Nasza podkowiańska parafia obchodzi sześćdziesięciolecie swego
istnienia, jest więc dość młoda, zwłaszcza w porównaniu z istniejącymi
od czasów średniowiecza parafiami w Brwinowie, Pruszkowie czy Grodzisku.
Ale dzięki temu możemy objąć całe jej dzieje spojrzeniem naocznych
świadków. Swoimi wspomnieniami i przemyśleniami zechcieli podzielić się
z nami parafianie z różnych pokoleń.
Kiedy zamieszkaliśmy w Podkowie Leśnej, naszą parafią był kościół
brwinowski i tam została ochrzczona w 1942 roku moja młodsza siostra.
Podkowiański kościół pamiętam jeszcze z czasów, gdy duszpasterzem był
ksiądz Bronisław Kolasiński. Bywał u moich rodziców przed wojną,
a także później, mieli wiele wspólnych spraw, bo ksiądz był, podobnie
jak mój ojciec, Józef Klukowski, zaangażowany w konspirację. Pozostała
mi w pamięci jego maciejówka z błyszczącym daszkiem. On sam wyróżniał
się zdecydowanym charakterem, co stało się powodem jakiegoś
nieporozumienia, wskutek czego czworo podkowiańskich dzieci, w tym i ja,
przystąpiło do Pierwszej Komunii nie w naszym, lecz w brwinowskim
kościele. Moja Pierwsza Komunia odbyła się w dzień powszedni,
w czwartek. Ponieważ do kościoła było daleko, pojechaliśmy bryczką,
której użyczył nam znajomy ojca, właściciel majątku Kopana. Po
skończonej uroczystości woźnica woził nas jeszcze po Podkowie, co
stanowiło dla nas nie lada frajdę. W rodzinnym albumie zachowały się
zdjęcia z tej uroczystości, nas z rodzicami i księdza Franciszka
Kaweckiego, brwinowskiego proboszcza. Rodzice utrzymywali z nim bliskie
kontakty, odwiedzaliśmy go i wtedy częstował nas herbatą.
O księdzu Kolasińskim niewiele wiem, był dla mnie, małej wówczas
dziewczynki, postacią zbyt odległą, zbyt wielką, ale zapamiętałam jego
pogrzeb, który zgromadził tłumy ludzi, żegnających swego duszpasterza.
Bliższe i bardziej serdeczne kontakty wiązały mnie z jego następcą,
księdzem Franciszkiem Barańskim, który skupiał wokół siebie młodzież.
Był inicjatorem powstania chóru, zorganizował sodalicję mariańską,
przygotowywał różne inscenizacje, a nudzącym się dziewczynkom kupił
piłkę. Bardzo go lubiłam i włączałam się w różnorodne działania
w parafii. Przed Wielkanocą odbywało się wielkie sprzątanie kościoła,
a że nie było wtedy kościelnego, sprzątałyśmy my, dziewczęta z sodalicji
i nasze koleżanki z klasy. Zdejmowało się figury, by je umyć, odkurzało
obrazy. Ale nasza pomoc nie ograniczała się do porządków. Przed
Pierwszą Komunią przygotowywałyśmy dzieci w zakresie obowiązującego
materiału (byłam wtedy chyba w siódmej klasie), a podczas uroczystości
prowadziłyśmy je do ołtarza.
Ksiądz Barański przywiązywał wielką wagę do muzyki w kościele. Do
dziś pamiętam śpiewane wówczas pieśni i lubię mszę odprawianą po
łacinie, bo przypominają mi się poznane wtedy teksty. Warto w tym
miejscu poświęcić kilka słów pani Aleksandrze Szuyskiej, która pełniła
funkcję organisty w naszym kościele. W latach 40. starsi państwo
Szuyscy przybyli do Podkowy gdzieś ze wschodu i zamieszkali u państwa
Zarębskich, na rogu Lotniczej i Brwinowskiej. Nie było jeszcze
w kościele prawdziwych organów, tylko fisharmonia, ale pani Aleksandra
grała na niej pięknie.
Wszyscy bardzo przeżyliśmy aresztowanie naszego proboszcza, który
został ukarany przez władze za zorganizowanie na terenie parafii
sodalicji mariańskiej i przebywał w więzieniu przez kilka miesięcy. Gdy
po tym czasie zobaczyłam go wysiadającego z kolejki, pobiegłam zaraz go
przywitać.
Pamiętam, że lekcje religii odbywały się z początku w budyneczku obok
kościoła, gdzie była tylko jedna salka. Ogród przy kościele też
właściwie nie istniał; między nim i urzędem rozciągał się ogród państwa
Mirackich ze starą studnią z czasów Lilpopa.
Z przyjściem księdza Kantorskiego wiele się zmieniło. To on
wprowadził zwyczaj odwiedzania parafian w czasie kolędy. Wyprowadził
procesje Bożego Ciała na ulice miasta, zainicjował też zbiórkę złomu na
dzwony, bo lepiej było słychać w Podkowie dzwony z brwinowskiego
kościoła niż nasz. Wtedy po raz pierwszy pojawiło się u nas dwóch
młodych wikarych, dotąd proboszczowie byli sami. Ci młodzi księża
wnosili nowego ducha. Pamiętam dobrze głodówki w naszym kościele,
kiedy na ulicy Lotniczej, pod naszymi oknami, stały samochody
wydelegowanych na tę okazję funkcjonariuszy. Na mszę w Podkowie
ciągnęły tłumy wiernych spoza miasta, by słuchać odważnych kazań
księdza. Wiedział, że są nagrywane, i zwracał się do ubeków, by słuchali
tego, co mówi.
Pomimo wszelkich zmian, jakie w ciągu tych lat nastąpiły, czuję się
bardzo silnie związana z moją parafią.
Bożenna Klukowska-Rożniatowska, muzykolog
Urodziłam się w czasie, gdy Podkowa należała jeszcze do parafii
brwinowskiej, i tam mnie ochrzczono. Wszystkie późniejsze wydarzenia
w moim życiu wiążą się już z parafią podkowiańską. Do Pierwszej Komunii
przygotowywał mnie ksiądz Franciszek Barański, człowiek wielkiej wiedzy,
przy tym dobry i łagodny. W szkole, która mieściła się wówczas przy
ulicy Błońskiej, uczył religii i te lekcje wspominam z wdzięcznością –
uspokajały mnie, bo szkoła raczej mnie przerażała. Później lekcje
religii odbywały się w małej salce pod prezbiterium. Rodzice
przyjaźnili się z księdzem. Mama pomagała mu w działalności
charytatywnej (on sam wybrał ją do tej posługi). Pamiętam lęk i grozę
w domu na wieść o aresztowaniu księdza i, po jakimś czasie, wiadomość
o jego powrocie. Po latach spotkałam go na ulicy – dostojny starzec
w czarnej pelerynie rozmawiał ze mną o moich studiach na etnografii, na
którą się właśnie dostałam. Ucieszył się i zasypał mnie – ku memu
zdumieniu – mnóstwem nazwisk etnologów i etnografów niemieckich,
o których tak wiele wiedział.
Studiowałam już, gdy w Podkowie nastał ksiądz Leon Kantorski.
Rozumiał, jak ważne jest formowanie wiary u dorastających ludzi, toteż
zorganizował konwersatoria dla studentów. Do dziś omawiana wtedy
książka francuskiego teologa Jeana Danielou pozostała dla mnie bardzo
ważna.
Ksiądz Leon udzielił nam ślubu i w jego ręce oddałam później moich
chłopców. Od szóstego roku życia należeli do Świetlików –
młodzieżowej organizacji wzorowanej na przedwojennym harcerstwie.
Mieliśmy do księdza duże zaufanie. Dał młodym duchową i życiową
formację, której ja bym im nie umiała dać, i znajomość wielkich postaci
biblijnych.
Ksiądz Leon rozpoczął w parafii rewolucję. Wprowadził do kościoła
muzykę bitową, ale przede wszystkim uświadamiał ludziom, co właściwie
dzieje się w Polsce. I uczył angażowania się nie tylko w życie parafii,
ale także miasta i kraju.
Moja parafia zawsze była dla mnie bardzo ważna. Już wtedy, gdy jako
dziewczynka chodziłam z mamą i siostrami na różaniec, na nabożeństwa
majowe i czerwcowe. I na rezurekcję, na którą mama zabierała mnie
z domu jeszcze śpiącą. Poprzez rodziców i starsze rodzeństwo, które
należało do kościelnego chóru, uczestniczyłam w życiu wspólnoty, w domu
rozmawiało się o wszystkim, co się w niej działo. Pamiętam powroty do
domu z siostrami, po różańcu, wygwieżdżone niebo i jakąś szczególnie
radosną atmosferę, która mi wtedy towarzyszyła. A naszą ulubioną zabawą
było odprawianie nabożeństw. I to ja zawsze byłam księdzem.
A teraz kapłanem jest nasz syn. Wojtek został wychowany
przez księdza Kantorskiego, jego prowadzeniu najwięcej zawdzięcza, choć
już mojej mamie marzyło się, by w rodzinie był ksiądz.
Mój kościół to miejsce, gdzie spotykam się z Bogiem we wspólnocie
wiernych. Mam na myśli całą wspólnotę, ale też naszą grupę, którą
tworzymy jako Odnowa w Duchu Świętym, a więc ludzi, w których On jest,
którzy pomagają mi w spotkaniu z Nim i w niesieniu razem wszystkich
spraw życiowych – radosnych i bolesnych. Mój kościół ma dla mnie
olbrzymią wartość.
Jadwiga Koszutska, etnograf, przewodnicząca podkowiańskiego oddziału Caritas
Mieszkam na pograniczu Brwinowa i do tej parafii należę
administracyjnie, bo parafią z wyboru serca stała się dla mnie Podkowa
Leśna. Msze święte z muzyką bitową były znane w okolicy, więc
z ciekawości kiedyś, na początku lat 70., przyszedłem i ja, i tak zaczęły
się moje kontakty z podkowiańskim kościołem. To, co mnie przyciągnęło,
to była nie tylko muzyka, to było coś więcej. Pamiętam dwutygodniowe
rekolekcje ewangelizacyjne, które prowadził ksiądz Jan Chrapek, jeszcze
wtedy nie biskup, ale świeżo upieczony doktor. Na zakończenie tych
wielogodzinnych spotkań przyjechał założyciel Ruchu Światło-Życie ksiądz
Franciszek Blachnicki. Po rekolekcjach powstało kilka grup oazowych
w parafii i jedna poza Podkową, złożona z mieszkańców Brwinowa, ale
związanych z kościołem św. Krzysztofa. Znaleźliśmy się w niej oboje
z żoną i to był najpiękniejszy czas w moim życiu. Co tydzień
spotykaliśmy się, by czytać teksty biblijne i komentarze, a później
o nich dyskutować. Uczestnikiem naszych spotkań bywał ksiądz Leon.
Więzi, które wówczas zawiązaliśmy, przetrwały upływ czasu.
Kościół w Podkowie przyciągał mnie, jak wielu innych, także tematyką
kazań. Ksiądz Leon uczył nas, jak żyć w prawdzie i być wolnym –
podkowiańska parafia to była oaza wolności – a także, jak być
odpowiedzialnym za swoje otoczenie, za swoją miejscowość, parafię,
ojczyznę. Mamy żyć tak, by patrzeć dalej niż czubek własnego nosa, to
zapamiętałem. W pomieszczeniu pod kościołem odbywały się spotkania
z proboszczem. Hasłem były słowa księdza Jerzego Popiełuszki –
spotykajcie się, choćby na herbatkach – i te słowa widniały na ścianie
naszej salki. Kiedyś ksiądz Leon rozwinął przy takiej okazji temat
talentów – dzielcie się nimi, tym, co każdy z was ma. Zaskoczył mnie
pytaniem – A ty co umiesz? – Fotografować. – No to rób zdjęcia
ważniejszych wydarzeń. Więc robiłem. To był mój wkład w życie mojej
– jak czułem – parafii. A ksiądz dał mi wolną rękę, nie ingerował
w to, co i jak mam utrwalać. Potem, gdy nastał czas Solidarności,
a później stanu wojennego, i tak wiele się działo w Podkowie, starałem
się to wszystko dokumentować, czułem, że to ważne. Wypomniano mi tę
działalność, gdy w jakiś czas później starałem się o paszport. Wtedy go
nie dostałem.
Ksiądz Leon uczył nas solidarności i odpowiedzialności. Czy mu się
udało? Opowiem taką historię. Naszą małą córeczkę często męczyła
kolka – radziłem się w tej sprawie różnych osób. Któregoś dnia
zjawiła się u nas doktor Majewska, której ktoś o naszych kłopotach
powiedział. Nie znałem jej ani nie wzywałem, Brwinów nie był jej
rejonem, więc ta wizyta całkowicie nas zaskoczyła. Nie zgodziła się
przyjąć honorarium, tłumacząc, że „księdzu Leonowi by się to nie
podobało”. Prosiła tylko, by odwieźć ją do następnego pacjenta. Może
dziś trudno w to uwierzyć, ale naprawdę czuliśmy się wspólnotą
odpowiedzialną za swoją parafię i nie tylko.
Kilka lat później, podczas któryś wakacji, wyjechaliśmy do Olecka
z przyjaciółmi z Belgii, Josiane i jej rodziną. Tamtejszy ksiądz po
mszy dziękował wiernym za pomoc przy budowie nowego kościoła i prosił
o dalszą, wymieniając nazwy ulic, których mieszkańcy proszeni byli
o włączenie się. Kiedy usłyszeliśmy nazwę tej, przy której było nasze
wakacyjne lokum, zgłosiliśmy się, jak nas uczył ksiądz Kantorski. Kilka
godzin spędziliśmy na wożeniu piachu i cegieł. Nasi belgijscy goście,
najpierw zdziwieni i zaskoczeni, też się dołączyli i potem bardzo sobie
chwalili wspólną pracę.
Kiedy mówię o parafii podkowiańskiej, myślę o księdzu Leonie, który
sprawił, że stałem się innym człowiekiem. Uczył nas postawy
obywatelskiej i odpowiedzialności za swoje miejsce na ziemi. Gdy
podczas pierwszych wolnych wyborów byłem w Nowym Jorku i zaproponowano
mi pracę w komisji wyborczej, zgodziłem się bez namysłu, uznając to za
swój obowiązek. Nie zapomnę radości tamtejszych Polaków, emigrantów
przed- i powojennych, z tego, że coś się wreszcie w Polsce zmienia. Na
wyborach spędziłem 26 godzin bez przerwy, bo w tym momencie nie istniało
dla mnie nic ważniejszego. Wiedziałem, że tylko żyjąc w pełni
i angażując się w sprawy ojczyzny i Kościoła, można coś zmienić. To też
nauka księdza Leona. W owym czasie, będąc z dala od domu, myślami byłem
przy najbliższych – żonie, dziecku, przyjaciołach. A także – przy
kościele. Sprawdzałem na zegarku, czy już się rozpoczęła niedzielna
msza, na którą zawsze chodziliśmy. Brakowało mi tego.
Kiedyś ksiądz z kościoła na warszawskich Bielanach zapytał mnie,
z jakiej pochodzę parafii. – Administracyjnie z brwinowskiej –
powiedziałem – ale sercem, z wyboru – z podkowiańskiej. Na co on:
– Ja też wybrałbym parafię księdza Kantorskiego.
Ksiądz Leon ujął mnie także swoim stosunkiem do człowieka. Każdego
człowieka – nie patrzył, kto, skąd, katolik czy innego wyznania.
Traktował wszystkich z życzliwością, otwartością, bezpośredniością.
A do siebie kazał się zwracać „bracie”. Pamiętam kolejne
odwiedziny naszej belgijskiej przyjaciółki, która przyjeżdżała do nas na
święta, gdy rozpadła się jej rodzina. W Wielką Sobotę poszliśmy do
kościoła i Josiane zapragnęła spowiedzi. Zwróciłem się do księdza, a on
poświęcił jej kilkadziesiąt minut. A potem, objąwszy ramieniem,
prowadził zapłakaną, wzruszoną jego serdeczną troską. (Później,
w stanie wojennym Josiane przywiozła do Podkowy cały samochód darów dla
parafii – leków i ubrań).
Na plebanię zawsze można było przyjść – drzwi stały otworem –
ksiądz pomagał, jeśli tylko mógł, ale też nikt nie przychodził do niego
z błahymi sprawami. Budził respekt. Kochaliśmy go. W czasie jego
choroby odwiedzaliśmy go, pomagaliśmy, w czym było trzeba, a on dawał
nam milczącą naukę, jak można znosić cierpienia i przez nie zbliżać się
do Pana.
Więzi, które powstały w tamtych latach, trwają do dziś, choć tyle się
zmieniło i jego już nie ma...
Spotkanie z autorem; fot. Henryk Bazydło
Henryk Bazydło, filmowiec i fotografik
Moje najwcześniejsze wspomnienie podkowiańskiej parafii wiąże się ze
ślubem mojej cioci, Elżbiety Oleckiej z domu Szpak. To była połowa
1964 roku. Pamiętam wnętrze naszego kościoła i to charakterystyczne
oddzielenie prezbiterium od reszty świątyni ażurową balustradą oraz
księdza odwróconego tyłem do wiernych. Następny obraz, który pozostał
w mojej pamięci, to niedzielna Msza święta. Balustrady już nie ma.
Słyszę donośny głos księdza Leona i widzę go, jak odprawia Mszę św. przy
prowizorycznym ołtarzu, już twarzą do wiernych.
W życiu parafii zacząłem brać aktywny udział w klasie czwartej szkoły
podstawowej, kiedy ówczesny wikary ks. Stanisław Bereda, zaproponował
mi czytanie Pasji. Wtedy dowiedziałem się, że nie jest to takie proste,
zwyczajne czytanie. Długo trwało, zanim nauczyłem się właściwie
wygłaszać tekst i odpowiednio akcentować wyrazy. Potem przez jakiś czas
śpiewałem w chórku, ale nie miałem zdolności muzycznych. Nadal szukałem
swego miejsca w parafii. W wakacje 1970 odbył się w Tatrach mój
pierwszy obóz młodzieżowy – Lato Leśnych Ludzi – z księdzem wikarym
Janem Gryciukiem.
Rok 1973 rozpoczął czas Świetlików, drużyn dziecięcych i młodzieżowych
działających przy parafii pod opieką księdza Leona. Pamiętam pierwszy
obóz w Bóbrce k/Krosna latem 1973, prostotę oprawy Mszy świętej,
odprawianej w jadalni, i księdza Leona komentującego słowa Ewangelii
językiem zrozumiałym dla młodych. Mówił z wielką mocą. Byłem
dorastającym chłopakiem, szukałem swojej drogi i ten sposób
przekazywania wiary bardzo do mnie przemawiał. Wtedy parafia stała się
dla mnie całym światem, prawie drugim domem, a ksiądz Leon najwyższym
autorytetem. Dość szybko awansowałem – w niecały rok zostałem
hufcowym. Był to czas, gdy nie było oddzielnej służby ministranckiej.
Chłopcy ze Świetlików pełnili w kościele funkcję ministrantów. Był
grafik dyżurów. Służyliśmy do Mszy świętej w każdą niedzielę
i w tygodniu. Potem, kiedy byłem już w liceum, ks. Leon wysłał mnie na
kurs lektorski, gdzie poznałem innego księdza: Wiesława Kądzielę –
prefekta warszawskiego seminarium. Ksiądz Kądziela stał się dla mnie
drugim autorytetem po księdzu Leonie, szczególnie w okresie licealnym.
Spotykam się z nim do dziś.
Ze Świetlikami byłem związany do 1984 roku, kiedy urodził się nasz
najstarszy syn.
W szkole średniej uczestniczyłem też w spotkaniach grupy agapowej,
organizowanych przez księdza Leona głównie dla dorosłych. Były to Msze
św. połączone z rozmowami na temat przesłania Ewangelii i odniesień do
życia codziennego.
W 1982 włączyłem się w pracę Parafialnego Komitetu Pomocy Bliźniemu.
Wielkim przeżyciem była dla mnie głodówka w kościele w 1980 roku –
przedświt Solidarności, a także polsko-ukraińska msza pojednania
w 1984. Te wydarzenia mocno ukształtowały moje poglądy społeczne.
Dzięki zaangażowaniu w życie parafii poznałem wielu wspaniałych ludzi
świeckich m.in. Bohdana Skaradzińskiego, który miał duży wpływ na moje
rozumienie i znajomość historii. Ważną dla mnie osobą był też pan
Władysław Gołąb, który później wiele mi pomógł w okresie powstawania
szkoły, a także prof. Kazimierz Gierżod, Henryk Bazydło i wiele innych
osób.
Ze środowiskiem Parafialnego Komitetu Pomocy Bliźniemu wiąże się inne
wydarzenie, które zmieniło moje życie. Wiosną 1988 r. podczas kolejnego
„Spotkania z autorem” zjawili się w kościele przedstawiciele
Społecznego Towarzystwa Oświatowego z ideą zakładania niezależnych
szkół. Pomysł zachwycił księdza Leona, który uznał, że taka szkoła
powinna u nas powstać. Mnie widział jako dyrektora. Trochę się
broniłem, ale wszystko potoczyło się bardzo szybko i tak trwa do dziś.
Kiedy podsumowuję moje związki z parafią, muszę wspomnieć proboszczów, z którymi
współpracowałem. Z księdzem Leonem jako proboszczem miałem kontakty
przez 27 lat, z księdzem Leszkiem Slipkiem przez 10 i tyle samo
z księdzem Wojciechem Osialem. To w sumie blisko pół wieku.
Jaki był wpływ kolejnych proboszczów na moje życie?
O ks. Leonie już opowiedziałem.
Kiedy przyszedł ksiądz Leszek Slipek, po raz pierwszy uświadomiłem
sobie, że nic nie trwa wiecznie. Do tej pory myślałem, że ksiądz Leon
będzie z nami na zawsze, a tu zmiana i to dość znaczna. Od początku
starałem się budować szkołę we współpracy z parafią, więc i z nowym
proboszczem wiele rozmawiałem o przyszłości szkoły. W latach 1997-
1998 dojrzewał pomysł wyboru patronki dla szkoły podstawowej – św.
Teresy od Dzieciątka Jezus. Następne lata to czas uporządkowania spraw
związanych z obliczem szkoły i dekret księdza Prymasa uznający nasze szkoły
(w 1999 powstało gimnazjum) za katolickie. Wszystkie te sprawy
omawiałem z ks. Slipkiem i z perspektywy czasu widać owoce tych rozmów.
W tym czasie pojawiła się też nowa inicjatywa przyparafialna. Pod
opieką księdza Slipka prowadziłem Klub Biblijny, który działał przez trzy
lata. Uczestnicy otrzymywali odznaki, na wzór Górskiej Odznaki
Turystycznej, za przeczytanie kolejnych ksiąg biblijnych. Zachęcałem
moje szkolne dzieci do udziału i pracy w klubie. Gdyby starczyło
energii, warto by kontynuować tę ideę. Praca ta niewątpliwie miała
wpływ na wybór patrona gimnazjum – św. Hieronima.
Z księdzem Wojciechem Osialem próbuję kontynuować współpracę szkoły
i parafii. Początek tej współpracy to wrzesień 2003 roku i Święto
Biblii z prezentacją reprintu dwóch tomów Biblii Gutenberga. Ale jednym
z najważniejszych wydarzeń ostatnich 10 lat była peregrynacja Relikwii
św. Teresy w Polsce i wizyta w Podkowie, w 2005 r. Rok wcześniej,
wspólnie z księdzem Wojciechem napisaliśmy list do organizatorów
peregrynacji z prośbą o zgodę na obecność Relikwii w naszym mieście.
I udało się. Była to jedna z najpiękniejszych uroczystości, w jakich
brałem udział. Mieliśmy już wtedy działkę przeznaczoną na budowę szkoły
i dużo zapału, ale żadnych pieniędzy. Mało kto wierzył, że nam się uda.
Minęło 6 lat i dziś stoi nowy budynek.
Nasza szkoła to przecież w jakimś sensie dziecko parafii. Nie
powstałaby, gdyby nie tamto Spotkanie z Autorem i ksiądz Leon oraz wielu
ludzi, którzy zaangażowali się w tę ideę. Dziś po wielu latach widać,
że był to ciąg zdarzeń zaplanowanych przez Opatrzność. Dziękuję Bogu,
że pozwolił mi w tym uczestniczyć.
Widzę, jak wiele otrzymałem od parafii św. Krzysztofa. Ksiądz Leon
uczył nas, że jeśli się coś robi na własny rachunek, ale pod szyldem
Pana Boga, to musi to być w łączności z Kościołem, inaczej będzie
pachniało sekciarstwem. I tak staram się pracować, a to, co otrzymałem,
przekazywać innym. W tym mieści się też ostatni czas służby księdzu
Leonowi, do której włączyło się wiele osób.
Działałem i pracowałem z trzema proboszczami, za każdym razem były to
zupełnie inne osobowości, inne światy. Ale Kościół jest jeden.
Grzegorz Dąbrowski, dyrektor Szkoły św. Teresy i Gimnazjum św. Hieronima,
katolickich szkół w Podkowie Leśnej.
Podkowiańska parafia została „moją parafią” w 1987 roku, gdy
zamieszkaliśmy w mieście-ogrodzie. Proboszczem był wówczas ksiądz
Leon Kantorski, postać znana w kraju. Homilie były wydarzeniem,
zadziwiały śmiałością sądów, dodawały odwagi. Kościół był dla mnie
jednak przede wszystkim miejscem modlitwy, niedzielnej Eucharystii,
dojrzewania moich dzieci do sakramentów. Podziwiałam zaangażowanie
świeckich w liturgię – czytanie, zbieranie na tacę, świadectwa życia
małżeńskiego zamiast kazania, działalność komitetu parafialnego. Tak
duży udział wiernych w parafii był dla mnie nowością. Sama zapragnęłam
włączyć się w jakąś posługę świeckich. Ksiądz Kantorski niedługo potem
przestał być proboszczem i nie zdążyliśmy się poznać.
Jego następca, ksiądz Leszek Slipek, był w tej parafii nowy, jak i ja
czułam się nowa w Podkowie. Chciał pewnie nas wszystkich poznać i już
po pierwszej kolędzie rozpoznawał mnie i moją rodzinę, a po paru latach
tym bardziej, przez zaangażowanie mojego syna w służbę ministrancką.
Dzięki Jego ogromnej trosce o Eucharystię, o nasze świadome w niej
uczestnictwo, zaczęłam rozumieć, jaką dla mnie naprawdę ma wartość
Ofiara Pańska. Na każdej Mszy świętej konsekwentnie „wyjaśniał nam
pisma” oraz znaki i symbole, umiejscawiał Słowo w kontekście
historycznym i geograficznym. Pisał do nas listy na niedzielę i jeszcze
w domu można było zatrzymać się nad rozważaniami. Uzupełniałam moje
niedostatki katechizmowe, gdy czytałam o sakramentach i sakramentaliach,
o zwyczajach związanych ze świętami, o świętych... na kartce od mojego
proboszcza. Troska o naszą dojrzałość chrześcijańską była dla księdza
Slipka jedną z najważniejszych. W książce Parafia, jakiej
pragnę, zwracał się do wszystkich – do najmłodszych,
młodych i starych. A pisał pięknie. Głęboko i mądrze. Ja też takiej
parafii pragnę. W czasie jego dziesięcioletniego proboszczowania
zaczęłam, dość biernie, uczestniczyć w spotkaniach komitetu
parafialnego.
Od dziesięciu lat proboszczem jest ksiądz Wojciech Osial. Poznaliśmy
się już podczas pierwszej kolędy. Jak na pierwszą wizytę przystało,
przyniósł prezent – kalendarz z wizerunkiem parafii. Chciał też
poznać nasze o niej wyobrażenie. I zadał trudne pytanie: co możesz
zrobić dla naszej parafii? A cóż ja umiem? Całe życie zawodowe uczę
młodzież i o pracy i współpracy z nią mam jakieś pojęcie. Innych
talentów nie mam; nie znam się na ekonomii, na budowaniu, na sztuce.
I mój proboszcz wziął ode mnie tę jedyną ofertę: już w czasie wakacji
pojechaliśmy z młodzieżą gimnazjalną, z ekipą wychowawców i księdzem
Osialem na Mazury, na „wakacje z Bogiem”. Na zawsze pozostaną
w mojej pamięci Msze święte: w lesie, nad jeziorem, gdy ołtarzem
Pańskim był kajak, rower albo deska. (Czytałam, że Jan Paweł II tak
odpoczywał z młodymi). Potem było jeszcze dziewięć takich wyjazdów.
Bardzo się cieszyłam, że mogę coś robić dla mojej parafii, a nie tylko
brać. Jestem wdzięczna księdzu, że mi zaufał i dał zadanie na moją
miarę. Także za to, że dzielił się nowymi pomysłami, np. na upiększenie
świątyni (a wiemy, że jest ich mnóstwo), chociaż miał fachowców do
współpracy. To przez jego zdecydowane zaproszenie odważyłam się czytać
na Mszach świętych i wystąpić czasami przy ołtarzu. Zobaczyłam, że mogę
pomóc przy parafialnych akcjach Caritasu. Pragnienie pogłębiania
bliskości z Panem Bogiem mogę spełniać we wspólnocie „Źródło
Życia”. A są jeszcze inne wspólnoty!
A moja parafia teraz? Wypiękniał ogród i świątynia. Święta
i uroczystości podkreślane są koncertami z udziałem wielkich artystów.
Oprawa świąt Bożego Narodzenia, Wielkiej Nocy, Trzech Króli jest często
niespodzianką przygotowaną przez księdza Osiala dla swoich parafian.
Jestem tu już 24 lata. Dojrzewałam do bycia we wspólnocie mojego
Kościoła dzięki moim proboszczom i moim dojrzałym braciom, ale też
dzięki „szarym myszkom”, bo dopiero po dłuższym czasie można
zobaczyć, jak wielkie trudy pokonują w swoim życiu bez szemrania.
Parafia to my wszyscy: proboszcz, księża i każdy z nas. Ci, którzy są
widoczni w posłudze dla parafii, i ci, którzy wspierają nas swoją
obecnością, modlitwą, wychowują swoje dzieci na służbę przy ołtarzu, dla
scholki lub cicho niosą swój krzyż choroby, samotności, rozbitego
domu... Wszyscy jesteśmy sobie potrzebni, bo jednoczy nas Chrystus. Do
Niego przychodzimy na Eucharystię po wiarę, po miłość, których nam brak.
I po nadzieję, której każdy z nas wygląda. Czy parafia mogłaby istnieć,
gdyby zabrakło kapłana albo gdyby zabrakło wiernych?
Stanisława Przybyszewska-Czaj, nauczycielka