Schowana w szufladzie komody lalka ma prawie 90 lat. Jest już mocno
sfatygowana, ale nigdy nie należała do kategorii zabawek budzących
pożądanie dziewczęcych oczu, nie miała porcelanowej cery, loków ani
koronkowych sukienek. Skromna gumowa figurka murzynka z dużą głową,
trzymającego w dłoniach trąbkę.
Odlana z jednego kawałka, nie porusza rękami ani nogami, ale to
uczyniło ją trwałą. „To jedyna zabawka, jaką dostałam od ojca. Nigdy
nie pamiętał o naszych imieninach ani urodzinach. Lalkę przyniósł mi
kiedyś bez okazji. Nazwałam ją Dudek i nie rozstawałam się z nią.
Kiedy zostałam harcerką, uszyłam jej mundurek i pelerynę
przeciwdeszczową – taką, jaką miałam sama. Zabierałam ją na obozy
harcerskie, zrobiłam jej nawet mały namiocik, który ustawiałam przed
swoim namiotem. Towarzyszyła mi też, kiedy wyjeżdżałam na studia do
Belgii”.
Czy Dudek uczestniczył także w szalonych eskapadach motocyklowych
swojej właścicielki po Europie? Bo Zocha znana była w rodzinie z odwagi
i fantazji. Można powiedzieć, że była kozaczego ducha. Tak wychowywał
ją ojciec. Sam zapalony piechur, gdy odwiedzał rodzinę odpoczywającą
u kuzynów w Brwinowie, nie korzystał z pociągu ani służbowego samochodu,
zawsze przybywał z Warszawy pieszo. Narciarstwo uprawiał jeszcze
w czasach, kiedy używało się jednego kija i gdy miłośnicy tego sportu
byli naprawdę nieliczni. Razem z Mariuszem Zaruskim. Z nim także
wędrował po Tatrach i penetrował tamtejsze jaskinie. Był zapalonym
gimnastykiem i, jak rodzinna wieść niesie, ćwiczył chodzenie na rękach
na barierce balkonu na drugim piętrze kamienicy, w której mieszkał.
Jego ciekawość świata zaowocowała podróżą dookoła globu; jako chłopiec
okrętowy zaciągnął się na rosyjski statek handlowy.
Ojciec wymagał od dzieci odwagi, wytrwałości i samodzielności. Zośka
z Tadeuszem uprawiali gimnastykę, żeglarstwo, pływanie, narciarstwo.
Jakby tego było mało, ojciec zapisał córkę na jazdę konną. By zdążyć do
szkoły, musiała wstawać przed piątą i często przychodziła na lekcje
w stroju do konnej jazdy i... pachnąca stajnią. Wakacje spędzali
w Brwinowie, gdzie w dużym ogrodzie wraz z czwórką miejscowych dzieci
budowali okopy i odbywali turnieje rycerskie na kopie. Konia zastępował
rower lub któryś z kuzynów. Pomysły mieli oryginalne, zjeżdżali na
przykład po blasze pokrywającej zwieńczenie dachu na wysokości drugiego
piętra. Czy Dudek też brał udział w tych zabawach?
Zośka nie była grzeczną panienką, toteż nierzadko podczas obiadów
w Brwinowie musiała opuścić jadalnię; wuj nie tolerował jej swobodnego
zachowania. Ale odwaga, pomysłowość, fantazja to były cechy pożądane
w skautingu. W późniejszym życiu także okazały się bardzo przydatne.
Po maturze dziewczyna wyjechała na studia za granicę. Znała francuski
i niemiecki, trochę angielski. Chciała poznać nowe miejsca i nowych
ludzi. Wszędzie towarzyszył jej Dudek.
Organizowała harcerstwo wśród dzieci polskich emigrantów, górników
w Belgii. Uczyła je też polskich zabaw i piosenek. I wciąż była głodna
świata. W Belgii kupiła motocykl i w czasie wakacji jeździła nim po
Europie, z Dudkiem w plecaku. Rodzice nie protestowali. Zośka miała
zaufanie do ludzi i nie zawiodła się. Przeżyła różne dziwne sytuacje
i zetknęła się wielokrotnie z życzliwością i pomocą. Tylko niemieccy
urzędnicy okazali się niewrażliwi i rygorystyczni, bo też musiała im się
wydać podejrzana ta turystka poliglotka, w przeddzień wojny objeżdżająca
Europę.
Zośka z Dudkiem zwiedziła Belgię, Holandię, Francję i Niemcy. Żeby
podciągnąć się w angielskim, zatrudniła się jako pomoc domowa u pewnej
brytyjskiej rodziny. Po dyplomie, jako magister prawa i dyplomacji,
podpisała już umowę o pracę w konsulacie w Australii, jednak wiadomości
o możliwym wybuchu wojny zmieniły jej plany. Zdążyła na ostatni statek,
który Niemcy przepuścili do Polski przez Kanał Kiloński. Zabrała motor,
najpotrzebniejsze rzeczy, resztę zostawiła przyjaciółce mieszkającej na
stałe w Belgii, przykazując: „Możesz z tym zrobić, co zechcesz,
wiesz, że nie przywiązuję się do rzeczy, ale Dudka pilnuj i przyślij mi
go, jak będzie można”.
Dlaczego zostawiła swoją maskotkę? Czy przeczuła, że tam, w Polsce,
nie będzie zajmować się pamiątkami, choćby najcenniejszymi? Że nie jest
to już czas na oglądanie się w przeszłość, gdy każdy dzień staje się
walką o przetrwanie? Czy może przeczuła, że wojna zmiecie jej dom
z powierzchni ziemi, jak cały świat jej dzieciństwa? – Nie wiem,
dlaczego zostawiłam Dudka, nie pamiętam – mówi dziś.
Nie było miejsca dla Dudka, gdy we wrześniu 1939 roku szukała dla
siebie przydziału w służbach obrony stolicy. Ani gdy po kapitulacji
organizowała harcerski sanitariat. Przed wojną zdążyła zdobyć
sprawności łączniczki i sanitariuszki. Wkrótce została kierowniczką
sanitariatu harcerskiego dzielnicy Warszawa-Śródmieście.
Co działo się z Dudkiem, gdy Zośka prowadziła tajne szkolenia harcerek
sanitariuszek, gdy podczas powstania organizowała pomoc dla rannych
żołnierzy i ludności cywilnej, gdy wędrowała kanałami po narzędzia, bez
których niemożliwe były operacje ratujące życie? Gdy po powstaniu jako
pracownica PCK organizowała ewakuację rannych i chorych ze szpitali
warszawskich? Dzień po dniu ratowała ludziom życie. Wśród nich był
brat, ciężko ranny na Starym Mieście, kanałami przetransportowany do
śródmieścia. Przebiegła kilka szpitali, zanim zdobyła dla niego
szczepionkę przeciwtężcową. Przeżyła zarówno powstanie, jak
i późniejsze wyjście z personelem sanitarnym z nieistniejącej już
właściwie Warszawy, a także pobyt w więzieniu po wejściu sojuszniczej
armii.
Wojna się skończyła, ale nic już nie było takie jak przedtem. Z domu
na Solcu pozostały gruzy, ojciec zaginął bez wieści, wiele lat później
okazało się, że zmarł w kazamatach twierdzy w Dniepropietrowsku.
Przeżyła matka i brat, który przeszedł, wspierając się na
prowizorycznych kulach, z Warszawy do obozu w Pruszkowie, a stamtąd do
Podkowy. Tu przez krótki czas znaleźli spokojną przystań.
Powoli życie wracało do miasta, które miało zniknąć z mapy świata.
Zofia odnowiła kontakty z dawnymi instruktorkami harcerskimi, pracowała,
zajmowała się dziećmi. Organizowała też obozy zimowe dla swoich
i rodzinnych dzieci; najpierw było ich kilkanaścioro, później dołączyły
kolejne, w sumie przewinęło się ich kilka dziesiątek. Podzielone na
zastępy, prowadziły harcerskie życie, z wieczornymi ogniskami, ale
przede wszystkim jeździły na nartach. Pingwiny, bo tak się nazwały, do
dziś utrzymują ze sobą kontakty. Dudek także jeździł na obozy. Kiedy
oglądałam go ostatnio, miał harcerską pelerynkę z naszytym na niej
pingwinem.
Bo po wojnie Zofię odnalazła jej belgijska przyjaciółka,
zawiadamiając, że przechowała wszystkie przedmioty, w tym i lalkę. Na
rzeczy Zofia machnęła ręką, ale „Dudka prześlij koniecznie!” –
prosiła. Przewieziony przez obcą kobietę, która ukryła go w swoim
bagażu (poinstruowana, że to bardzo cenny przedmiot!), przekroczył
żelazną kurtynę. Kobieta z narażeniem życia chroniła lalkę, której
miała strzec jak źrenicy oka. Wręczając ją właścicielce,
poprosiła, żeby pokazano jej, co ukrywa wewnątrz. Nie mogła uwierzyć,
gdy ta zapewniła ją, że nic w niej nie ma.