Pomysł festiwalu Otwarte Ogrody, zainicjowany przez Magdalenę
Prosińską i Łukasza Willmanna, zrodził się
„z chęci ratowania
i promocji najcenniejszych zasobów kulturowych i naturalnych
przedwojennych, mazowieckich miast-ogrodów, uzdrowisk i letnisk”
(http://www.otwarteogrody.pl/). Choć przyświecająca mu idea
jest od lat ta sama, kolejne edycje festiwalu przybierają coraz to nowe
formy.
W Podkowie Leśnej pierwsze z nich sprawiały wrażenie robionych na
eksport. Program, skupiony głównie wokół dziejów miasta i jego
sztandarowych postaci, skierowany był do przyjezdnych i nowych
mieszkańców. Królowały wydarzenia prezentujące historię powstania
miasta-ogrodu oraz spuściznę literacką i artystyczną jej
znamienitych mieszkańców.
W kolejnych latach Otwarte Ogrody coraz mniej miejsca poświęcały
dawnym i historycznie doniosłym chwilom w dziejach Podkowy. Zamiast
tego zaczęto do niej ściągać interesujących ze względu na
działalność artystyczną krewnych i znajomych królika, którzy wraz z mieszkańcami
koncertowali, prezentowali swoje obrazy, zdjęcia i filmy.
Tegoroczna edycja dobitnie świadczy o nowych kierunkach. Obok miejsc
tradycyjnie już kojarzących się z festiwalem (pałacyk, Aida, liceum przy
Wiewiórek, ogród Hanny Gradkowskiej...) pojawiły się nowe, świeże
i interesujące. (MW)
Willa Borowin, kupiona przed wojną przez siostry Janinę i Wandę
Niemyskie, usytuowana jest z dala od podkowiańskich szlaków
wycieczkowych. Mimo to na spektakl Babie lato, odegrany
o zmroku w jej ogrodzie, przybyły tłumy.
Przedstawienie Joanny Cichoń na kanwie dramatu Jerzego Kowalskiego,
opartego na autentycznych wydarzeniach, zostało zrobione z ogromnym
rozmachem. W sztuce wzięło udział około dwudziestu aktorów amatorów,
mieszkańców Podkowy, w wieku od przedszkolnego do emerytalnego.
Partnerowali im zawodowcy – Andrzej Precigs i Witold Bieliński.
Ogromna scena, zajmująca sporą część ogrodu, została obstawiona
reflektorami, a aktorów przypięto do mikroportów.
W Babim lecie splatały się ze sobą dwie narracje. Ta bardziej
przyziemna, i chyba ciekawsza dla widzów, ukazywała sceny z życia
codziennego willi Borowin w okresie powstania – darcie szmat na
bandaże, zbieranie pomidorów, z których przyrządzano ogromny gar zupy,
wspólne posiłki i rozmowy. W dowcipnych często dialogach odbijały się
spory polityczne i obyczajowe, jakie prowadzili pomiędzy sobą nowi
domownicy, uciekinierzy z Warszawy, z neurotyczną Marią Dąbrowską na
czele. Błahe rozmowy o organizacji życia w coraz bardziej zatłoczonym
domu przeplatały się z dyskusjami o sensowności powstania, roli aliantów
i Rosjan. Niewinne zabawy dzieci zderzały się z przerażającymi
historiami o losach powstańców i cywili, o strasznych warunkach w obozie
przejściowym w niedalekim Pruszkowie (obecnie Muzeum Dulag 121).
Drugi nurt narracji był dużo bardziej abstrakcyjny. Stwórca-
reżyser zjawił się na scenie przy dźwiękach utworu Richarda Straussa
rozpoczynającego film 1001: Odyseja Kosmiczna Stanleya Kubricka.
A później raz po raz interweniował w rzeczywistość przedstawioną
w Borowinie i – na podstawie kolejnych wojennych doniesień – snuł
rozważania nad naturą świata. W duchu kordianowskim wygrażał sam sobie
i skarżył się na zwyrodnienie gatunku ludzkiego.
Choć kreujący tę postać Witold Bieliński grał bardzo ekspresyjnie,
uwagę widzów przyciągała głównie naturalna sceneria spektaklu. Od
czasów wojennych dom niewiele się zmienił. Nadal niezwykle trafnie
brzmią słowa Marii Dąbrowskiej, która tak go wtedy opisywała:
„Wydał mi się niesłychanie uroczy, pokoje cieniste, staroświeckie,
a ogród zaniedbany, piękniejszy niż kiedykolwiek”. To dzięki
atmosferze willi i wielopokoleniowemu zespołowi aktorów czas wojny ożył
również dla tych widzów, którzy kampanię wrześniową i powstanie
warszawskie znają już tylko z lekcji historii. Ciekawa to była podróż.
Inną wyprawę, bo nie wstecz, a wzwyż, zaproponowali nam Małgorzata
i Tadeusz Maciołkowie, w tym roku po raz pierwszy otwierający swój
ogród. Na przybyłych do ogrodu paralotniarskiego czekało rozpięte
między gałęziami wysokich sosen jedenastometrowe skrzydło oraz uprząż
zamontowana tak, by mogła służyć najmniejszym z odwiedzających za
huśtawkę. Scenerię wzbogacały zdjęcia i filmy z kolejnych wypraw pana
Tadeusza. Gospodarze chętnie opowiadali o technicznej stronie swojej
pasji i towarzyszących jej przeżyciach.
Ogromny żagiel i uprząż mieszczą się akurat w dwudziestokilogramowym
plecaku.
– Ale lepiej się nie przyznawać, co się wiezie – ostrzegał pan
Tadeusz. – Wtedy liczą jak za sprzęt sportowy. Najlepsze stoki do
latania są na północy Włoch. Ciepłe powietrze unosi się tam tak szybko
do góry, że pozwala na długie szybowanie – wyjaśniał.
– I ile pan może latać w takich sprzyjających warunkach? –
pytano.
– Ile pęcherz wytrzyma. Można i sześć godzin, ale wtedy trzeba brać
ze sobą rurkę, żeby poradzić sobie z fizjologią.
Po spotkaniu z państwem Maciołkami niejeden z gości pomyślał pewnie:
„A gdyby tak pofrunąć?”. Pytanie, czy taki był cel spotkania, pan
Tadeusz skwitował: „Ja bardzo chętnie poopowiadam o swojej pasji,
ale zachęcać nikogo nie będę. I tak już jest ciasno na niebie”.
Kolejną pochwałę lekkości zaoferował nam ogród przy ul. Sienkiewicza
4. Spotkanie toczyło się tam wokół dwóch stołów. Pierwszym był eksponat
z papieru i sklejki, z blatem splecionym ze sznurka, rozpięty pomiędzy
drzewami 30 cm nad ziemią, autorstwa Koji Kamoji i Małgorzaty Sady,
drugim – solidny stół w pracowni, zastawiony ciastami i butelkami wina
na powitanie gości. Do artystów ustawiały się długie kolejki znajomych,
którzy konwersowali o tym i owym. Odwiedzający rozpełzli się po domu
i podziwiali zgromadzone tam dzieła, w tym najnowsze obrazy Anny
Sadowskiej oraz Godzillę Izydora Witaszyńskiego z 1977 roku.
Przed domem, dla bardziej dociekliwych, położono kilka obszernych
katalogów wystaw Kamoji, obejmujących całą twórczość artysty, dla
którego pusta przestrzeń jest źródłem inspiracji. On sam bowiem jeszcze
w latach sześćdziesiątych powiedział: „Nie chodzi mi o budowanie
czegoś nowego, lecz odnalezienie i utrwalenie rzeczy, o których
zapominamy, i świata, od którego się oddalamy. Chciałbym znaleźć taką
formę, aby uzyskać ich obecność” (cyt. za Ewą Gorządek,
http://www.culture.pl).
Czy Otwarte Ogrody nadal służą ratowaniu i promocji najcenniejszych
zasobów kulturowych i naturalnych przedwojennej Podkowy Leśnej? Na
pewno, chociaż ogród paralotniarski czy nieformalna galeria przy
Sienkiewicza 4 wskazują na nowy kierunek. Mieszkańcy coraz chętniej
dzielą się swoimi pasjami, które często mają niewiele wspólnego
z tradycjami miasta. Najodważniejsi nie reprezentują, jak wcześniej,
znanych już grup czy instytucji. Podkowa zwróciła się ku
teraźniejszości i ku jednostce. I dobrze, bo ośmiela to nowe osoby do
udziału w życiu publicznym i wnosi powiew świeżości.
Maria Wróblewska
– Spektakl plenerowy Babie lato wg dramatu Jerzego Kowalskiego.
Scenariusz i reżyseria Joanna Cichoń. Organizatorzy: CKiIO, Joanna
Trzeciak-Walc.
– Uniesienie – ogród paralotniarski: uroki swobodnego
latania na lotniach. Organizatorzy: Małgorzata i Tadeusz Maciołkowie.
Patronat: Towarzystwo Przyjaciół Miasta-Ogrodu Podkowa Leśna.
– Ogród artystyczny Wystarczy powietrze – instalacja
autorstwa Koji Kamoji i Małgorzaty Sady. Organizatorzy: Anna Podlewska-Polit i Paweł Polit.
Są takie miejsca na świecie, gdzie nie ma samochodów. Większość
mieszkańców Mongolii niezmiennie od wieków porusza się konno. Koń
stanowi tam nie tylko główny środek transportu, lecz także ulubiony
temat ludowych pieśni. Stał się też motywem przewodnim wystawy
w Aidzie, która w tym roku pozwoliła nam przenieść się na chwilę do
krainy niezmierzonych stepów. Fotografie ze swoich wypraw na ziemie
Czyngis Chana zaprezentował Tomasz Biernacki.
Na jednym ze zdjęć widać małego, zaledwie kilkuletniego mongolskiego
chłopca na potężnym wierzchowcu. Podobno tamtejsze dzieci potrafią
jeździć konno, zanim nauczą się chodzić. Te, które najlepiej opanują
sztukę jeździectwa, mają szansę wziąć udział w prestiżowym wyścigu na
festiwalu Naadam. Podłoże polityczne tego święta zmieniało się w ciągu
lat, ale tradycja corocznych zawodów przetrwała wieki burzliwej historii
i jest kultywowana do dzisiaj.
Wyścig odbywa się na rozległych stepach w pobliżu Ułan Bator. Ogrom
przestrzeni zdaje się wymykać z kadrów Biernackiego i ciągnąć poza nimi
w nieskończoność – jest w nich pamięć o dawnej mongolskiej potędze.
Niezmiennym elementem tego krajobrazu są tradycyjne mongolskie
jurty. Tuż obok fotografii z wyścigów – obrazy pochodu kawalerii na
dostojnych wierzchowcach. Dalej – zdjęcia jeźdźców z planu filmu
o Czyngis Chanie, przy którego realizacji autor zdjęć pracował jako
kostiumolog. W Mongolii był dwukrotnie, przez kilka miesięcy. Po raz
pierwszy w roku 1976, potem – w 2004. Poza planem filmowym dużo czasu
spędzał na targu, skąd przywiózł elementy oporządzenia jeździeckiego,
które również można było obejrzeć na wystawie. Była też okazja do
spróbowania polskiej wersji mongolskiego sutee caju – herbaty
tradycyjnie przyrządzanej z ziół, mleka, masła i soli.
Z portretów mongolskich jeźdźców bije duma i męstwo, przez co mogą
wydać się nieprzystępni. Ale to mylne wrażenie. Autor mówi, że nigdzie
nie spotkał się z taką życzliwością, jak tam. Opowiada o Mongolii
z sentymentem i błyskiem entuzjazmu w oczach. W tle jego opowieści gra
spokojna muzyka skrzypiec morin chuur. Ciągnie się mozolnie,
bez zbędnego pośpiechu – jak czas na mongolskiej prowincji.
W mniej odległe, ale równie ciekawe rejony przeniosła podkowian
węgierska kapela Fabatka. (Międzypokoleniowa zabawa taneczna podczas
Otwartych Ogrodów stała się już swego rodzaju tradycją).
Grupa artystów pochodzi z Siedmiogrodu. Ich muzyka wywodzi się
właśnie stamtąd, a także z terenów rumuńskiej Mołdawii, zamieszkałych
przez Czangów, mniejszość węgierską. Ich tradycyjna kultura zachowała
się dzięki wielowiekowej izolacji etnicznej i wyznaniowej. Fabatka to
jedna z wielu węgierskich grup muzycznych, powstałych pod koniec lat
dziewięćdziesiątych, które kultywują muzyczną tradycję Czangów.
Fabatkę tworzą głównie ludzie młodzi. Niektórzy, kiedy zaczynali grać
w zespole, mieli zaledwie kilkanaście lat. Wzrastali wśród rodzimego
folkloru, ale eksperymentowali także z innymi gatunkami, przede
wszystkim z jazzem. W ten sposób powstała muzyka świadoma swych
korzeni, ale niezasklepiona w tradycji i przemawiająca do współczesnego
słuchacza.
Autentyczność wiejskiego folkloru podanego w nowoczesnej aranżacji
przyciągnęła młodszych i starszych podkowian na deski przed pałacykiem.
Wielu z nich chętnie – i trzeba przyznać, nader szybko – uczyło się
kroków tradycyjnych tańców węgierskich. Prowadząca warsztaty Anna
Braćko i lider zespołu Ferenc Segercz zachęcali do wspólnej zabawy. Do
wieczora ponad drzewami parku unosiły się skoczne, żywiołowe dźwięki.
Nietrudno jest ulec urokom dalekiej Mongolii. Majestat tamtejszych
krajobrazów budzi podziw, a egzotyka azjatyckiej kultury – ciekawość
i fascynację. Muzyka Węgrów z Siedmiogrodu czy Mołdawii porywa do
tańca. Nie trzeba dostrzegać w niej wielkiej kulturowej spuścizny, żeby
się dobrze bawić przy jej skocznych rytmach. Wszystko, co nieznane
i jedyne w swoim rodzaju, jest interesujące. Ale czy można zafascynować
się czymś, co mamy tuż obok siebie? Szkoda, że w ogrodzie literackim
w miejskiej bibliotece znalazło się tak niewiele spośród niemałej chyba
liczby osób, które – podobnie jak ja – mają co do tego wątpliwości.
Odbyło się tam spotkanie z Lechosławem Herzem – krajoznawcą,
regionalistą, przyrodnikiem, publicystą i pisarzem, autorem znakomitej
książki Wardęga. Opowieści z pobocza drogi. Autor mówił
o początkach swojej kariery pisarskiej, a czytanymi fragmentami
książek prowadził słuchaczy przez rozmaite miejsca i odległe czasy,
bawiąc przy tym anegdotami. Nie zabrakło nawet paru słów o Podkowie.
W Klangorze i fanfarach czytamy: „Są takie miejsca na
Mazowszu, takie łąki ogromniaste, od horyzontu po horyzont, oprawione
w towarzyszące im lasy. I takie wsie są malownicze, wiejskie jak
trzeba, z drewnianymi chałupami, ze żwirową drogą pomiędzy opłotkami,
z bocianimi gniazdami co kilkadziesiąt metrów (...). Są takie miejsca,
i to wcale liczne. Tylko trzeba umieć do nich trafić”. I Herz
dowodzi, że nie jest to trudne. A jak już trafimy, będziemy zaskoczeni,
jak blisko było to „nieznane i jedyne w swoim rodzaju”.
Już na początku spotkania pisarz zauważył, że jeśli czytelnik ma do
wyboru książkę o Mazowszu i książkę o Tatrach, wybierze tę drugą.
Przyznać muszę ze wstydem, że gdybym nie miała okazji tych słów
usłyszeć, prawdopodobnie i ja bym tak zrobiła. Ale że taka okazja się
nadarzyła, wszystkim, którzy mają jeszcze wątpliwości co do
uroku Mazowsza – niezależnie od ich wieku, zainteresowań i wakacyjnych
planów – mogę polecić, by sięgnęli do tekstów Lechosława Herza o tej niedocenianej
krainie. Jeszcze nie wszystko stracone. Tu wciąż jeszcze znaleźć można
miejsca, w których – jak głosi tytuł jednego z rozdziałów
Klangora – jest „sielsko, wiejsko, anielsko”.
Paulina Matuszewska
– Ogród Aidy – Śladami F. A. Ossendowskiego: Mongolia –
wystawa fotografii Tomasza Biernawskiego, degustacja potraw przygotowanych przez W. Sancewicza.
Organizator: Tadeusz Iwiński.
– Ogród taneczny – Zabawa przy muzyce kapeli Fabatka z Siedmiogrodu
i warsztaty taneczne pod kierunkiem Anny Braćko. Organizator: CKiIO.
– Ogród literacki – Miejsca utracone? – podróże dalekie
i bliskie. Spotkanie z Lechosławem Herzem. Kiermasz turystycznych
i krajoznawczych publikacji Oficyny REWASZ. Organizator: Miejska Biblioteka Publiczna.
Trochę bałam się tej wizyty. Po pierwsze dlatego, że nie będę umiała
oddać tego, co zobaczę w ogrodzie rzeźbiarza Jerzego Juczkowicza, bo co
tu dużo mówić, w dziedzinie sztuki, szczególnie rzeźbiarskiej, ekspertem
nie jestem. Po drugie, zawsze tkwiło we mnie przeświadczenie, że
pracownia artysty to miejsce swego rodzaju uświęcone i nie należy
wpuszczać do niego postronnych.
Na szczęście, myliłam się. Było to naprawdę bardzo miłe przeżycie.
Gości witała żona artysty, częstując wszystkich przepysznym ciastem ze
śliwkami. To również było szczególne doznanie – spotkać swoją
wychowawczynię po prawie dziesięciu latach. W ogrodzie wystawiono
rzeźby głów wykonane z powyginanych i umocowanych jeden obok drugiego
pasków metalu. Z każdej dało się wyczytać co innego, inną ekspresję
twarzy. Dalej do wnętrza pracowni zapraszał sam artysta, z którym
można było swobodnie porozmawiać, nie tylko o sztuce. Moją uwagę
zwróciły szczególnie trzy posągi. Były to trzy kariatydy, mniejsze
wersje tych, które, wykonane z brązu, stoją na tyłach gmachu Sądu
Najwyższego, a symbolizują wiarę, nadzieję i miłość.
Mimo nie najlepszej pogody udało mi się spotkać oko w oko ze sztuką
w atmosferze, która w żaden sposób nie zmuszała do udawania znawcy ani
do kontemplacji dzieła w absolutnej ciszy, do czego przyzwyczaiła nas
przestrzeń i konwencja muzeum. Nastrój ten sprawił, że nie chciało się
opuszczać gościnnego miejsca, w którym, nie pierwszy już raz, można było
z bliska i po domowemu obcować z pracą artysty.
W niedzielne popołudnie pogoda okazała się łaskawa, wprawdzie tylko na
kilka godzin, ale to wystarczyło, by móc nacieszyć się atrakcjami
przygotowanymi głównie dla najmłodszych uczestników festiwalu.
W tym roku imprez dla dzieci było naprawdę sporo, dlatego tylu
rodziców zdecydowało się spędzić ten czas ze swoimi pociechami
w otwartych ogrodach. Łąka przed pałacykiem tętniła życiem jak
nigdy. Bajkowe kucyki cieszyły się ogromną popularnością, tak
samo jak „oaza dogoterapeutyczna”. Możliwość pogłaskania zwierzaka
sprawiała każdemu maluchowi ogromną frajdę.
Na pikniku rodzinnym obok zabaw na kocykach i hamakach, gier
sportowych i podwórkowych, znalazł się też czas na rzeczy poważniejsze.
Ogród naukowy dla dzieci i rodziców zorganizowało Międzynarodowe Centrum
Edukacji Montessori. Uczniowie działającej przy centrum szkoły
przygotowali przy pomocy dorosłych proste eksperymenty. Każdy uczestnik
dostawał zestaw pytań obmyślonych przez naukowca, np. jak powstaje
tęcza, czy można napełnić wodą naczynie, wkładając je do niej do góry
dnem, albo dlaczego termometr włożony do plastikowej torebki szybciej
się nagrzewa? Żeby otrzymać nagrodę, należało odpowiedzieć na co najmniej
pięć pytań. Dzieci nie tylko obserwowały, ale i same mogły wykonać proste
doświadczenie domowymi sposobami. Jak wiadomo, idea nauki przez zabawę
sprawdza się znakomicie, a drobne upominki dodatkowo motywowały
najmłodszych.
Zapowiedziane w programie festiwalu rodzinne budowanie z 25 tysięcy
drewnianych klocków z góry wzbudziło moje zainteresowanie. Jednak gdy
zobaczyłam klocki, poczułam się trochę zawiedziona – myślałam, że
będzie to zabawa nieco bardziej wymagająca. Dopiero gdy sama
spróbowałam wykonać jedną z przykładowych konstrukcji, doceniłam wartość
„klockologii”. Nie spodziewałam się, że zwykłe na pozór klocki
mogą sprawić tyle radości i młodszym, i starszym. Tym samym okazały się
świetną propozycją na wspólne spędzanie czasu przez rodziców i dzieci.
Z pewnością nie opisałam wszystkich atrakcji czekających na
przybyłych. Perspektywa dorosłego ograniczyła moją ciekawość do
niektórych tylko rozrywek przygotowanych przez organizatorów. Następnym
razem obiecuję zasięgnąć opinii małego eksperta.
Agata Watemborska
– Otwarta pracownia rzeźbiarska Jerzego Juczkowicza. Organizator: Jerzy Juczkowicz.
– Ogród dziecięcy Hocki-klocki. Organizatorzy: CKiIO,
punkt przedszkolny Wańka-Wstańka, ośrodek wsparcia psychologicznego
i terapeutycznego U kaczki dziwaczki, Justyna Liberadzka.
– Ogród naukowy dla dzieci i rodziców. Organizator: Międzynarodowe
Centrum Edukacji Montessori w Nadarzynie.
– Bajkowe kucyki. Organizator: Dorota Dardzińska.