Czy powinienem zabierać głos w sprawie Huculszczyzny? Nie byłem tam
przecież, nie wiąże mnie z tą ziemią ani rodzinne zakorzenienie, ani
długotrwała fascynacja czy jakaś solidna wiedza. Mimo to nie uda mi się
powiedzieć – nic o Huculszczyźnie nie wiem, nic mnie z tą ziemią nie
łączy. Już w drugiej mojej powieści pojawia się rudowłosy Żyd, który
mówi o sobie: „Ja jestem Kamil, pan wie, co to jest nazwisko Kamil?
To firma, nie nazwisko. Szoel Kamil, syn Mechla, z Kosowa koło Kołomyi
nad rzeką Huk. [...] Wytwórnia kilimów «Karpacka Sztuka Ludowa»,
pan znasz? Czy tam jest choć jeden ludowy Hucuł? Po co ma być? Tam
jest trzydziestu jeden szczerozłotych Kamilów ze złotym medalem
z Paryskiej Wystawy, wszystko w Kosowie nad rzeką Huk”.
Oczywiście ten epizodyczny bohater powieści Czaszka w czaszce
to mało. A echa legionowych walk w innej powieści – w Obrazie
napowietrznym? Tam migają gdzieś w rodzinnej korespondencji nazwy
miejsc – Howerla, Rafajłowa. Nikłe, mgliste tropy? Pójdę z nimi.
Dlaczego muszę – przyznam się potem. Na razie opowiem po kolei.
W 1939 wojna zmusiła moich rodziców do opuszczenia Poznania. Moja matka
z dwoma maleńkimi synami znalazła schronienie w Lublinie, u matki.
Zamieszkaliśmy więc z babcią Kozłowską, z ciocią Marysią, w mieszkaniu
wuja Janka Bocheńskiego. Ledwiem go zapamiętał, bo jako peowiaka,
żołnierza Pierwszej Brygady, szybko namierzyli go Niemcy. Zginął
w obozie w Auschwitz. Pamiętam za to świetnie mieszkanie na ulicy
Narutowicza (dawniej Namiestnikowskiej). Pamiętam przepiękną huculską
tkaninę. Służyła jako narzuta na żelazne łóżko, w którym sypiał kolejny
uciekinier, wuj Wacek. Ale pamiętam też opowieści – że dawniej
wisiały na tej tkaninie pod tanim żeliwnym ryngrafem szable wuja Janka
i wuja Wacka, ułana siódmego pułku ułanów lubelskich. Szable zabrali
Niemcy ze schowka we wspólnym dla całej kamienicy klozecie, wuj Wacek
aresztowany razem ze szwagrem wrócił po paru tygodniach, zwolniony
z Zamku lubelskiego. Były więc do zapamiętania opowieści ułańskie wuja,
opowieści babci o Lublinie i rodzinnej wsi nad Tyśmienicą, sięgające
poza granicę wieku. Dzięki tym opowieściom czuję się tak zakorzeniony
w tamtym gubernialnym polsko-żydowsko-ruskim mieście, w którym na
carskie święta każdy stróż musiał w swojej posesji malować wapnem
krawężniki oddzielające kocie łby jezdni od chodnika i stawiać na nich
kopcące kaganki. Kawaleryjskie i piesze pułki przewalały się przez to
miasto w czasie Wielkiej Wojny, często zamykało się sklep z lęku przed
rabunkami. Najgorsi złodzieje w pułku z Penzy. Mama i ciotka były już
wtedy uczennicami pensji pani Arciszowej, gdzie polskiego uczył młody
Julian Krzyżanowski, późniejszy sławny profesor, autor podręczników.
Wplatały się w moją mitologię początków także opowieści cioci Marysi
o jej dzieciństwie, o sklepie babci na ulicy Staszica, o podwórkowych
zabawach i przyjaźniach, o wyprawach na łąki nad Bystrzycą.
W podwórkowych zabawach brało udział dwóch Józiów – mały i duży. Duży
był rówieśnikiem ciotki, zasłynął potem jako poeta, Józef Czechowicz.
Drugi, kilka lat młodszy, Józio Łobodowski, też został wielkim poetą.
O tych karierach dowiedziałem się wiele lat później, na razie dość
bezbarwne wzmianki o obydwu przesłaniała postać Kotki Tracewskiej,
w moich wyobrażeniach pół dziewczynki, pół kotki. Kotka (a właściwie
Konstancja) Tracewska, jedna z córek szewca, który miał warsztat
w podwórzu i popijał tęgo, była inicjatorką i przywódcą szalonych
wędrówek za miasto – do wsi Rury Jezuickie i Rury Bonifraterskie, na
zielone błonia nad Bystrzycą. Delikatna i chorowita Marysia była
pupilką Kotki, podejrzewam, że wkupywała się w jej łaski smakołykami ze
sklepu kolonialno-spożywczego swojej matki. Wcześnie zaczęły te
wypady. Musiały być bardzo malutkie obydwie, skoro zapamiętałem
opowieść o tym, jak nałapały żab na łąkach i aby je przenieść przez całe
miasto, nakładły sobie żab w majtasy. Nieco później Marysia, popisując
się przed Kotką, ulubioną koleżanką, że potrafi kij zatrzymać
w ostatniej chwili, wybiła jedną z wielkich kryształowych szyb
wystawowych w sklepie babci. Przez Kotkę więc Marysia jedyny raz
dostała wtedy lanie od swojego łagodnego ojca. Kotka Tracewska
wcześnie, ale już w wolnej Polsce, wyszła za mąż i wyjechała z Lublina.
Jej wybrańcem był czeladnik z zakładu fotograficznego Radziszewskiego.
Wyjechali i osiedlili się w jednym z uzdrowisk na Huculszczyźnie. Gdzie
to mogło być? Otwieram wydany w 1937 roku Polityczny atlas
kieszonkowy Eugeniusza Romera z biblioteki wuja Bocheńskiego i patrzę
na mapę „Polska południowo-wschodnia”. Jako uzdrowiska
oznaczone są tu położone wzdłuż granicy z Czechosłowacją: Tuchla,
Podlute, Delatyń, Jaremcze, Mikulczyn, Tatarów, Worochta. A od strony
granicy z Rumunią – tylko Kosów. To stamtąd Kotka pisała do
lubelskiej koleżanki listy – raz, jedyny raz przysłała fotografię.
Była w szufladach z albumami zawsze – Kotka w ślicznym stroju
huculskim, a obok niej syn, siedmioletni może, też na ludowo za Hucuła
czy Bojkę przebrany, ale bosy. Nie przelewało się im chyba w tym
Kosowie czy Worochcie. Nie mogę znaleźć tego zdjęcia, ale pamiętam
spojrzenie jasne i pogodne Kotki i takie same jej syna. Gdyby żył syn
Kotki Tracewskiej, dziś byłby już starym człowiekiem. Był młodzieńcem,
gdy wybuchła wojna, był młody, gdy Polacy ginęli z rąk Ukraińców, gdy
łączyli się w grupy samoobrony, by ochraniać polskie wsie. Początkowo
najwięcej krwi popłynęło nie tam, ale na Wołyniu, w Chełmszczyźnie. Tam
syn Kotki Tracewskiej miałby najmniejsze szanse przeżycia. Czy na
Huculszczyźnie mógł przeżyć? Początkowo było tam względnie bezpiecznie,
ale od jesieni 1943 roku doliny i lasy stały się widownią walk czterech
ugrupowań zbrojnych – sowieckiej partyzantki, niemieckiej armii
okupacyjnej, grup bojowych UPA i polskich jednostek samoobrony,
w większości podporządkowanych Armii Krajowej. Akcje wyniszczające,
niektóre z nich niewyobrażalnie okrutne, trwały do końca 1947 roku. Do
Lublina docierali uciekinierzy, pamiętam, jak jeszcze za Niemca zjawił
się wynędzniały i głodny bratanek babci Kozłowskiej, Bohdan Turowski.
Był wysoki, chudy, opalony na brąz. Jadł i opowiadał, a potem od stołu
przesiadł się na kanapę, wziął gitarę wuja Wacka i zaczął śpiewać jakieś
ballady pełne obrazów bombardowanych dworców kolejowych i palonych wsi.
„...walą się filary...” przylepiło się do pamięci. Zginął bez
wieści parę tygodni później, nie ma jego grobu.
Był więc kilim w barwach brązów, czerwieni, czerni i zieleni
głębokiej, kilim w schodkowaty wzór geometryczny. Było wspomnienie
o Kotce i jej zdjęcie po huculsku. To za mało. Skąd nazwisko Kamil,
skąd imiona Szoel i Mechl? Już jako student uniwersytetu we Wrocławiu
trafiłem do grupy grotołazów i taterników, z którymi związała mnie
przyjaźń na życie. Naszym zakopiańskim przyjacielem był ślusarz Edward
„Tata” Winiarski – Tata, bo starszy od nas o pokolenie, po
jaskiniach chodził już w latach dwudziestych, wynajmowany do łopaty
przez Stefana i Tadeusza Zwolińskich, potem związany z nimi górską
przyjaźnią. Miał swoje chałupki-warsztaty w głębi podwórek
kamienicy Zwolińskich na Krupówkach, w kamienicy od frontu była
księgarnia Zwolińskich, rysowników map, autorów przewodników, i sławna
z ptysiów firmowych kawiarnia „Europejska”. U Taty można było
naprawić taternicki młotek, zostawić na pół roku linę i haki, przez
niego przekazać wiadomości przyjeżdżającym kolegom. Nie należało jednak
pętać się za długo po warsztacie, bo gonił ostro. Nocleg w warsztacie
był praktycznie niemożliwy, a do tego uciążliwy, bo życie toczyło się
tam nieraz długo po północy, a dzień zaczynał o piątej rano – głośnik
„kołchoźnik” nigdy nie bywał wyłączany i od świtu walił masowe
pieśni, te wszystkie „Tysiące rąk, miliony rąk...”. Jakiejś nocy
jednak przygarnął mnie Tata pod dach warsztatu i zamknął na klucz, bo
poszedł gdzieś reperować jedną z zakopiańskich taksówek. Zanim wpełzłem
w śpiwór na półce nad kowadłem i szlifierkami, rozejrzałem się za czymś
do czytania w nieprawdopodobnej scenerii warsztatu funkcjonującego od
dziesiątków lat. Nic się nie wyrzucało, więc piętrzyły się części
motocykli, archaiczne narty, pudła blach i śrub, puszki z farbami i po
farbach, sprężyny resorów i lornetki, fragmenty dekoracji z Teatru „
Morskie Oko”, czekany, liny, raki i gipsowe opakowania zdjęte z kończyn
złamanych w czasach Zaruskiego i Bartka Obrochty. Do czytania znalazłem
tylko fragment przedwojennej książki telefonicznej – ale cóż to była
za lektura! Spis dotyczył telefonów Kosowa koło Kołomyi i był ukrytą
w nazwach, nazwiskach, numerach opowieścią o tym mieście – o jego
potężnej aktywności gospodarczej, turystycznej, kulturalnej, o jego
tajemniczym życiu żydowskim, polskim, rusińskim i rumuńskim.
Dwudziestoletnim durniem byłem, żem tego spisu Tacie nie ukradł. Łatwo
pewnie mógłbym go wyprosić, bo dla Taty to był śmieć, wydzierał kartkę
po kartce, aby osuszyć z farby pędzle. Zostały mi jednak w pamięci
nazwiska i imiona, nazwy składów żelaznych, pensjonatów, restauracji,
fryzjerni. Gdy pisałem moją drugą powieść, Szoel Kamil ze swoją
wytwórnią kilimów zawołał z zaświatów i musiałem go włożyć w opowieść.
I tyle trzeba było pisania, aby udowodnić, że nie powinienem zabierać
głosu w sprawie Huculszczyzny. Nie ja! Już w dwudziestoleciu stała się
Huculszczyzna Ziemią Obiecaną dla tych, którzy marzyli o odkrywaniu, dla
wszystkich, którym Zakopane i Krynica wydawały się zbyt snobistyczne,
brydżowe, knajpiane, przereklamowane. Ruszyli w Gorgany, w Czarnohorę,
na Popa Iwana. Wytyczono szlaki piesze i narciarskie, na połoninach
wzniesiono 58 murowanych schronisk, niektóre o europejskim standardzie.
W ostatnim roku przed wojną otwarto obserwatorium na Popie Iwanie. A we
wszystkich mieszczańskich i ziemiańskich wnętrzach pojawiły się wyroby
huculskiego rękodzieła – od makat po meble, szkatułki, cygarniczki,
piórniki. Pisarze i malarze szli za tym trendem – a pewnie też mu
przewodzili – nazwiska Vincenza, Ossendowskiego, Sichulskiego to
początek listy. Ten run na Huculszczyznę odradza się od jakichś
trzydziestu lat, znowu jest to kraj mityczny, najbardziej kresowy
i nostalgiczny z całych Kresów Utraconych, najbardziej magnetyczny
i tajemniczy. Ponowne odkrycie pisarstwa Stanisława Vincenza,
krakowskie Festiwale Huculskie, pismo „Płaj”, kluby turystyczne
ukierunkowane na te góry. Dużo.
Myślę, że dobrze. Dobrze, że tak wiele, że jeżdżą na Ukrainę, na
połoniny, fotografują ostatnie „grażdy”, warowne obejścia, przywożą
opowieści, nawet na trembitach uczą się grać i wiedzą, że trembita, nie
trombita, wiedzą, że nie tylko obyczaj żałobnego zwoływania wici bez
trembity niemożliwy, ale głębiej to zakorzenione, w pogańskich kultach
solarnych. Sprzyjam tym entuzjastom, ale trochę boleję. Bo chciałbym
takiego ruchu, takiego zainteresowania dla Kresów Ocalonych, dla tego
pasma polskiej ziemi, które się odpychająco nazywa Ścianą Wschodnią,
jakby się pod ścianę te okolice stawiało, na rozstrzał.
A Kresy Ocalone chcą do Polski, całe. Jeżdżę tam od lat, widzę jak
zagospodarowuje się kawałek tu, kawałek tam. Kanał Augustowski,
Białowieża, Roztocze, Bieszczady – to ledwie wyspy na tej ziemi, tam
więcej przybyszów, rowerzyści, wycieczki, agroturystyka w rozwoju.
A nie tylko tam jest co oglądać, smakować, wspominać, są tam
i zapomniane zabytki szacowne, i miejsca pielgrzymkowe, cmentarzyska,
cuda przyrody. Są ludzie niezrównani, otwarci, do pogadania,
przynoszący doświadczenie i tradycje wielu kultur, bo i Tatarzy,
i Karaimowie, Litwini, Ukraińcy, prawosławni, unici, katolicy. Dwa
tygodnie temu znowu pojechaliśmy – do Supraśla oglądać ikony i do
Białowieży słuchać ptaków, na świętą Grabarkę, do leśnego sanktuarium
Kalwarii w Serpelicach nad Bugiem z rzeźbami Gustawa Zemły, do Kodnia na
wykład o gotyckich cerkwiach i tam na odpust u Świętego Ducha, do
Jabłecznej poczuć modlitwę w pięknie cerkiewnego śpiewu. I jeszcze raz
sprawdziłem – drogi coraz lepsze, widać, że kraj pustoszeje,
a przecież wsie i miasteczka porządnieją, zagospodarowują się,
pięknieją. I potwierdziło się znowu – z okien samochodu za mało
widać. Za szybko się leci. Tu trzeba rowerem.
Wiedziałem. Już dziesięć lat temu zacząłem gadać, pisać, upominać
się, postulować stworzenie Najdłuższej Ścieżki Rowerowej Europy. Różnie
się to nazywało – Agroturystyczno-Rowerowy Szlak Kresowy albo
Polska dla Romantyków. Wielu ludzi pomagało. Czy to był mój pomysł?
Tak i nie, wysnułem go z rozmów z przyjaciółmi, z przygodnych spotkań na
szlaku, ale opisałem, rozbudowałem, zamieniłem w ideę społeczną,
a własną obsesję. Widziałem w tym projekcie nadzieję na aktywizację
wyludniających się ziem, na odbudowę relacji gospodarz-gość zamiast
hotelarz-klient. Wierzyłem w uczniów piszących przewodniki po
swoich gminach, z dumą odkrywających urok małych ojczyzn. Próbowałem
przyciągnąć ludzi, z wdzięcznością wspominam tych, co dali się
przyciągnąć – ówczesny prezes warszawskiego KIK-u, Piotr
Cywiński, pozwalał zwoływać zebrania w lokalu klubowym, mecenas Zofia
Paszewska pisała statut stowarzyszenia, Anna Maria Giza z radia robiła
audycje o szlaku, a brał w nich udział entuzjastycznie sympatyzujący
z ideą Grzegorz Rąkowski. On już wcześniej całą trasę przemaszerował
pieszo, napisał dwutomowy przewodnik Polska egzotyczna –
prawdziwie odkrywcze dzieło. Reżyser Rafał Wieczyński przygotowywał
serial promujący trasę. Potem przyszedł na mnie czas choroby, na trzy
lata wypadłem z gry, posypało się wniwecz. Każdy miał przecież swoje
życie. Idea też – nie zginęła doszczętnie, bo poszły w świat
projekty, memoriały, odezwy, po polsku i po angielsku pisane. Chodziło
o fundusze z Brukseli! I tu jakoś zaskoczyło, dotarło, bo w projekcie
aktywizacji Polski Wschodniej był rozdział V-2, poświęcony właśnie
szlakom rowerowym, było 50 milionów euro na ten cel. Oniemiałem, gdy
się dowiedziałem, a potem popadłem w rozpacz, bo odkryłem, że nie tak,
że źle robią, że marnują pieniądze. Dużo by o tym, nie tu miejsce.
Dość, że od paru lat przekonuję się, że moje pomysły też były nie za
dobre. Amatorszczyzna, wizje oderwane od realiów, bez rachunku
ekonomicznego. Z mniejszą już rozpaczą patrzę na to, co robią urzędy
marszałkowskie pięciu kresowych województw, jak je rozlicza Ministerstwo
Rozwoju Regionalnego. Ostatnio ucieszyła mnie dobra ścieżka rowerowa
z Białegostoku do Supraśla. Jest. Bez sensu wiedzie równolegle do
szosy, naraża cyklistów na łykanie spalin. Ale gdyby ją poprowadzić
inaczej – ileż by było kłopotu z wywłaszczaniem gruntów? Kończę, bo
już za długie to pisanie. Tak czy inaczej, coś się na Kresach Ocalonych
dzieje, szlak powstaje inny, ale jeździć tam trzeba. Na jesień
zachowuję sobie jazdę od Tomaszowa Lubelskiego na południe, w stronę
Przemyśla. W dawnym projekcie była perspektywa, aby stamtąd przedłużyć
szlak i poprowadzić go dalej, ku Karpatom Wschodnim. Na Huculszczyznę.