Jestem swego rodzaju skamieliną czy zabytkiem historycznym, bo na
dobrą sprawę zaczęłam jeździć za granicę dopiero dwa lata temu, a mam
już swoje lata. Jakoś tak wyszło: czerwoni nie dawali paszportu,
brakowało pieniędzy, dzieci były za małe, potem miałam ważniejsze
sprawy. I w rezultacie dopiero dwa lata temu pierwszy raz w życiu
poleciałam samolotem! Stąd może ten mój zachwyt krajobrazami innymi niż
nasze. Myślę, że nigdzie nie jest brzydziej ani piękniej, a tylko
odmiana budzi na powrót wrażliwość przykurzoną przez przyzwyczajenie.
Ten pierwszy lot był w lipcu 2009 do Irlandii, bo bardzo chciałam
odwiedzić Szymona, a następny zaraz potem we wrześniu do Paryża, żeby
mojej męskiej klasie pokazać różnicę między zwykłą wycieczką a prawdziwą
wędrówką. Wybraliśmy się w osiemnaście osób na Camino de Santiago trasą
nazywaną Camino Frances, Drogą Francuską. Informacje o niej znalazłam
w internecie – dowiedziałam się, że Camino de Santiago, inaczej
Droga św. Jakuba, to sieć powstałych w Średniowieczu szlaków
oplatających całą Europę, a prowadzących do katedry w Santiago de
Compostela w Galicji w północno-zachodniej Hiszpanii, gdzie według
przekonań pielgrzymów znajduje się ciało św. Jakuba Starszego Apostoła.
Drogi te służą pielgrzymom chcącym wędrować w samotności lub w małej
grupie, aby się modlić, przemyśleć swoje życie, odetchnąć od zabiegania,
odkrywać pierwotną spójność Europy czy po prostu stosunkowo tanio poznać
ciekawe miejsca i nowych ludzi. Po wiekach zapomnienia szlak znów się
odradza i co roku podąża nim coraz więcej osób z różnych krajów.
Wtedy, w 2009 roku wędrowaliśmy dwa tygodnie. Przeszliśmy ponad 300
kilometrów od Saint Pied de Port, małego górskiego miasteczka u stóp
francuskich Pirenejów, do hiszpańskiego Burgos z jego niesamowitą katedrą
z białej kamiennej koronki. Niosąc cały dobytek na plecach, szliśmy
przez Pireneje, Navarrę, La Rioja i Kastylię przekonując się, że 10kg
w plecaku i 200 euro w kieszeni naprawdę wystarczy i że życie może być
duże prostsze niż to, do czego przywykliśmy na co dzień. Ignacy zdarł
sobie pięty do krwi, ale każdego dnia musiał być w schronisku godzinę
przed wszystkimi. Kuba z Przemkiem i Michałem wspinali się po drodze na
wszystko co możliwe i niemożliwe – drzewa, ogromne stogi siana, słupy,
budynki. Janek i Mateusz błaznowali w porę i nie w porę. Niektórzy
mocno narzekali, nie dawali rady, bywało różnie. Ale nauczyli się
wstawać przed świtem, dzień po dniu iść z plecakiem 20 i więcej
kilometrów, robić zakupy, gotować dla wszystkich, spać na piętrowych
łóżkach w większych i mniejszych schroniskach, nazywanych tu albergue.
Drugi odcinek Camino Frances, czyli kolejne 350 kilometrów od Burgos
do Santiago de Compostela, przeszłam w sierpniu zeszłego roku. Było
inaczej, bardziej cicho i kameralnie, tylko czterech chłopaków z klasy
i ja. Wtedy powstał w mojej głowie plan, żeby jeszcze raz się wybrać na
dużo mniej uczęszczaną Drogę Portugalską. Sama albo z przyjaciółką
Agnieszką i najlepiej we wrześniu, bo nie ma letniego upału, są za to
dojrzałe winogrona.
Bilet do Lizbony kupiłam jeszcze w marcu, żeby było taniej. Teraz, na
początku września, wędruję przez trzy dni po parkach, kościołach
i ulicach stolicy Portugalii. Miałyśmy być tu z Agnieszką, która jest
japonistką, ale akurat tylko w tym czasie mogła pojechać do Sendai
i Fukushimy, zniszczonych w marcu przez trzęsienie ziemi i tsunami,
spotkać mieszkających tam japońskich przyjaciół, zobaczyć, jak żyją po
kataklizmie.
Chodzę więc sama po krętych, stromych zaułkach Alfamy. Niewiarygodne
przemieszanie prawdziwego portugalskiego życia z całą jego biedą
i lenistwem z umownością życia turysty. Jak fado, tak bardzo serio
śpiewane, choć zarazem już komercyjne. Chodzę po Baixie, Belem –
dzielnicach pięknych i bogatych, czy raczej noszących ślady dawnego,
jeszcze kolonialnego bogactwa, bo kiedy popatrzeć uważniej czy choćby
podnieść oczy wyżej, widać sypiące się mury i pęki zeschłej trawy
wyrastającej z popękanych tynków.
Wieczorem w hotelu czat Portugalia – Japonia. Ja: „Żałuję, że
cię tu nie ma. Sabi w dużym natężeniu, zwłaszcza Alfama”.
Sabi to jedna z najważniejszych japońskich kategorii estetycznych:
piękno starości i niedoskonałości. Uczy dostrzegać piękno w rzeczach
zniszczonych, zużytych, wnosi bogactwo duchowe i szacunek do śladów,
jakie pozostawia czas. Lizbona jest sabi. Agn: „
Pomyśl, że stamtąd właśnie przypłynął św. Franciszek Ksawery do Japonii
i tak szybko nauczał, że w kilka miesięcy do połowy Honshiu rozlało się
chrześcijaństwo. Portugalscy misjonarze zostali w Japonii umierać
potem”. Cały dzień chodzę, patrzę, leżę na trawie w parku, siedzę
w kościołach... Sabi to nie tylko sztuka, także sposób życia:
świadome pragnienie samotności, nawet smutku, nie mającego jednak nic
wspólnego z poczuciem opuszczenia czy rozpaczą samotności1.
Portugalskie kościoły, inaczej niż w Hiszpanii, nie mówiąc już
o innych europejskich krajach, wciąż są żywe, nie muzealne. Tu ludzie
nadal się modlą o najróżniejszych porach. Wieczorem trzeciego dnia jadę
autobusem do Fatimy, cichej i skupionej, niczym nierażącej, choć jadąc
tu obawiałam się, że znajdę denerwującą mieszankę dewocji z komercją.
Następnego dnia jadę do Tomar. Chcę zobaczyć klasztor templariuszy
Convento de Christo i rankiem wyruszyć per pedes na moją Camino
Portugues. Klasztor zachwycający, ogromny, bardzo dobrze zachowany,
także naznaczony sabi. Najstarsza część zbudowana w XII wieku
przez czwartego z kolei wielkiego mistrza templariuszy portugalskich
Gualdima Paisa, dalej rozbudowywany od XIV do XVI wieku. Niesamowita
świątynia w kształcie ośmiokąta z malowanymi przepięknie ścianami,
wzorowana na świątyni jerozolimskiej, słynne niesłychanie ozdobne okno
manuelińskie. Dziedzińce, krużganki. Piękne i bogate przestrzenie
wspólne i poświęcone Bogu, ale pojedyncze cele mnichów ciasne, ubogie.
Nocuję zwyczajem pielgrzymów na tej drodze u bombeiros
voluntairos, czyli po naszemu ochotniczej straży pożarnej. Karimata
na scenie sali widowiskowej, w sympatycznym towarzystwie dwojga
studentów ze Słowenii i młodego Belga.
Wyruszam o piątej rano, w ciemnościach, z opisem drogi wydrukowanym
z internetu. Kierunek wskazują żółte strzałki, niewidoczne jednak na
razie, bo jasno tu się robi dopiero około ósmej. Dziś do przejścia 33 km
do Alvaizeire. Za dużo dla mnie jak na pierwszy dzień marszu, ale
bliżej nie ma możliwości noclegu. Wędruję starym rzymskim traktem wśród
wzgórz, oliwnych gajów i powoli wyłaniających się w świetle wschodzącego
słońca przepięknych krajobrazów. Karmiona przez przydrożne drzewa
dojrzałymi figami, słodkimi winogronami i orzechami włoskimi, prowadzona
przez strzałki, szczęśliwa. Dojrzewają w wiejskich sadach pomarańcze,
palmy i kaktusy rosną przy ubogich kamiennych domach, jaskrawo różowe
kwiaty na drzewach. Ale coraz goręcej, a ja jednak tempo mam wolne –
już po południu, a jeszcze 12 km. Mija mnie para ze Słowenii, potem
spotykam starsze małżeństwo z RPA, dwoje Duńczyków. Odpoczywam w cieniu
przy drodze, ale napięta, przecież muszę dojść. Zamieniamy kilka
słów: O, you have a rest. Enjoy it! No tak, czemu się tak
napinam. Enjoy! Nie dam rady dojść do Alvaizeire, to rozłożę
karimatę gdziekolwiek i też będzie dobrze! Już budzi się we mnie to
inne „ja” – pielgrzym, wędrowiec, włóczęga...
I tak kolejne cztery dni – aż do Coimbry – wędruję, odnajdując po
opuszczeniu miasteczek ten sam rzymski trakt. Idę w takim spokoju
i ciszy, że na mój widok, obcego piechura z plecakiem, płoszą się owce,
które pasie stara kobieta przy wiejskiej drodze, a potem odpoczywając
w cieniu starej oliwki zauważam, że przez godzinę nie słyszałam żadnego
mechanicznego dźwięku, nawet pociągu czy samolotu w oddali. Tylko
szelest liści i brzęczenie owadów. Osy zlatują się do zapachu
pomarańczy.
Owady: któregoś z tych pięknych dni przez kilka godzin zatruwa mi
życie chmara much kłębiących się wokół lepkiej od potu twarzy. Nie
sposób się ich pozbyć, wciąż wracają. Niby nie gryzą, ale drażnią. Już
nie widzę, jak pięknie jest wokół, jaka szczęśliwa to wyprawa, jakie
niebieskie niebo, tylko macham rękami i złoszczę się, że to
nieskuteczne. Myślę – a samotny wędrowiec przecież często-gęsto
myśli, a raczej pogaduje z Bogiem albo sam ze sobą, czasem w głowie,
a czasem i półgłosem: „te muchy są jak różne uciążliwości życia,
ale też i wady moje i innych, a i głupie myśli czy męczące uczucia”.
Jeśli się na nich skupić, nigdy nie będzie dobrze, nawet
w najpiękniejszych okolicznościach życia czy przyrody. Lepiej nie
zajmować się nimi, niech się tam kręcą przed nosem i soczewkę oka tak
nastawić, żeby widziało to, co jest dalej, lecz warte widzenia.
Nocleg na podłodze w garażu na plebanii w Zambujal, gdzie zaprotegował
mnie niezwykle życzliwy miejscowy burmistrz. Wprawdzie jak już się
położyłam, to mało co spałam, z powodu komarów i hałasu, ale w sumie
było warto, bo najpierw zostałam zaproszona na fiestę. Starsi i bardzo
starzy, młodzi, w średnim wieku i dzieci – wszyscy bawili się na
placyku koło kościoła prawie do rana. Do północy piekli na grillach
mięso i ryby, pili wino, gadali, żartowali, bawili się z dziećmi,
a muzykanci grali i śpiewali. Kiedy pytałam, czemu nikt nie tańczy,
mówili: tak, tak, ale to później. Dopiero po północy powynosili stoły
do zakrystii i zaczęło się. Nie żadne tam wygibasy, taniec to sprawa
serio, choć wesoła. Kobiety na ogół pupiaste i brzuchate, ale bez
względu na wiek prawie wszystkie w spodniach, mężczyźni też nie chudzi.
Klasycznie objęci, ale nie za blisko, z wielkim wdziękiem, a zarazem
powagą. Pary ze wszystkich pokoleń, bo i dziadek z babcią, i młode
wnuki, i rodzice tańczyli w sposób pokazujący, że się lubią, że wciąż
coś między nimi iskrzy. Także kobiety tańczące ze sobą. Z gracją
objęte, również starsze z młodymi – może ciotka z siostrzenicą, może
sąsiadki. A jeśli młode panny, to po chwili są już kawalerowie
i rozbijają – wyższy z wyższą, niższy z niższą. Między tańczącymi
dzieciaki. Chyba nie jest jeszcze tak źle w tej Portugalii, dopóki
mężczyźni i kobiety tańczą ze sobą i widać, że się lubią, a dzieci
patrzą i wiedzą, że warto być razem. A o dziewiątej w niedzielny
poranek wypełniają kościół, na którym w nocy grał głośnik.
Tym sposobem po pięciu dniach docieram do Coimbry, gdzie zatrzymuję
się na dwie noce w Pousada de Jouventude, tj. Youth Hostel. Bardzo
blisko historycznego centrum w pięknym czteroosobowym pokoju z balkonem
za 11euro/noc ze śniadaniem. Szerokie drewniane schody, w oknie witraż,
z łazienki widok na panoramę miasta. Jak wszędzie w Portugalii –
stare i podniszczone, ale piękne. Włóczę się po ulicach, zwiedzam
najstarszy portugalski uniwersytet, gdzie w zabytkowych murach toczy się
współczesne życie studenckie (choć to prawda, że wybudowane obok nowsze
budynki przypominają Uniwersytet Łomonosowa), słucham fado w kawiarni
Santa Cruz, popijam vinho tinto.
Następny etap: autobusem do Porto i dalej piechotą nad brzegiem
Oceanu Atlantyckiego do granicy hiszpańsko-portugalskiej. Tam znów
wejdę na bardziej uczęszczany odcinek Camino Portugues, z Porto do
Santiago. Nie wiem, jak to będzie, bo nie mam opisu drogi nad oceanem,
tylko kilka informacji z korespondencji z osobami, które tędy szły
w zeszłym roku. Wygląda na to, że mam po prostu iść plażą na północ.
Chwila zachwytu, kiedy docieram nad ocean i otwiera się przede mną
hucząca przestrzeń wodna. Ale plaża okazuje się kiepska do wędrowania
z plecakiem. Piasek, gruby jak kasza, zapada się pod stopami, nie ma
takiego pasa wilgotnej twardej drogi jak nad Bałtykiem. Boso źle się
idzie z obciążeniem, w butach też źle, bo piasek się sypie.
W rezultacie wędruję powoli, no i plaża kusi, żeby się zatrzymywać
i kąpać. Nie ma jednak mowy o pływaniu ani wejściu głębiej do wody,
fale są zbyt potężne. Rozbijają się o skały, huczą, kotłują piaskiem.
Już popołudnie, a ja mam jeszcze z 10 km do Esposende, gdzie miałam
zamiar nocować w hostelu. Chyba będę spać na plaży.
Rozkładam karimatę i śpiwór na wydmie między Apulią a Esposende.
O zachodzie słońca na plażę schodzi mgła, zatapiając wszystko
w różowo-beżowej poświacie. Oceanu prawie nie widać. Tylko szum,
a raczej huk, jakby czołgi jechały. Starosemicka kosmologia uważała
głębiny morskie za siedlisko demonów, nad którymi tylko Jahwe zdolny
jest panować. „On gromadzi wody morskie jak w worze, oceany
umieszcza w zbiornikach” (Ps 33). Wymieniamy sms-y z Agnieszką,
która jest teraz w Fukushimie, gdzie w marcu fala tsunami zmiotła
wszystko. Naprawdę jest to przestrzeń demoniczna, tylko do czasu
trzymana w ryzach przez Wszechmocnego. Zbliżanie się jest niebezpieczne
– nagła fala zmoczyła mi całe nogawki świeżo wysuszonych spodni.
Siedzę na wydmie, patrzę. Kątem oka zauważam jakiś ruch: na pustkowiu
pojawia się facet, na wpół obnażony, wykonuje nieprzyzwoite gesty. Dwie
równoczesne warstwy myśli w mojej głowie: „To tylko
ekshibicjonista, oni nie są groźni”. A pod spodem: „Jeśli to
wariat, który przyszedł mnie zabić, to nikt tu mnie nie usłyszy, nie
obronię się”. Poszedł. Zasypiam owinięta folią NRC, gdyby nie to,
śpiwór byłby już mokry od rosy. Budzę się jednak mokra, bo nocny wiatr
zwiał folię. Pakuję się i ruszam plażą utwardzoną teraz przez
wszechobecną wilgoć. Kawa w barze po kilku kilometrach przywraca
poczucie bezpieczeństwa. Ta odrobina cywilizacji, od której chcę się
oddalić, ale przecież tylko na bezpieczną odległość.
Siedzę na ryneczku w Esposende nad rozłożoną wielką mapą: Hiszpania
i Portugalia 1:1 500 000 i zastanawiam się, jak tu dalej iść. Po plaży
nie bardzo się da, a prowadzących mnie przedtem żółtych strzałek jakoś
nie widać. Are you going to Santiago? Do you need a better
map? – słyszę. Wkrótce okazuje się, że pan Louis dobrze zna szlak
Camino da Costa prowadzący w pobliżu oceanu, jednak nie plażą. Daje mi
mapy, na których mogę zobaczyć, jak biegnie Orla Litoral, nieznakowana,
prowadząca wybrzeżem Camino da Costa, przeplatająca się z nią i Camino
Portugues Central, prowadząca przez miasta i miasteczka: Ponte de Lima,
Barcelos, Valenca. Podaje kolejne noclegi w albergue i prowadzi do
najbliższej żółtej strzałki w uliczkach Esposende. Jak tu nie wierzyć,
że Aniołowie opiekują się szczególnie wędrowcami! Dalej już idę za
żółtymi strzałkami piękną drogą zbliżającą się do oceanu, a chwilami
ginącą wśród lasów eukaliptusowych lub przechodzącą w górską ścieżkę.
Taki ze mnie włóczęga, ale jednak potrzebuję pewności, że nie błądzę.
Nocleg w zupełnie pustym schronisku w Marinhas. Klucz w przychodni
Czerwonego Krzyża, rano mam wrzucić do skrzynki na listy. Sama
w dormitorium na dziesięć piętrowych łóżek, kuchnia, łazienki. Wychodzę
na mszę św. do pobliskiego kościółka. To pogrzeb w kościele wypełnionym
ubranymi na czarno ludźmi o rękach zniszczonych ciężką pracą w ziemi.
Miejscowy chór pięknie śpiewa, starszy już ksiądz gestykuluje, prawie
tańczy podczas kazania. Rozumiem tylko pojedyncze słowa, domyślam się,
że mówi o zmarłym, którego znał dobrze, i o śmierci. Mówi do ludzi,
których też dobrze i od dawna zna. Potem wszyscy razem odprowadzają
trumnę z czterema chorągwiami na pobliski cmentarz.
Rano gubię w mroku strzałki i nadkładam kilka kilometrów pod górę.
Droga przez wzgórza, krętymi, kamienistymi ścieżkami w lesie. Pod
nogami iskrzą się w słońcu odrobiny miki. W końcu Viana de Castello nad
wpadającą tu do Atlantyku szeroką Limą. Przez ciągnący się
w nieskończoność most dochodzę do Pousada Jouventude. Prysznic, pranie
schnie na balkonie. Idę szukać po mieście strzałek. Jutro rano będę
wychodzić bardzo wcześnie, po ciemku, bo przede mną
trzydziestokilometrowy odcinek do A Guarda i pożegnanie z Portugalią.
Z otrzymanej od Anioła w Esposende mapy wynika, że mogę iść dalej blisko
oceanu, także w Hiszpanii drogą, która nazywa się Camino Monacallo;
nigdy wcześniej o niej nie słyszałam.
Pachną w słońcu winnice, pachnie koper przy drodze. Droga z widokiem
na ocean, który z daleka wygląda niegroźnie. Długi odpoczynek
w południe na karimacie przy puente medieval, moczenie nóg
w rzece. Zmęczona dochodzę do Caminha i przechodzę do Hiszpanii przez
most na Minho. Jeszcze jakieś 6 km do A Guarda i odpocznę w schronisku.
Trochę mi się wydaje dziwne, że ta Hiszpania całkiem jak Portugalia,
nawet kamienne tabliczki z nazwami ulic tak samo wyglądają. Ale –
myślę – integracja europejska, teren przygraniczny, wszystko się
miesza. Siadam przy fontannie, patrzę na mapę i nagle rozumiem –
jestem wciąż w Portugalii, chyba poszłam złym mostem! Strzałki są, bo
idę wariantem szlaku do Villa Nova de Cerveira na Camino Central. Do
albergue mam jeszcze 14 km, nie 6. Nie mam siły, nie dojdę. Szybka
decyzja – proszę uczynnego barmana, żeby zadzwonił po taksówkę,
i wracam na swój szlak. Cofamy się nad Minho, ale taksówkarz wciąż mówi
nie most „puente”, tylko „ferry”. W końcu rozumiem: przecież
ferry to prom, nie most, zresztą tak samo po hiszpańsku, jak po
angielsku. Trzeba było przepłynąć promem, a nie iść przez most!
Lenistwo w uczeniu się słówek kosztowało mnie tym razem 20 euro.
I znowu nocuję sama w dużym albergue z dwoma sypialniami na kilkanaście
osób każda. A za oknami sobotnia hiszpańska noc, krzyki balującej
młodzieży słychać jeszcze o 6.30, kiedy się budzę.
Kolejny dzień w samotności, bo nie spotykam innych pielgrzymów,
a miejscowi nie mówią po angielsku. Oczy nasycone dookolnym pięknem,
ale od kilku dni nie mam z kim choć kilku słów zamienić. Nocuję
w pustym albergue w Mougas, gdzie zostaję poczęstowana królewską kolacją
z winem za jedne 5 euro. Siedzę na skałach nad oceanem, sms-uję
z Agnieszką. Gdyby nie te sms-y, przestałabym czuć, że istnieję,
zapadłabym się w pustkę. Czego człowiek się boi, kiedy jest sam
w obcych, choć pięknych miejscach? Skąd się bierze ten smutek, to
ssanie? Przecież tak właśnie chciałam, a jednak jest trudno.
Po kilku dniach dojmującej pojedynczości ląduję na głównym szlaku
Camino Portugues w gwarnym, pełnym ludzi albergue w Pontevedra.
Przysiadam się w jadalni do trójki młodych Polaków i zaczynam gadać jak
najęta. Przez dobre pół godziny usta mi się nie zamykają, odreagowuję.
Potem aż do Santiago będziemy szli blisko siebie, spotykając się
w barach i na noclegach.
Santiago. Msza w katedrze. Największa na świecie kadzielnica,
nazywana po galicyjsku botafumeiro2 (botar –
wyrzucać, fumar – dym), tańczy po komunii nad głowami ludzi.
Kiedyś myślałam sceptycznie, że to tandeta, przecież chodzi o Boga, nie
o jakiś show. Ale coraz bardziej widzę, jak cudowne i szalone jest
chrześcijaństwo, a wariactwo tańczącego przy grzmiących organach
w błyskach fleszy botafumeiro całkiem dobrze to wyraża.
Do późna w noc włóczymy się po santiagowskich barach, jedząc owoce
morza i pijąc orujo. Jutro samolot do Warszawy.
1 Por. dr Agnieszka Żuławska-Umeda, niedrukowany tekst o czterech
kategoriach piękna, przeznaczony do Słownika kultury japońskiej.
2 Aby z botafumeiro mógł się wydobywać dym, trzeba je napełnić około 40
kilogramami węgla drzewnego oraz kadzidłem. Czyni się to za pomocą
łopat. Kadzielnica może sięgnąć niemal pułapu transeptu, osiągając
wysokość 21 metrów. Tak rozhuśtana ma prędkość nawet do 68 km/h,
a maksymalny kąt jej wychylenia to 82 stopnie. Wtedy też cały kościół
spowity jest kłębami dymu. Kadzielnica jest rozhuśtywana po niedzielnej
mszy świętej o godz. 12, a w dni powszednie po mszy o godz. 18, a także
kiedy odbywają się jakieś ważniejsze uroczystości kościelne. Żeby ją
rozhuśtać, trzeba aż ośmiu mężczyzn. Zatrzymanie jej nie jest takie
proste – nawet, gdy już praktycznie się nie porusza, chwytający ją
mężczyzna musi się trzykrotnie okręcić, aby stanęła w miejscu.
(za: http://www.nowyruchliturgiczny.pl/2008/12/botafumeiro-najwiksze-kadzido-wiata.html).