem skutek, a on sam nawet zgodził się
pozować mi do zdjęcia na tle jednej z tych tablic.
Wygrał. Co więcej, pracownicy osiedlowej kotłowni, poruszeni
heroizmem, z jakim Sokrates zmaga się z zimą i śniegiem, zbudowali mu
budę drewnianą na terenie zakładu. W siatce okalającej ich teren
wycięli nawet otwór odpowiedniej wielkości, by Sokrates mógł się
swobodnie tam dostać albo wyjść o dowolnej porze, gdy brama jest
zamknięta. Otwór zabezpieczono żelaznymi listwami, by ostre druty nie
kaleczyły mu ciała. Trochę inaczej zacząłem patrzeć na fagasów
z kotłowni.
To wszystko jednak nie przywróciło Sokratesowi radości życia, którą
utracił chyba po śmierci tamtej kundelki. W każdym razie nigdy nie
widziałem, żeby się uśmiechał. Nie wątpię, że doceniał wszystko dobre,
co go spotykało, ale tylko w ramach stoickiej psiej filozofii. I może
nawet nie był taki stary, na jakiego wyglądał. Lecz to już nie był ten
młokos, biegający z dzieciarnią co rano do szkoły czy choćby tylko
merdający ogonem na widok znajomej twarzy. Zresztą na co potrzebna
byłaby mu ta szkoła? Wszystkie i wcale niebłahe nauki pobierał
z osiedla. Oczywiście, nawet gdyby mówił ludzkim językiem, tych nauk za
żadne skarby nikomu by nie przekazał. Ale przecież znałem ich
zasadniczy sens. Ten mianowicie, że choć różne rzeczy o ludziach się
myśli i mówi, to jednak trafiają się piękne przypadki. Nawet jeśli sami
wybierają sobie życie w osiedlowym bloku lub są na nie skazani.
Jednego z późniejszych dni nie spotkałem go na jego ulubionym miejscu
pod wierzbą. Ani następnego. Aż w końcu nie było nawet o co pytać.
Ale w mojej pamięci nie umarł. Nie zdechł. Byłem jedynym, który to
wiedział – że się nazywa Sokrates.