PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 66

Tomasz Burek

Kresowe korzenie Miłosza i Iwaszkiewicza


W jednym ze swych późniejszych esejów Czesław Miłosz wyraził myśl następującą: „Każdy bodaj pisarz ma dom swojej wyobraźni, miasto, miasteczko, albo jakiś wiejski region, i zaczynając od niego, rozszerza swoje włości, zakreślając coraz dalsze koła”. Z pozoru jest to konstatacja rzeczy oczywistej, można by nawet powiedzieć, że każdy człowiek ma dom swojej wyobraźni, miasto, miasteczko, i tak dalej. Bo każdy człowiek oddala się od miejsca urodzenia, od domu pierwszych wtajemniczeń w życie. Ale może pisarz, a także malarz, muzyk, w ogóle ludzie sztuki tym różnią się od ludzi zwykłych, którzy przeżywają doświadczenie utraty swojego najpierwszego miejsca, że odtwarzając to miejsce w wyobraźni, zagęszczają je i jednocześnie oczyszczają. Oczyszczają tę rzeczywistość utraconą z przypadkowych naleciałości, z szumu, hałasu, marginalności... A zagęszczają ją i wzbogacają przez to, że odwołują się do głębszych warstw tego doświadczenia, sięgają do czegoś, co jest archetypową sytuacją każdego człowieka, odwołują się do rzeczywistości symbolicznej. Czynią to środkami sztuki, a więc inaczej niż człowiek przeciętny, który tego, co odnalazł w głębi siebie jako swój dom utracony, nie zapisuje, nie maluje, nie przetwarza w kompozycję. Oni temu domowi zrodzonemu w wyobraźni nadają formę. Formę, która trwa.

Wśród tych artystów, a zwłaszcza pisarzy (niechaj oni będą tu reprezentantami wszystkich artystów wszystkich gałęzi sztuki) szczególną grupę w polskim doświadczeniu literackim ostatnich dwóch stuleci stanowią pisarze kresowi: ludzie, którzy w sposób szczególny doświadczyli utraty – nie tylko w czasie, ale i w przestrzeni. Przestrzeń rodzinnego domu, pierwszej szkoły, najbliższego sąsiedztwa, ojczyzna najściślejsza została odrąbana przez przemiany historii, odcięta barierami politycznymi, ustrojowymi, odsunięta w jakiś odległy, daleki świat, do którego nie było już dostępu, do którego nawet strach się było zbliżyć. Miłosz łączy to z wielkim procesem historycznym, który trwa na ziemiach polskich, ruskich, ukraińskich, litewskich już od I rozbioru Polski, od roku 1772. Nazywa go procesem likwidacyjnym Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Proces ten, postępujący przez cały wiek XIX, w wieku XX jeszcze się zintensyfikował. Powolny proces rozkładu resztek po ogromnym, niezwykłym organizmie państwowym, który upadłszy pogrążał się w długiej agonii. I to doświadczenie rozkładu słusznie, myślę, łączy Miłosz z przetworzeniem w byt wyobrażony. Bo przez całe lata tylko w ten sposób można było dostąpić miejsc utraconych. Dość powiedzieć, że drugi z bohaterów mojej prelekcji, Jarosław Iwaszkiewicz, który opuścił Ukrainę w październiku 1918 roku, pierwszy raz mógł ją odwiedzić w roku 1958, kiedy była to już zupełnie inna Ukraina... A Miłosz, opuściwszy Wilno w 1937 roku, całe dziesięciolecia nie mógł nawet marzyć o powrocie do swoich stron rodzinnych. Pozostawała wyobraźnia.

Konfrontacja obydwu pisarzy ciekawi mnie z kilku powodów. Najpierw – ze względu na ich stosunek do krainy dzieciństwa i pierwszej młodości.

Czesław Miłosz urodził się w 1911 roku, w małej miejscowości Szetejnie nad rzeczką Niewiażą. Był młodszy od Jarosława Iwaszkiewicza o lat 17.
To, co nazywamy Litwą Miłosza, dla niego było Wielkim Księstwem Litewskim, jedną z dwóch części wielkiego organizmu: Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Drugą jego część stanowiła Polska w sensie właściwym, zwana wtedy Koroną. Unia Korony z Litwą stworzyła państwo o ogromnym terytorium (w obrębie Księstwa znajdowała się przecież Białoruś i część dzisiejszej Ukrainy) i niemałym znaczeniu politycznym, a także kulturalnym. W Wielkim Księstwie Litewskim – które miało swą bogatą przeszłość, miało się czym szczycić – panowało wszak przekonanie, że Polacy są w tym państwie obojga narodów elementem gorszym; że gdyby nie Litwini, nie mieliby ani swoich najlepszych królów, Jagiellonów, ani swoich najlepszych poetów. I to był pierwszy powód rosnącego dystansu Miłosza do Polski centralnej czy po prostu – Polski. W każdym razie, kiedy rozpoczął naukę w wileńskim gimnazjum, a później na uniwersytecie, Wilno oznaczało dla niego, młodego poety, miejsce owiane legendą polskiego romantyzmu. Nie zważał na to, że błyszczało w Rzeczpospolitej Obojga Narodów innymi jeszcze zasługami niż tym tylko, że było gniazdem największego może polskiego poety (dla Miłosza: polsko- litewskiego). I Miłosz, zmuszony po studiach i kilku latach pracy – okolicznościami, których nie będę tu zgłębiał – do opuszczenia Wilna i przeniesienia się do Warszawy, poczuł się emigrantem. Tak, on swoją, trwającą kilka dziesiątków lat emigrację, datuje od 1937 roku. Słynny wiersz, zaczynający się od słów „W mojej ojczyźnie, do której nie wrócę”, został napisany właśnie wtedy! Kiedy znalazł się w tomie Ocalenie, w jednym z pierwszych zbiorów poetyckich wydanych po wojnie, można było domniemywać, że tą ojczyzną jest po prostu Polska – Polska, jaką była przed rokiem 1945. Tak w każdym razie ten wiersz czytano, zwłaszcza gdy sześć lat później Miłosz pozostał na Zachodzie i stał się emigrantem politycznym, emigrantem w ścisłym tego słowa znaczeniu. Odczytywano go jako wiersz o opuszczeniu Polski i nostalgii za nią. Tymczasem to był wiersz o opuszczeniu Litwy i o nostalgii za Litwą.

Zachowanie dystansu dawało też poecie możność trzeźwego i krytycznego spojrzenia na polskie dzieje. Miłosz nie lubił mesjanizmu, nie lubił martyrologii, nie lubił megalomanii narodowej ani kierunków prawicowych, więc wolał myśleć o sobie, że jest Litwinem, a nie Polakiem.

Przyjechał zatem do Warszawy, która była mu obca. Dwa lata później musiał ją opuścić – uciekając z zespołem Polskiego Radia przed wchodzącymi Niemcami, znalazł się na krótko w Rumunii. Dzięki różnym okolicznościom, znajomościom, być może dzięki boskiej opatrzności udało mu się przedostać na Litwę, wtedy jeszcze niepodległą. Spędził tam kilka miesięcy, po czym z zagrożonej przez agresję sowiecką Litwy wrócił do okupowanej przez Niemcy Warszawy. I napisał o niej niezmiernie piękne, wstrząsające wiersze. Wiersze przeniknięte ogromnym bólem na widok upadku wielkiego miasta, stolicy Polski, od której się dystansował... Wiersze o takiej sile obrazowania, że kiedy czytałem je w Ocaleniu (ale oczywiście było to dużo później, gdzieś koło roku 1960, kiedy wreszcie zdobyłem tom w jakimś antykwariacie), myślałem, że są to wiersze o powrocie Miłosza do Warszawy w roku 1945 (bo przyjechał tu wtedy z Krakowa na wycieczkę). Takie wiersze też były, na przykład o zburzeniu katedry św. Jana. Ale wiersze z roku 1940, o niesamowitości faktu, że oto nie ma już Polski niepodległej, że ten ogromny twór państwowy, do którego i Litwa należała, i Korona, został powalony na kolana, o tragedii stolicy – są to wiersze niezwykłej mocy, do dziś przejmujące. Widzimy więc, że ta niechęć, która skłaniała Miłosza do wyboru Litwy przeciwko Koronie, tradycji Litwy mitologicznej, mistycznej, sięgającej w bardzo odlegle czasy przeciw tradycjom Korony, Polski, które nie były mu bliskie – ta niechęć niczego jeszcze nie przesądza. Ale z drugiej strony, nie można jej w konfrontacji obu pisarzy pominąć. Otóż Jarosław Iwaszkiewicz, który urodził się w roku 1894 w Kalniku, niewielkiej osadzie na Kijowszczyźnie, jako ośmioletni chłopiec przyjeżdża z matką do Warszawy i Warszawą jest urzeczony! Tu przez parę lat chodzi do szkoły, tu jeszcze jako dziecko bywa w teatrze, ogląda pierwsze ilustrowane czasopisma, które go zachwycają, budzą się w nim pierwsze naiwne ambicje literackie... Później wraca na Kijowszczyznę, ale po roku 1910 będzie wielokrotnie spędzał lato w majątku Byszewy, na pograniczu ziemi łódzkiej i Mazowsza, dokąd przyjeżdża jako korepetytor. To także zacieśnia jego kontakt z Polską właściwą. Mało tego, on jest Polski niezmiernie ciekaw. Mieszkając na Ukrainie, studiuje jej dzieje. Jako młody chłopak znajduje u Korzona historię księcia sandomierskiego Henryka, z czasów rozbicia dzielnicowego. Ta historia z XII wieku tak go urzeka, że postanawia zobaczyć Sandomierz. Sandomierz stał się później jednym z dwóch czy trzech miejsc najbliższych jego sercu, a wzięło się to właśnie z owej ciekawości Polski, jej dziejów, miast, zabytków, sztuki i tak dalej. I o ile Miłosz utrzymuje wobec Polski właściwej pewien dystans, o tyle Iwaszkiewicz przeciwnie. Pisał wielokrotnie: „ja dążyłem do Polski”. Na tym właśnie polega ogromna różnica między tymi dwoma, którzy przyjeżdżają do Warszawy jako młodzi ludzie, zaczynają poszerzać swoją edukację, stają się poetami, pisarzami, artystami... Jeden najeżony i nieufny, bardzo krytyczny, doszukujący się głównie wad, ciemnych plam, czegoś, co kole w oczy, i drugi – otwarty, chłonny, ciekaw polskiego życia we wszystkich jego przejawach: od tych codziennych, zwyczajnych, do najbardziej wysublimowanych.

Różni ich także stosunek do własnej kresowości. Dla Miłosza Litwa, którą kochał i do której był tak bardzo przywiązany, była w dużym stopniu abstrakcyjna. O jej dziejach miał wyobrażenie bardzo mgliste. Bo jako młody człowiek, który studiuje w Wilnie, jako młody inteligent i poeta, wiąże się z ówczesną awangardą literacką – awangardą, która rozwija się pod znakiem modernizmu, urbanizmu, technicyzmu. Nawet ślepy pęd do przodu, grożący katastrofą, był dla tych młodych ludzi lepszy niż zwracanie się ku zamierzchłej przeszłości. Kochał więc Miłosz Litwę pierwotną, Litwę pięknych lasów, ogromnych jezior, otwartego nieba. Tak ją przeżył w dzieciństwie i tak zapamiętał, ale później się od niej mentalnie oddalał. To wszystko stało mu się potrzebne i niezbędne do życia dopiero na początku lat pięćdziesiątych, kiedy zerwał z Polską Ludową.

Przypomnę kilka okoliczności tego zerwania. Jeszcze w Wilnie Miłosz był związany z komunizującą grupą kolegów, którzy po roku 1945 zaczęli odgrywać dużą rolę w życiu politycznym i kulturalnym Polski Ludowej. Ludzie tacy, jak Stefan Jędrychowski, Jerzy Putrament, Zofia Dembińska (wdowa po Henryku)... A że z przekonań był on człowiekiem o sympatiach może nie komunistycznych, ale lewicowych na pewno, nie było mu trudno zaakceptować tworzącą się nową Polskę i przyjąć posadę najpierw w poselstwie polskim w Nowym Jorku, a później w ambasadzie w Waszyngtonie. W styczniu roku 1950 szykował się dla niego podobno awans: miał objąć posadę I sekretarza ambasady polskiej w Paryżu. W związku z tym został wezwany do Warszawy, ale w Warszawie odebrano mu paszport. Wyglądało na to, że zastawiono na niego pułapkę. Było to apogeum stalinizmu, niszczono kogo się dało, nawet swoich ludzi, jeśli tylko udawało się przypiąć im łatkę odstępcy, renegata, w ten sposób wzmagając terror i siejąc powszechny strach. Miłosz mógł być upatrzoną ofiarą przyszłego procesu przeciwko jakiemuś odchyleniu. Nie był człowiekiem partii, ale mógł z takim czy innym odchyleniem sympatyzować. Ostrzegli go wtedy tzw. dobrzy komuniści i pomogli mu – odzyskał paszport, wyjechał do Paryża po świętach Bożego Narodzenia, zgłosił się do „Kultury”, do Giedroycia, i poprosił władze francuskie o azyl. I w pewnym sensie znalazł się na duchowej pustyni. Bo wcale nie chciał być emigrantem, emigracja polska nie była mu bliska; to byli właśnie ci starzy Polacy, zapatrzeni w polskie dzieje, epigoni romantyzmu, nie rozumiejący poezji nowoczesnej, intelektualnej – tak mniej więcej myślał Miłosz. Poza tym uważał, że Zachód jest słaby, a Rosja sowiecka mocna, że szkoda opuszczać PRL – pomimo wszystko – bo w globalnym konflikcie wygra jednak ten obóz. A z drugiej strony wiedział, że komunizm jest czymś strasznym, apokalipsą nie tylko polityczną – grozi zagładą, urawniłowką umysłów i dusz, i czuł, że musi przed tym potworem uciekać. Znalazł się na rozdrożu. A wybrawszy wolność, zaczął pisać książki polityczne – książką polityczną był Zniewolony umysł, było nią także Zdobycie władzy – o pierwszych miesiącach i latach władzy komunistycznej w Polsce. I poczuł, że przestaje być poetą, że źródła jego wyobraźni poetyckiej wysychają. Miał też bardzo trudną sytuację osobistą – nie mógł się połączyć z żoną i synami, którzy pozostali w Ameryce, ponieważ odmawiano mu amerykańskiej wizy. A żona za nic nie chciała wracać do Europy w obawie, że komunizm wkrótce zaleje ją całą. Miłosz tymczasem – jak ciekawie i rzetelnie opowiada Andrzej Franaszek w swej prawie tysiącstronicowej biografii poety – nawiązał przyjaźń intelektualną, a później głęboki romans z francuską filozofką Jeanne Hersch. Ona przełożyła na francuski Zniewolony umysł i tłumaczyła u jego boku Zdobycie władzy, które zdobywszy międzynarodową nagrodę literacką, przyniosło Miłoszowi sukces i pierwsze duże pieniądze, jako że w ślad za nagrodą przyszły wysokie nakłady. Jeanne Hersch, mocno w Miłoszu zakochana, dążyła do tego, żeby porzucił dla niej żonę i dzieci. A była osobowością silną – nie jej uroda go zafrapowała, tylko intelekt i siła, przeto czuł, że ten związek go wzbogaca. Ale konieczność dokonania ostatecznego wyboru była dlań druzgocząca. Dręczyło go również to, że staje się ekspertem od komunizmu, kimś w rodzaju politologa, a nie poetą. I właśnie wtedy, w krzyżowym ogniu wątpliwości Miłosz odkrywa dla siebie Litwę i litewskie dzieciństwo. Zaczyna pisać Dolinę Issy – powieść o utraconym raju. I wszystko zaczyna się układać. Jeanne Hersch godzi się z tym, że nie zajmie miejsca prawowitej żony Miłosza, ta zaś przyjeżdża z dziećmi do Francji. Miłosz odsuwa się od politycznej gorączki i zaczyna pisać książki o długim oddechu, a przede wszystkim zakorzenia wyobraźnię w czymś, co pozwala mu być poetą i mędrcem, a nie człowiekiem spanikowanym. Z tego właśnie cyklu książek, które czerpią ze źródeł kresowych, litewskich, żmudzkich, wyrasta eseistyczna Rodzinna Europa. Zawsze mnie zastanawiał ton tej książki – Miłosz nie opowiada w niej o sobie, on w niej opowiada siebie. Jakby mówił do kogoś szeptem i tłumaczył, dlaczego stał się tym, kim jest. I teraz, kiedy przeczytałem o osobistych perypetiach Miłosza, sądzę, że pisał ją w obecności Jeanne Hersch – to jej musiał tłumaczyć, kim jest on, Czesław Miłosz. Skąd się wziął, czym była Litwa, Wilno, relacje między Litwą a Polską właściwą, czym była Polska w Europie, Rosja, zagrożenie sowieckie, czym były Kresy w ciągu swej długiej historii, czym być przestają, jaką rolę może odegrać poezja w stosunku do całego tego dziedzictwa, które w sensie fizycznym już się zapadło, w sensie historycznym jest rozproszone, ale w jakimś innym sensie może się jeszcze przysłużyć całej ludzkości – opowiedziane, nazwane, uformowane.

Wielki paradoks Miłosza polega właśnie na tym, że choć sam tak późno Litwę w całej pełni odkrywa, natychmiast przekłada ją na język uniwersalny. Dolinę Issy pisze jako przypowieść o losie człowieka. To jest raj ziemski, który on wiąże z rajem postrzeganym w kategoriach religijnych i eschatologicznych. To jest człowiek przed wygnaniem z raju. Później nastąpi upadek człowieka, grzech pierworodny, wygnanie z raju, zło, w którym człowiek będzie musiał żyć i się nim parać. W Dolinie Issy są tylko tego zapowiedzi, warstwa zła jest cienka, bo to jest przede wszystkim spojrzenie dziecka. Czystego, niewinnego dziecka, które afirmuje życie jako takie. Dla którego istnieją poszczególne drzewa, rośliny, ptaki, cud stworzenia. I nie ma jeszcze pochodu historii, mechanizmu dziejów, pod którego złym urokiem sam Miłosz przez wiele lat pozostawał.

A droga Iwaszkiewicza była, by tak rzec, o wiele bardziej organiczna. On o kresowym dziedzictwie zaczął pisać bardzo wcześnie. Doświadczenia kresowe zawarł już w Oktostychach, które są w pewnym sensie kontynuacją szkoły romantycznej – wierszach o niesłychanej kolorystyce, o nieprawdopodobnej skali zmysłowego odczuwania, o muzyce wewnętrznej, niezmiernie bogatej. Jego powieść Księżyc wschodzi (na którą w ostatnich miesiącach życia zwrócił uwagę Stefan Żeromski, dostrzegając ogromny talent Iwaszkiewicza właśnie jako pisarza kresowego) przynosi zaś językowi polskiemu nowe złoża słownictwa, zwrotów, a i nowe jakości zmysłowego widzenia – w ich barwach, odcieniach, czułości na niuanse w oddawaniu przeżyć świata naturalnego.

Ale jest to przecież książka także o wtajemniczeniu w życie, o sprawach pierwszych i ostatnich: miłości, śmierci, początku i końcu. Książka wypełniona dyskusjami światopoglądowymi trójki czy czwórki młodych bohaterów, którzy pytają, czym żyć, jak żyć, po co żyć, czy nie lepiej się zabić niż żyć, a jeśli żyć, to w imię czego. Książka również o Polsce. Stawia ona pytanie, czy Polska jest obowiązkiem przeklętym, czy obowiązkiem świętym, na który młody człowiek – jeśli chce, by ta Polska trwała – musi odpowiedzieć czynem i heroiczną postawą. Otóż ta poetycko-filozoficzna książka byłaby nie do pomyślenia w innym środowisku, w innym krajobrazie, wśród innych ludzi niż krajobraz kresowy, niż ludzie kresowi, niż środowisko kresowe.

Nowe zagęszczenie tematu kresowego – bo jego echa słabną w ostatnich wierszach Iwaszkiewicza sprzed 1939 roku – następuje tu, w Stawisku, podczas okupacji. Okres 1941-1945 to lata jego największego skupienia twórczego. Nie odrywają go od medytacji tak liczne po wojnie role publiczne, w stosunku do pracy ducha zewnętrzne. Wiąże się to również ze świadomością, że w każdej chwili może być przez Niemców aresztowany, zastrzelony. Może zginąć przypadkową śmiercią, jak giną wokół niego inni ludzie. I wtedy zaczyna pisać Książkę moich wspomnień – jedno z trzech, czterech najpiękniejszych swych dzieł – która w połowie jest relacją z życia kresowego. Mamy tu miejsce urodzenia, szkołę, lata studenckie w Kijowie, ówczesne przyjaźnie, lektury, pierwsze prace literackie – dojrzewanie przyszłego pisarza. Wtedy też mniej więcej, jako odprysk tej książki (wydanej dopiero po Październiku), powstają Spotkania z Szymanowskim, które ukażą się tuż po wojnie. Powstaje także, w głównym zarysie, Książka o Sycylii. A obie ważne w tym kontekście dlatego, że Sycylią zafascynował się Iwaszkiewicz dzięki opowieściom Karola Szymanowskiego, mistrza i przewodnika z czasów młodości. I kiedy Iwaszkiewicz w latach międzywojennych po raz pierwszy odwiedził Sycylię, zobaczył w niej Ukrainę; Ukrainę, którą już utracił... Tu i tam dostrzegał proces ścierania się i konfliktu kultur, ale i ich wzajemnego wzbogacania się. Na Sycylii ślady i wpływy Greków, Normanów, podmuchy afrykańskie – wszystko to tworzyło nieprawdopodobnie złożoną jedność. Tam, w ojczyźnie najpierwszej, kultury ukraińska, polska, rosyjska, wraz z podmuchami nieodległej greckiej, stwarzały gęsty konglomerat, w którym zawsze czuł się dobrze. To był jego świat, dom jego wyobraźni. I choć to brzmi jak paradoks, jeżdżąc na Sycylię, jeździł również na Ukrainę. Później, kiedy po czterdziestu latach mógł ją wreszcie odwiedzać, stał się kimś bliskim dla ukraińskich pisarzy, ludzi kultury. A że był tam mile witany także ze względów politycznych, odwiedzał ją często i... widział w Ukrainie „niedociągniętą” Sycylię.

Duchowego przewodnika miał także Czesław Miłosz: był nim jego daleki krewny, poeta pochodzenia litewsko-polsko-żydowskiego – bo wszystkie te krople krwi zmieszały się w jego duchowości – Oskar Władysław Miłosz. Poeta, który pisał po francusku, niedoszły samobójca, później człowiek nawrócony na katolicyzm; w swym wizjonerstwie przewidywał zagładę nowoczesnej cywilizacji, a zarazem oczekiwał duchowego odnowienia i prowadził na jego rzecz swoją niewidzialną, ale dla Miłosza niezmiernie ważną pracę. Żył więc młody Miłosz życiem jawnym, a równocześnie ukrytym życiem duchowym. Ten podskórny nurt wyda owoce wiele lat później: do szczytowych osiągnięć ducha należy Ziemia Ulro oraz poezja, której nie byłoby bez Oskara Miłosza.

Dla Jarosława Iwaszkiewicza tym, kto odwodził go od życia rozproszonego, nieuporządkowanego, kto ukazywał mu głębsze pokłady kultury, był właśnie Karol Szymanowski. Mówiłem już o Sycylii. Mógłbym jeszcze powiedzieć wiele o roli, jaką Szymanowski odegrał w muzycznej edukacji Iwaszkiewicza. Ale wspomnę tylko, że wskazał mu dwie najpiękniejsze, jego zdaniem, książki na świecie: Rozmowy z Goethem Eckermanna i Narodziny tragedii Nietzschego. Jeśli się pamięta, że Jarosław Iwaszkiewicz także był człowiekiem niezmiernie złożonym i niejednorodnym (nie mniej niż Miłosz), i że w jego formacji duchowej niepośledni był udział pierwiastka niemieckiego, nie od rzeczy będzie również pamiętać, że ów palec, wskazujący w stronę niemieckiej muzyki, literatury, filozofii, był palcem Karola Szymanowskiego. I na tym palcu skończę, przepraszając, że mówiłem tak długo.


Opracowała Hanna Bartoszewicz



Tekst prelekcji wygłoszonej 25 września 2011 roku w Stawisku, na otwarcie XII Festiwalu „Literacko-Muzyczne Konfrontacje”, który w tym roku odbywał się pod hasłem „Miłosz – Iwaszkiewicz”.



PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru