Już na pierwszy rzut oka niezwykle piękne to zestawienie – opera,
królowa sztuk, jedyna w swoim rodzaju synteza, łącząca w sobie najlepsze
strony teatru i muzyki oraz kolekcjonowanie – wielka pasja
towarzysząca człowiekowi od wieków, realizująca jego pragnienie nie
tylko posiadania, ale i uporządkowania, sklasyfikowania i zrozumienia
świata. W pewnym sensie są to nawet rówieśnicy, oboje wywodzą się
z epoki Odrodzenia, z humanistycznych marzeń o wskrzeszeniu tradycji
antycznej, czyli z dążenia do stworzenia sztuki doskonałej, i zarazem
skoncentrowania piękna wokół siebie. Owo renesansowe kolekcjonerstwo
przede wszystkim z dziełami sztuki się tedy kojarzyło, z nawiązaniem do
rzymskiego Mecenasa, imperatora Hadriana i wielu im podobnych. A cóż
mogło bardziej do tego pasować, jak nie właśnie owa pozornie antyczna,
niby odtwarzająca dawną tragedię, ale przecież na skroś nowoczesna
sztuka – jedność słowa i dźwięku, najdoskonalsze ucieleśnienie, symbol
sztuki nowożytnej. Możemy więc chyba zestawić florenckich Medyceuszy,
ojców nowoczesnego mecenatu i Cameratę Florencką, która, choć nieco
późniejsza (schyłek XVI wieku), to przecież właśnie z ducha
renesansowego, medycejskiego wyrosła. Stąd późniejszy jej rozkwit, stąd
zespoły i teatry operowe na najznakomitszych dworach naszego kontynentu.
Nawet w naszym kraju dwaj królowie – wielcy mecenasi sztuki –
Władysław IV, a potem Stanisław August utrzymywali zespoły na wysokim
poziomie. I choć zmieniały się epoki i gusta, owa „muza wiecznie
kwitnąca” trwała i w jakimś stopniu trwa nadal. (Trudno przecież sobie
wyobrazić duże miasto, zwłaszcza jeśli ma zamiar aspirować do miana
metropolii, bez opery, jeżeli nie budynku, to przynajmniej zespołu).
Jest oczywiście inna niż kiedyś, ale trwa, chociaż swój złoty wiek
i szczyt popularności przeżyła w wieku XIX. O ile jej początki łączy
się z nazwiskiem Klaudiusza Monteverdiego, o tyle schyłku tradycyjnej
opery moglibyśmy się dopatrzeć w dziełach Giacoma Pucciniego albo
Ryszarda Straussa, tak czy inaczej w pierwszej połowie
XX wieku1. Co zaś do kolekcjonowania, to i ono
przeszło ewolucję. Dziś nie kojarzy się nam już wyłącznie ani nawet
przede wszystkim, z dziełami sztuki i mecenasami kultury; dziś
kolekcjonować można właściwie wszystko.
Opera jako środek wyrażania wielkich emocji w sztuce
i kolekcjonowanie, zbieranie jako sposób realizacji ukrytych pragnień
są, o dziwo, podobne, jeśli je rozpatrywać jako znamienite przejawy
ludzkiej psychiki. Każde z nich bowiem umożliwia swego rodzaju
katharsis, którego doświadczamy w teatrze, w muzeum czy też w domowym
zaciszu, wśród płyt lub innych zbiorów. Jedno i drugie jest też źródłem
nieskrywanych i głęboko przeżywanych przyjemności intelektualnych,
estetycznych czy moralnych. Ale zauważmy, iż owe porywy emocjonalne
towarzyszące czy to operze, czy zbiorom poddane są mniej lub bardziej
kontroli rozumu – ten nie dopuszcza do powstania chaosu, który w obu
wypadkach spowodowałby katastrofalne skutki. Trudno się dziwić,
zważywszy na ich (opery i kolekcjonowania) wspólny renesansowy początek
i oparcie się w istocie na jasnej, racjonalnej podstawie – na
pragnieniu harmonii. W operze chaos oznacza rozpad całości, zerwanie
owej delikatnej nici, która sprzęga ze sobą różne gatunki sztuk, tworząc
ten jedyny, niepowtarzalny supergatunek. Wielkie emocje, zgęszczone
pragnienia, ważne idee są tutaj poddane rygorystycznej kontroli, surowym
regułom tego muzyczno-dramatycznego gatunku. Nieraz przejawia się
to w warstwie konstrukcyjnej utworu, w podziale na poszczególne numery,
arie, ansamble itp. W kolekcjonowaniu skutki utraty rozsądku wydają się
równie smutne – przeradza się ono w manię; człowiek jest gotów na
wszystko, aby tylko zdobyć dany obiekt i uzupełnić nim swoją kolekcję.
Albo też w swoją karykaturę – w zbieractwo, jak u Gogolowskiego
Pluszkina (Martwe dusze), gromadzącego wszelkie przedmioty,
łącznie z wyrzuconymi przez sąsiadów.
Podobnie jak kolekcjonowanie, opera wymaga czasu. (Może dlatego stała
się obecnie mniej modna?) Wymaga czasu, nie jest bowiem krótka. To nie
współczesny hit, który zamyka się w kilku minutach, ale bite dwie-
trzy godziny (a w wypadku Wagnera nawet cztery) muzyki i śpiewu, czasem
przeplatanych recytacjami. A dziś człowiek chce mieć raczej wszystko
i od razu, i rzadko potrafi się skupić na czymś przez dłuższy czas.
Tymczasem opera wymaga od słuchacza niemałego wysiłku emocjonalnego
i intelektualnego. Zwłaszcza, gdy jest wykonywana w języku oryginału,
którym rzadko jest język polski... Pewną próbą pogodzenia opery
z duchem naszych czasów jest słuchanie tylko jej fragmentów, np. arii,
które w utworze są często zwieńczeniem jakiegoś momentu dramatycznego,
a wyrwane z kontekstu zatracają swój pierwotny sens. (Zresztą, nawet
w tak okrojonej postaci opera stawia spore wymagania, dużo większe od
tak zwanej muzyki rozrywkowej). A i kolekcjonowanie wymaga oderwania
się od powszednich zajęć, zagłębienia w sferę pragnień i marzeń.
Człowiek poświęca przecież swoim zbiorom, w tym wypadku płytom, pewien
wycinek dnia lub nocy, przerywając niejako kontinuum codzienności. A co
dostaje w zamian? – na to pytanie każdy kolekcjoner meloman potrafi
odpowiedzieć sobie sam...
Niedawno miniony wiek XX, a właściwie rozwój techniki jeszcze
bardziej zbliżył do siebie operę i kolekcjonowanie. Mamy tu, rzecz
jasna, na myśli rozwój techniki zapisu dźwiękowego, a dalej przemysłu
fonograficznego. Płyta winylowa, a potem krążek CD odegrały w świecie
muzyki operowej rolę zaiste rewolucyjną. Świadomie pomijamy tu Internet
i pliki mp3, bo zubażają dźwięk, i to bardzo (przy muzyce rozrywkowej
nie jest to może aż tak dotkliwe albo też jej odbiorcy są na to mniej
wyczuleni). Tak czy inaczej pojawił się nowy rodzaj odbioru opery,
czyli słuchanie płyt. Po raz pierwszy opera została w ten sposób
oderwana od swego naturalnego otoczenia, czyli od sceny teatralnej bądź
sali koncertowej. Odtąd nagranie musi bronić się samo, nie pomoże mu
(ani też nie zaszkodzi) inscenizacja, choreografia, reżyseria. Tym
samym uwaga odbiorcy skoncentrowała się wyłącznie na stronie dźwiękowej
– muzyce i śpiewie, skoro wizualnej już nie ma. Poza tym tenże
odbiorca przestał być widzem w tłumie, a stał się jednostką
kontemplującą utwór w domowym zaciszu. Zauważmy, że takich skutków nie
miało nawet upowszechnienie się radia – słuchacz siedział bowiem co
prawda w domu, ale mając świadomość, że tę samą audycję w tym samym
momencie odbierają tysiące czy miliony innych. Obcując z płytą,
całkowicie się wyindywidualizował, a w dodatku otrzymał ogromną władzę,
właśnie władzę kolekcjonera nad swoimi zbiorami. Od jego poziomu
kulturalnego, wrażliwości i gustu zależy teraz, w jaki sposób zechce
z niej korzystać. To on, słuchacz, decyduje o kolejności numerów
w utworze, o powtórzeniach, ba – o samym repertuarze. Już nie jest
uzależniony od programu koncertowego teatru, możliwości i umiejętności
artystów, ale może sobie wybrać to, na co ma ochotę. Trudno jednak
nazwać kolekcjonerem płyt kogoś, kto kupuje wszystko jak leci. To już
raczej byłby zbieracz (z majaczącym w oddali widmem Pluszkina). Zresztą
zebranie wszystkich nagrań, jakich dokonano przez te ponad sto lat,
przekraczałoby możliwości nie tylko finansowe, ale przede wszystkim
czasowe. Mówimy przecież o kolekcjonowaniu, które wiązałoby się
z jednokrotnym (chociażby!) przesłuchaniem, a więc ilość płyt powinna
z grubsza odpowiadać czasowi, jaki można na to przeznaczyć. Ogromna
ilość dostępnych nagrań i wspomniane ograniczenia skłaniają więc do
dokonywania pewnej selekcji. I to właśnie sprawia, że operowy meloman
staje się kolekcjonerem: świadomym swych wyborów i coraz bardziej
wysmakowanym znawcą, oddalającym się od zwykłego zbieracza płyt.
Konstruowanie własnej kolekcji płytowej wymaga bowiem nie tylko,
a nawet nie tyle środków finansowych, co właśnie wiedzy i smaku
artystycznego. Im więcej czasu poświęcamy kolekcji, słuchaniu, wnikaniu
w treść i formę utworu, tym pełniejszy obraz opery postrzegamy. Skłania
nas to także do głębszych studiów, a im więcej wiemy, tym więcej
słyszymy i rozumiemy. Dzieło operowe odkrywa się przed nami w całej
swojej okazałości, a uwagę przyciągają pomijane dotąd niuanse. Zwiększa
się nie tylko nasza wrażliwość na muzykę, ale i na cały otaczający nas
świat, zaczynamy odbierać wrażenia, których bylibyśmy inaczej
pozbawieni. Więcej – kolekcjonowanie muzyki klasycznej w ogóle,
a operowej w szczególności jest w istocie samowychowaniem przez sztukę.
Opera uczy refleksji nad życiem, a także większego szacunku do własnych
i cudzych emocji, które przecież (o czym była już mowa) są jej siłą
napędową. Pozwala nam poznać lepiej nie tylko siebie, ale i innych,
a to za sprawą swoich postaci, zazwyczaj bogatych i wyrazistych, bo
nakreślonych nie tylko słowem, ale i muzyką.
Świat opery to ogromna różnorodność, nie tylko gatunków i tytułów (co
znakomicie oddaje anegdota: „Nie lubię opery! – Której
opery?”2), ale także wielość
wykonań: często możemy znaleźć kilka, kilkanaście czy nawet
kilkadziesiąt nagrań jednej opery. Bez przygotowania niewiele to dla
nas znaczy, ale zająwszy się kolekcjonowaniem nagrań, wkrótce zaczniemy
zauważać istotne między nimi różnice. Zmieniały się bowiem sposoby
wykonywania, gusta ich dotyczące i technika (wykonawcza, ale i zapisu).
Żeby pozostać tylko przy stronie wokalnej – usłyszymy, że ten sam
fragment różnie śpiewają różni wykonawcy, różne głosy. Podstawowy
podział na sopran, bas, tenor, mezzosopran itp. nie wyczerpuje przecież
bogactwa ludzkiego głosu. Określa co prawda skalę i barwę, ale już
niekoniecznie tembr i inne subtelne cechy brzmienia, dla każdego
śpiewaka swoiste. Nawet podczas wielkich wydarzeń medialnych (choć
zdecydowanie mniejszych artystycznych), jakimi były koncerty trzech
tenorów, można ich było bez trudu rozróżnić, a przecież wszyscy trzej
śpiewali tym samym głosem – tenorem. W przypadku nagrań płytowych
otwiera się przed nami dorobek dziesięcioleci, a także setek czy nawet
tysięcy śpiewaków i muzyków, co stanowi kolejną zachętę do bardziej
jeszcze świadomego gromadzenia zbiorów. I tu, zauważmy, możliwe są
różne drogi rozwoju, wynikające właśnie ze specyfiki kolekcjonerstwa
operowego. Opera jest bowiem sztuką niezwykle otwartą, dającą się stale
interpretować na nowo. Postacie, choć tak wyraziste, pozostawiają
znaczny zakres swobody wykonywania; nadto z tej samej opery można
wydobyć różne treści i zwrócić uwagę na odmienne rzeczy. Zabawna opera
(np. Don Pasquale Kajetana Donizettiego) może być wesoła
i pełna uroku, ale także nudna, jeśli trafi się dyrygent o tak zwanej
ciężkiej ręce. A każdy niemal wykonawca, zwłaszcza jeśli mamy do
czynienia z wielkim artystą (a było ich niemało) potrafił nadać swej
postaci indywidualny charakter. Kolekcjonując i porównując nagrania,
przekonamy się na przykład, że Borys Godunow wykonywany przez Borysa
Christoffa pod batutą Izaaka Dobrowena (1953) był kimś zupełnie innym,
bardziej dramatycznym i groźnym niż w melodyjnej i dumnej interpretacji
Mikołaja Giaurowa i dyrygenta Herberta von Karajana (1970). A Victoria
de los Angeles (1951) tchnęła w Rozynę z Cyrulika sewilskiego
tak wiele uroku i sprytu, że współczesnym gwiazdom operowym ani o tym
marzyć!
Obcowanie z dawnymi artystami stopniowo wyostrza nasz zmysł krytyczny
również w odniesieniu do opery oglądanej w teatrze. Zdarza się, że
opera na scenie przestaje sprawiać nam przyjemność i zaczynamy szukać
przysłowiowej dziury w całym. Czasem nie bez racji, bo nawet
w najlepszych teatrach można trafić na marnie zagrane i zaśpiewane
przedstawienie. Gorzej, gdy w ogóle nie potrafimy skupić się na
spektaklu, tylko stale analizujemy – aha, to wzorowane na tym, to
ściągnięte od tej, itp. Niemniej jednak dobre strony gromadzenia
kolekcji operowej z pewnością przeważają nad złymi. Sprzyja ono bowiem
kształtowaniu się bardzo wyrazistych gustów estetycznych, dzięki czemu
zaczyna się coraz bardziej specjalizować (pod tym względem
kolekcjonerstwo operowe niespecjalnie się różni od innego). Możemy
zbierać nagrania jednego lub kilku wybranych artystów: śpiewaków lub
dyrygentów, nagrania powstałe w danym okresie lub teatrze, a nawet po
prostu nagrania jednego lub kilku utworów3.
Kolekcjonerstwo operowe otworzy przed nami świat artystów, których już
nie ma, których nie mogliśmy usłyszeć na żywo. To wspaniałe, ale...
Ale właśnie – często ukaże nam mizerność współczesności. Okaże się,
że nawet drugorzędni śpiewacy, na przykład z połowy XX wieku, mogliby
zdmuchnąć ze sceny nasze wypieszczone telewizyjno-reklamowo-
płytowe gwiazdy. Jakże bladymi wydadzą się nam współcześni wykonawcy,
jakże miernymi orkiestry i dyrygenci, jakże płytkimi i banalnymi ich
koncerty i wystąpienia... Aż nie chce się pisać nazwisk, aby nikogo nie
urazić, ale chce się zapytać, co się stało z wielkimi szkołami
wykonawczymi, gdzie są następcy znakomitych artystów, śpiewaków,
kapelmistrzów... By pozostać na własnym podwórku: wylansowano
nowojorską Metropolitan Opera na główną scenę świata, więc co jakiś czas
słyszymy, że ten czy inny z polskich artystów tam wystąpił lub podpisał
kontrakt. To oczywiście wspaniale, bo przedtem Polacy rzadko bywali na
tej scenie, ale... Ale porównajmy współczesnych z nagraniami tych
naszych rodaków, którym niegdyś udało się tam zrobić karierę,
z Marceliną Sembrich-Kochańską, Adamem Didurem... Ano właśnie...
Choć z drugiej strony mógłby ktoś powiedzieć, że to właśnie jest owo
kolekcjonerskie gderanie i czepianie się. Może i tak.
Nie należy jednak kończyć w minorowych nastrojach. Podsumowując
związki opery z kolekcjonowaniem, warto za to zwrócić uwagę na rzecz
znamienną. Przecież kolekcjoner, chociaż dość specyficzny, jest głównym
bohaterem dzieła uważanego za najlepszą operę w historii, za operę oper!
Mowa tu oczywiście o Don Juanie (Don Giovannim)
Wolfganga Amadeusza Mozarta4. Kimże bowiem, jeśli nie kolekcjonerem
kobiet, jest tytułowy bohater? Oto jak go przedstawia sługa Leporello
w słynnej arii Madamina! Il catalogo è questo: „Proszę
pani, to jest rejestr pięknych kobiet, które kochał mój pan. Proszę
patrzeć i czytać ze mną. We Włoszech – sześćset czterdzieści,
w Niemczech – dwieście trzydzieści i jedna, sto we Francji, w Turcji
– dziewięćdziesiąt jedna, a w Hiszpanii są już tysiąc trzy!”.
Jakże więc nie łączyć kolekcjonowania z operą...
1
Mam nadzieję, że PP. Czytelnicy, a przede wszystkim
Redakcja wybaczą mi to swoiste odrzucenie tzw. opery współczesnej
i traktowanie opery jako gatunku, który współcześnie w jakimś stopniu
żyje po śmierci. Zainteresowanych odsyłam chociażby do niedawno wydanej
książki Sławoja Żiżka i Mladena Dolara Druga śmierć opery,
Warszawa 2008, str. 8-14.
2
Adresatem tego butnego oświadczenia i autorem
błyskotliwej odpowiedzi był Zygmunt Mycielski.
3
To samo dotyczy oczywiście muzyki klasycznej w ogóle, nie tylko operowej. Różnią się
np. nie tylko dyrygenci między sobą, ale też ten sam artysta w różnych
okresach życia. Żeby odwołać się do własnej kolekcji – w marcu
1949 roku powstały dwa nagrania 8. symfonii Antona Brücknera, grali
Filharmonicy Berlińscy pod batutą Wilhelma Furtwänglera. Dzieli je
jeden dzień, ale przecież...
4
Uczciwość nakazuje dodać, że rywalem Don Juana do tego zaszczytnego miana jest
Orfeusz Monteverdiego.