W jednym ze swych późniejszych esejów Czesław Miłosz wyraził myśl
następującą: „Każdy bodaj pisarz ma dom swojej wyobraźni, miasto,
miasteczko, albo jakiś wiejski region, i zaczynając od niego, rozszerza
swoje włości, zakreślając coraz dalsze koła”. Z pozoru jest to
konstatacja rzeczy oczywistej, można by nawet powiedzieć, że każdy
człowiek ma dom swojej wyobraźni, miasto, miasteczko, i tak dalej. Bo
każdy człowiek oddala się od miejsca urodzenia, od domu pierwszych
wtajemniczeń w życie. Ale może pisarz, a także malarz, muzyk, w ogóle
ludzie sztuki tym różnią się od ludzi zwykłych, którzy przeżywają
doświadczenie utraty swojego najpierwszego miejsca, że odtwarzając to
miejsce w wyobraźni, zagęszczają je i jednocześnie oczyszczają.
Oczyszczają tę rzeczywistość utraconą z przypadkowych naleciałości,
z szumu, hałasu, marginalności... A zagęszczają ją i wzbogacają przez
to, że odwołują się do głębszych warstw tego doświadczenia, sięgają do
czegoś, co jest archetypową sytuacją każdego człowieka, odwołują się do
rzeczywistości symbolicznej. Czynią to środkami sztuki, a więc inaczej
niż człowiek przeciętny, który tego, co odnalazł w głębi siebie jako
swój dom utracony, nie zapisuje, nie maluje, nie przetwarza
w kompozycję. Oni temu domowi zrodzonemu w wyobraźni nadają formę.
Formę, która trwa.
Wśród tych artystów, a zwłaszcza pisarzy (niechaj oni będą tu
reprezentantami wszystkich artystów wszystkich gałęzi sztuki) szczególną
grupę w polskim doświadczeniu literackim ostatnich dwóch stuleci
stanowią pisarze kresowi: ludzie, którzy w sposób szczególny
doświadczyli utraty – nie tylko w czasie, ale i w przestrzeni.
Przestrzeń rodzinnego domu, pierwszej szkoły, najbliższego sąsiedztwa,
ojczyzna najściślejsza została odrąbana przez przemiany historii,
odcięta barierami politycznymi, ustrojowymi, odsunięta w jakiś odległy,
daleki świat, do którego nie było już dostępu, do którego nawet strach
się było zbliżyć. Miłosz łączy to z wielkim procesem historycznym,
który trwa na ziemiach polskich, ruskich, ukraińskich, litewskich już od
I rozbioru Polski, od roku 1772. Nazywa go procesem likwidacyjnym
Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Proces ten, postępujący przez cały wiek
XIX, w wieku XX jeszcze się zintensyfikował. Powolny proces rozkładu
resztek po ogromnym, niezwykłym organizmie państwowym, który upadłszy
pogrążał się w długiej agonii. I to doświadczenie rozkładu słusznie,
myślę, łączy Miłosz z przetworzeniem w byt wyobrażony. Bo przez całe
lata tylko w ten sposób można było dostąpić miejsc utraconych. Dość
powiedzieć, że drugi z bohaterów mojej prelekcji, Jarosław Iwaszkiewicz,
który opuścił Ukrainę w październiku 1918 roku, pierwszy raz mógł ją
odwiedzić w roku 1958, kiedy była to już zupełnie inna Ukraina...
A Miłosz, opuściwszy Wilno w 1937 roku, całe dziesięciolecia nie mógł
nawet marzyć o powrocie do swoich stron rodzinnych. Pozostawała
wyobraźnia.
Konfrontacja obydwu pisarzy ciekawi mnie z kilku powodów. Najpierw
– ze względu na ich stosunek do krainy dzieciństwa i pierwszej
młodości.
Czesław Miłosz urodził się w 1911 roku, w małej miejscowości Szetejnie
nad rzeczką Niewiażą. Był młodszy od Jarosława Iwaszkiewicza o lat 17.
To, co nazywamy Litwą Miłosza, dla niego było Wielkim Księstwem
Litewskim, jedną z dwóch części wielkiego organizmu: Rzeczpospolitej
Obojga Narodów. Drugą jego część stanowiła Polska w sensie właściwym,
zwana wtedy Koroną. Unia Korony z Litwą stworzyła państwo o ogromnym
terytorium (w obrębie Księstwa znajdowała się przecież Białoruś i część
dzisiejszej Ukrainy) i niemałym znaczeniu politycznym, a także
kulturalnym. W Wielkim Księstwie Litewskim – które miało swą bogatą
przeszłość, miało się czym szczycić – panowało wszak przekonanie, że
Polacy są w tym państwie obojga narodów elementem gorszym; że gdyby nie
Litwini, nie mieliby ani swoich najlepszych królów, Jagiellonów, ani
swoich najlepszych poetów. I to był pierwszy powód rosnącego dystansu
Miłosza do Polski centralnej czy po prostu – Polski. W każdym razie,
kiedy rozpoczął naukę w wileńskim gimnazjum, a później na uniwersytecie,
Wilno oznaczało dla niego, młodego poety, miejsce owiane legendą
polskiego romantyzmu. Nie zważał na to, że błyszczało w Rzeczpospolitej
Obojga Narodów innymi jeszcze zasługami niż tym tylko, że było gniazdem
największego może polskiego poety (dla Miłosza: polsko-
litewskiego). I Miłosz, zmuszony po studiach i kilku latach pracy –
okolicznościami, których nie będę tu zgłębiał – do opuszczenia Wilna
i przeniesienia się do Warszawy, poczuł się emigrantem. Tak, on swoją,
trwającą kilka dziesiątków lat emigrację, datuje od 1937 roku. Słynny
wiersz, zaczynający się od słów „W mojej ojczyźnie, do której nie
wrócę”, został napisany właśnie wtedy! Kiedy znalazł się w tomie
Ocalenie, w jednym z pierwszych zbiorów poetyckich wydanych po
wojnie, można było domniemywać, że tą ojczyzną jest po prostu Polska –
Polska, jaką była przed rokiem 1945. Tak w każdym razie ten wiersz
czytano, zwłaszcza gdy sześć lat później Miłosz pozostał na Zachodzie
i stał się emigrantem politycznym, emigrantem w ścisłym tego słowa
znaczeniu. Odczytywano go jako wiersz o opuszczeniu Polski i nostalgii
za nią. Tymczasem to był wiersz o opuszczeniu Litwy i o nostalgii za
Litwą.
Zachowanie dystansu dawało też poecie możność trzeźwego i krytycznego
spojrzenia na polskie dzieje. Miłosz nie lubił mesjanizmu, nie lubił
martyrologii, nie lubił megalomanii narodowej ani kierunków prawicowych,
więc wolał myśleć o sobie, że jest Litwinem, a nie Polakiem.
Przyjechał zatem do Warszawy, która była mu obca. Dwa lata później
musiał ją opuścić – uciekając z zespołem Polskiego Radia przed
wchodzącymi Niemcami, znalazł się na krótko w Rumunii. Dzięki różnym
okolicznościom, znajomościom, być może dzięki boskiej opatrzności udało
mu się przedostać na Litwę, wtedy jeszcze niepodległą. Spędził tam
kilka miesięcy, po czym z zagrożonej przez agresję sowiecką Litwy wrócił
do okupowanej przez Niemcy Warszawy. I napisał o niej niezmiernie
piękne, wstrząsające wiersze. Wiersze przeniknięte ogromnym bólem na
widok upadku wielkiego miasta, stolicy Polski, od której się
dystansował... Wiersze o takiej sile obrazowania, że kiedy czytałem je
w Ocaleniu (ale oczywiście było to dużo później, gdzieś koło
roku 1960, kiedy wreszcie zdobyłem tom w jakimś antykwariacie),
myślałem, że są to wiersze o powrocie Miłosza do Warszawy w roku 1945
(bo przyjechał tu wtedy z Krakowa na wycieczkę). Takie wiersze też
były, na przykład o zburzeniu katedry św. Jana. Ale wiersze z roku
1940, o niesamowitości faktu, że oto nie ma już Polski niepodległej, że
ten ogromny twór państwowy, do którego i Litwa należała, i Korona,
został powalony na kolana, o tragedii stolicy – są to wiersze
niezwykłej mocy, do dziś przejmujące. Widzimy więc, że ta niechęć,
która skłaniała Miłosza do wyboru Litwy przeciwko Koronie, tradycji
Litwy mitologicznej, mistycznej, sięgającej w bardzo odlegle czasy
przeciw tradycjom Korony, Polski, które nie były mu bliskie – ta
niechęć niczego jeszcze nie przesądza. Ale z drugiej strony, nie można
jej w konfrontacji obu pisarzy pominąć. Otóż Jarosław Iwaszkiewicz,
który urodził się w roku 1894 w Kalniku, niewielkiej osadzie na
Kijowszczyźnie, jako ośmioletni chłopiec przyjeżdża z matką do Warszawy
i Warszawą jest urzeczony! Tu przez parę lat chodzi do szkoły, tu
jeszcze jako dziecko bywa w teatrze, ogląda pierwsze ilustrowane
czasopisma, które go zachwycają, budzą się w nim pierwsze naiwne ambicje
literackie... Później wraca na Kijowszczyznę, ale po roku 1910 będzie
wielokrotnie spędzał lato w majątku Byszewy, na pograniczu ziemi
łódzkiej i Mazowsza, dokąd przyjeżdża jako korepetytor. To także
zacieśnia jego kontakt z Polską właściwą. Mało tego, on jest Polski
niezmiernie ciekaw. Mieszkając na Ukrainie, studiuje jej dzieje. Jako
młody chłopak znajduje u Korzona historię księcia sandomierskiego
Henryka, z czasów rozbicia dzielnicowego. Ta historia z XII wieku tak
go urzeka, że postanawia zobaczyć Sandomierz. Sandomierz stał się
później jednym z dwóch czy trzech miejsc najbliższych jego sercu,
a wzięło się to właśnie z owej ciekawości Polski, jej dziejów, miast,
zabytków, sztuki i tak dalej. I o ile Miłosz utrzymuje wobec Polski
właściwej pewien dystans, o tyle Iwaszkiewicz przeciwnie. Pisał
wielokrotnie: „ja dążyłem do Polski”. Na tym właśnie polega
ogromna różnica między tymi dwoma, którzy przyjeżdżają do Warszawy jako
młodzi ludzie, zaczynają poszerzać swoją edukację, stają się poetami,
pisarzami, artystami... Jeden najeżony i nieufny, bardzo krytyczny,
doszukujący się głównie wad, ciemnych plam, czegoś, co kole w oczy,
i drugi – otwarty, chłonny, ciekaw polskiego życia we wszystkich jego
przejawach: od tych codziennych, zwyczajnych, do najbardziej
wysublimowanych.
Różni ich także stosunek do własnej kresowości. Dla Miłosza Litwa,
którą kochał i do której był tak bardzo przywiązany, była w dużym
stopniu abstrakcyjna. O jej dziejach miał wyobrażenie bardzo mgliste.
Bo jako młody człowiek, który studiuje w Wilnie, jako młody inteligent
i poeta, wiąże się z ówczesną awangardą literacką – awangardą, która
rozwija się pod znakiem modernizmu, urbanizmu, technicyzmu. Nawet ślepy
pęd do przodu, grożący katastrofą, był dla tych młodych ludzi lepszy niż
zwracanie się ku zamierzchłej przeszłości. Kochał więc Miłosz Litwę
pierwotną, Litwę pięknych lasów, ogromnych jezior, otwartego nieba. Tak
ją przeżył w dzieciństwie i tak zapamiętał, ale później się od niej
mentalnie oddalał. To wszystko stało mu się potrzebne i niezbędne do
życia dopiero na początku lat pięćdziesiątych, kiedy zerwał z Polską
Ludową.
Przypomnę kilka okoliczności tego zerwania. Jeszcze w Wilnie Miłosz
był związany z komunizującą grupą kolegów, którzy po roku 1945 zaczęli
odgrywać dużą rolę w życiu politycznym i kulturalnym Polski Ludowej.
Ludzie tacy, jak Stefan Jędrychowski, Jerzy Putrament, Zofia Dembińska
(wdowa po Henryku)... A że z przekonań był on człowiekiem o sympatiach
może nie komunistycznych, ale lewicowych na pewno, nie było mu trudno
zaakceptować tworzącą się nową Polskę i przyjąć posadę najpierw
w poselstwie polskim w Nowym Jorku, a później w ambasadzie
w Waszyngtonie. W styczniu roku 1950 szykował się dla niego podobno
awans: miał objąć posadę I sekretarza ambasady polskiej w Paryżu.
W związku z tym został wezwany do Warszawy, ale w Warszawie odebrano mu
paszport. Wyglądało na to, że zastawiono na niego pułapkę. Było to
apogeum stalinizmu, niszczono kogo się dało, nawet swoich ludzi, jeśli
tylko udawało się przypiąć im łatkę odstępcy, renegata, w ten sposób
wzmagając terror i siejąc powszechny strach. Miłosz mógł być upatrzoną
ofiarą przyszłego procesu przeciwko jakiemuś odchyleniu. Nie był
człowiekiem partii, ale mógł z takim czy innym odchyleniem sympatyzować.
Ostrzegli go wtedy tzw. dobrzy komuniści i pomogli mu – odzyskał
paszport, wyjechał do Paryża po świętach Bożego Narodzenia, zgłosił się
do „Kultury”, do Giedroycia, i poprosił władze francuskie o azyl.
I w pewnym sensie znalazł się na duchowej pustyni. Bo wcale nie chciał
być emigrantem, emigracja polska nie była mu bliska; to byli właśnie ci
starzy Polacy, zapatrzeni w polskie dzieje, epigoni romantyzmu, nie
rozumiejący poezji nowoczesnej, intelektualnej – tak mniej więcej
myślał Miłosz. Poza tym uważał, że Zachód jest słaby, a Rosja sowiecka
mocna, że szkoda opuszczać PRL – pomimo wszystko – bo w globalnym
konflikcie wygra jednak ten obóz. A z drugiej strony wiedział, że
komunizm jest czymś strasznym, apokalipsą nie tylko polityczną – grozi
zagładą, urawniłowką umysłów i dusz, i czuł, że musi przed tym potworem
uciekać. Znalazł się na rozdrożu. A wybrawszy wolność, zaczął pisać
książki polityczne – książką polityczną był Zniewolony umysł,
było nią także Zdobycie władzy – o pierwszych miesiącach
i latach władzy komunistycznej w Polsce. I poczuł, że przestaje być
poetą, że źródła jego wyobraźni poetyckiej wysychają. Miał też bardzo
trudną sytuację osobistą – nie mógł się połączyć z żoną i synami,
którzy pozostali w Ameryce, ponieważ odmawiano mu amerykańskiej wizy.
A żona za nic nie chciała wracać do Europy w obawie, że komunizm wkrótce
zaleje ją całą. Miłosz tymczasem – jak ciekawie i rzetelnie opowiada
Andrzej Franaszek w swej prawie tysiącstronicowej biografii poety –
nawiązał przyjaźń intelektualną, a później głęboki romans z francuską
filozofką Jeanne Hersch. Ona przełożyła na francuski Zniewolony
umysł i tłumaczyła u jego boku Zdobycie władzy, które
zdobywszy międzynarodową nagrodę literacką, przyniosło Miłoszowi sukces
i pierwsze duże pieniądze, jako że w ślad za nagrodą przyszły wysokie
nakłady. Jeanne Hersch, mocno w Miłoszu zakochana, dążyła do tego, żeby
porzucił dla niej żonę i dzieci. A była osobowością silną – nie jej
uroda go zafrapowała, tylko intelekt i siła, przeto czuł, że ten związek
go wzbogaca. Ale konieczność dokonania ostatecznego wyboru była dlań
druzgocząca. Dręczyło go również to, że staje się ekspertem od
komunizmu, kimś w rodzaju politologa, a nie poetą. I właśnie wtedy,
w krzyżowym ogniu wątpliwości Miłosz odkrywa dla siebie Litwę
i litewskie dzieciństwo. Zaczyna pisać Dolinę Issy – powieść
o utraconym raju. I wszystko zaczyna się układać. Jeanne Hersch godzi
się z tym, że nie zajmie miejsca prawowitej żony Miłosza, ta zaś
przyjeżdża z dziećmi do Francji. Miłosz odsuwa się od politycznej
gorączki i zaczyna pisać książki o długim oddechu, a przede wszystkim
zakorzenia wyobraźnię w czymś, co pozwala mu być poetą i mędrcem, a nie
człowiekiem spanikowanym. Z tego właśnie cyklu książek, które czerpią
ze źródeł kresowych, litewskich, żmudzkich, wyrasta eseistyczna
Rodzinna Europa. Zawsze mnie zastanawiał ton tej książki – Miłosz
nie opowiada w niej o sobie, on w niej opowiada siebie. Jakby mówił do
kogoś szeptem i tłumaczył, dlaczego stał się tym, kim jest. I teraz,
kiedy przeczytałem o osobistych perypetiach Miłosza, sądzę, że pisał ją
w obecności Jeanne Hersch – to jej musiał tłumaczyć, kim jest on,
Czesław Miłosz. Skąd się wziął, czym była Litwa, Wilno, relacje między
Litwą a Polską właściwą, czym była Polska w Europie, Rosja, zagrożenie
sowieckie, czym były Kresy w ciągu swej długiej historii, czym być
przestają, jaką rolę może odegrać poezja w stosunku do całego tego
dziedzictwa, które w sensie fizycznym już się zapadło, w sensie
historycznym jest rozproszone, ale w jakimś innym sensie może się
jeszcze przysłużyć całej ludzkości – opowiedziane, nazwane,
uformowane.
Wielki paradoks Miłosza polega właśnie na tym, że choć sam tak późno
Litwę w całej pełni odkrywa, natychmiast przekłada ją na język
uniwersalny. Dolinę Issy pisze jako przypowieść o losie
człowieka. To jest raj ziemski, który on wiąże z rajem postrzeganym
w kategoriach religijnych i eschatologicznych. To jest człowiek przed
wygnaniem z raju. Później nastąpi upadek człowieka, grzech pierworodny,
wygnanie z raju, zło, w którym człowiek będzie musiał żyć i się nim
parać. W Dolinie Issy są tylko tego zapowiedzi, warstwa zła
jest cienka, bo to jest przede wszystkim spojrzenie dziecka. Czystego,
niewinnego dziecka, które afirmuje życie jako takie. Dla którego
istnieją poszczególne drzewa, rośliny, ptaki, cud stworzenia. I nie ma
jeszcze pochodu historii, mechanizmu dziejów, pod którego złym urokiem
sam Miłosz przez wiele lat pozostawał.
A droga Iwaszkiewicza była, by tak rzec, o wiele bardziej organiczna.
On o kresowym dziedzictwie zaczął pisać bardzo wcześnie. Doświadczenia
kresowe zawarł już w Oktostychach, które są w pewnym sensie
kontynuacją szkoły romantycznej – wierszach o niesłychanej
kolorystyce, o nieprawdopodobnej skali zmysłowego odczuwania, o muzyce
wewnętrznej, niezmiernie bogatej. Jego powieść Księżyc wschodzi
(na którą w ostatnich miesiącach życia zwrócił uwagę Stefan Żeromski,
dostrzegając ogromny talent Iwaszkiewicza właśnie jako pisarza
kresowego) przynosi zaś językowi polskiemu nowe złoża słownictwa,
zwrotów, a i nowe jakości zmysłowego widzenia – w ich barwach,
odcieniach, czułości na niuanse w oddawaniu przeżyć świata naturalnego.
Ale jest to przecież książka także o wtajemniczeniu w życie,
o sprawach pierwszych i ostatnich: miłości, śmierci, początku i końcu.
Książka wypełniona dyskusjami światopoglądowymi trójki czy czwórki
młodych bohaterów, którzy pytają, czym żyć, jak żyć, po co żyć, czy nie
lepiej się zabić niż żyć, a jeśli żyć, to w imię czego. Książka również
o Polsce. Stawia ona pytanie, czy Polska jest obowiązkiem przeklętym,
czy obowiązkiem świętym, na który młody człowiek – jeśli chce, by ta
Polska trwała – musi odpowiedzieć czynem i heroiczną postawą. Otóż ta
poetycko-filozoficzna książka byłaby nie do pomyślenia w innym
środowisku, w innym krajobrazie, wśród innych ludzi niż krajobraz
kresowy, niż ludzie kresowi, niż środowisko kresowe.
Nowe zagęszczenie tematu kresowego – bo jego echa słabną w ostatnich
wierszach Iwaszkiewicza sprzed 1939 roku – następuje tu, w Stawisku,
podczas okupacji. Okres 1941-1945 to lata jego największego
skupienia twórczego. Nie odrywają go od medytacji tak liczne po wojnie
role publiczne, w stosunku do pracy ducha zewnętrzne. Wiąże się to
również ze świadomością, że w każdej chwili może być przez Niemców
aresztowany, zastrzelony. Może zginąć przypadkową śmiercią, jak giną
wokół niego inni ludzie. I wtedy zaczyna pisać Książkę moich
wspomnień – jedno z trzech, czterech najpiękniejszych swych dzieł
– która w połowie jest relacją z życia kresowego. Mamy tu miejsce
urodzenia, szkołę, lata studenckie w Kijowie, ówczesne przyjaźnie,
lektury, pierwsze prace literackie – dojrzewanie przyszłego pisarza.
Wtedy też mniej więcej, jako odprysk tej książki (wydanej dopiero po
Październiku), powstają Spotkania z Szymanowskim, które ukażą
się tuż po wojnie. Powstaje także, w głównym zarysie, Książka
o Sycylii. A obie ważne w tym kontekście dlatego, że Sycylią
zafascynował się Iwaszkiewicz dzięki opowieściom Karola Szymanowskiego,
mistrza i przewodnika z czasów młodości. I kiedy Iwaszkiewicz w latach
międzywojennych po raz pierwszy odwiedził Sycylię, zobaczył w niej
Ukrainę; Ukrainę, którą już utracił... Tu i tam dostrzegał proces
ścierania się i konfliktu kultur, ale i ich wzajemnego wzbogacania się.
Na Sycylii ślady i wpływy Greków, Normanów, podmuchy afrykańskie –
wszystko to tworzyło nieprawdopodobnie złożoną jedność. Tam,
w ojczyźnie najpierwszej, kultury ukraińska, polska, rosyjska, wraz
z podmuchami nieodległej greckiej, stwarzały gęsty konglomerat, w którym
zawsze czuł się dobrze. To był jego świat, dom jego wyobraźni. I choć
to brzmi jak paradoks, jeżdżąc na Sycylię, jeździł również na Ukrainę.
Później, kiedy po czterdziestu latach mógł ją wreszcie odwiedzać, stał
się kimś bliskim dla ukraińskich pisarzy, ludzi kultury. A że był tam
mile witany także ze względów politycznych, odwiedzał ją często i...
widział w Ukrainie „niedociągniętą” Sycylię.
Duchowego przewodnika miał także Czesław Miłosz: był nim jego daleki
krewny, poeta pochodzenia litewsko-polsko-żydowskiego – bo
wszystkie te krople krwi zmieszały się w jego duchowości – Oskar
Władysław Miłosz. Poeta, który pisał po francusku, niedoszły samobójca,
później człowiek nawrócony na katolicyzm; w swym wizjonerstwie
przewidywał zagładę nowoczesnej cywilizacji, a zarazem oczekiwał
duchowego odnowienia i prowadził na jego rzecz swoją niewidzialną, ale
dla Miłosza niezmiernie ważną pracę. Żył więc młody Miłosz życiem
jawnym, a równocześnie ukrytym życiem duchowym. Ten podskórny nurt wyda
owoce wiele lat później: do szczytowych osiągnięć ducha należy
Ziemia Ulro oraz poezja, której nie byłoby bez Oskara Miłosza.
Dla Jarosława Iwaszkiewicza tym, kto odwodził go od życia
rozproszonego, nieuporządkowanego, kto ukazywał mu głębsze pokłady
kultury, był właśnie Karol Szymanowski. Mówiłem już o Sycylii. Mógłbym
jeszcze powiedzieć wiele o roli, jaką Szymanowski odegrał w muzycznej
edukacji Iwaszkiewicza. Ale wspomnę tylko, że wskazał mu dwie
najpiękniejsze, jego zdaniem, książki na świecie: Rozmowy
z Goethem Eckermanna i Narodziny tragedii Nietzschego. Jeśli
się pamięta, że Jarosław Iwaszkiewicz także był człowiekiem niezmiernie
złożonym i niejednorodnym (nie mniej niż Miłosz), i że w jego formacji
duchowej niepośledni był udział pierwiastka niemieckiego, nie od rzeczy
będzie również pamiętać, że ów palec, wskazujący w stronę niemieckiej
muzyki, literatury, filozofii, był palcem Karola Szymanowskiego. I na
tym palcu skończę, przepraszając, że mówiłem tak długo.
Opracowała Hanna Bartoszewicz
Tekst prelekcji wygłoszonej 25 września 2011 roku w Stawisku, na otwarcie XII Festiwalu „Literacko-Muzyczne Konfrontacje”, który w tym roku odbywał się pod hasłem „Miłosz – Iwaszkiewicz”.