Moda na poszukiwanie rodzinnych korzeni jest za oceanem bardziej
powszechna niż u nas. Sprzyja jej nostalgia za ojczyzną przodków lub
krajem własnej młodości.
Pani Lidia Światopełk-Zawadzka, która przed laty opuściła
rodzinne strony, żyje wspomnieniami o „Zawadzie”, o rodzicach,
dziadkach i dzieciństwie w Podkowie Leśnej. Składa z własnych wspomnień
i wspomnień najbliższych obraz domu, uzupełniając go materiałami
znalezionymi w archiwach rodzinnych, kościelnych i państwowych. A że
interesuje ją wszystko, co ma nawet daleki związek z rodziną, mogłaby
już z tego powstać spora książka!
O domu dziadków opowiada pani Lidia, zwana w rodzinie Basią, jak
o raju swego dzieciństwa. Przyjeżdżały tu z siostrami latem lub na
święta, by cieszyć się pięknym ogrodem, pod okiem kochającej babci.
Postacią zajmującą poczesne miejsce w rodzinnym panteonie był dziadek
Loluś, czyli Ludwik Edward Feliks Światopełk-Zawadzki, osobowość
z pewnością nietuzinkowa. Przyszły lekarz, społecznik, cyklista
i automobilista urodził się w 1893 roku w Warszawie. Gimnazjum ukończył
w miejscowości Orle w Rosji centralnej, a studia medyczne rozpoczął
w Kijowie i kontynuował na Uniwersytecie Warszawskim. Jego pasją była
bakteriologia. Pracował w Zakładzie Mikrobiologii i Serologii jako
asystent, a później objął kierownictwo Centralnego Laboratorium
Analitycznego przy Szpitalu Przemienienia Pańskiego, szefując
jednocześnie Centralnemu Laboratorium Ubezpieczalni Społecznej. Po
wojnie został kierownikiem laboratorium w II Klinice Chorób Kobiecych
Akademii Medycznej w Warszawie.
Swoją przyszłą żonę Irenę Leokadię poznał w Instytucie
Bakteriologicznym Stanisława Serkowskiego, gdzie była
asystentką-laborantką. Oboje pogłębiali wiedzę na kursach Uniwersytetu
Jagiellońskiego i kilka fotografii z tego czasu zachowało się w albumie
rodzinnym. Nie wiadomo, czy to kursy zbliżyły do siebie Irenę
i Ludwika, ale decyzja o ślubie w kaplicy na Wawelu przed czarnym
krucyfiksem królowej Jadwigi zdaje się o tym świadczyć. Żadne z nich
przecież nie pochodziło z Galicji; pan młody urodził się w Warszawie,
panna Groszewska we wsi Galomin w powiecie płońskim. Ślub Ireny
i Ludwika odbył się 19 marca 1921. Pan młody miał wtedy 28 lat, a za
sobą udział w wojnie polsko-bolszewickiej, w I batalionie
sanitarnym, jako lekarz. – Zawsze, kiedy jestem w Krakowie, odwiedzam
katedrę i wyobrażam sobie ślub moich dziadków. Kto wtedy przyjechał?
Pewnie rodzice panny młodej, Jan i Franciszka z domu Królewska, ze
Żbikowa [koło Pruszkowa] oraz rodzina Światopełków z Warszawy. Może
także koledzy z uniwersytetu i przyjaciele z laboratorium” –
zastanawia się wnuczka.
A może, skoro młodzi wybrali miejsce z dala od stron rodzinnych, był
to ślub cichy, z samymi tylko świadkami? Wiemy tylko, że po ślubie
zamieszkali w Warszawie przy Mazowieckiej 6, w mieszkaniu pod numerem 1,
należącym do matki Ludwika.
Herb Światopełków z Zawady przedstawia świętego Jerzego walczącego ze
smokiem, dlatego też pierwszego syna, urodzonego w 1922 roku, nazwano
Jerzym. Imię bohaterskiego przodka, rycerza Stefana, który walczył
u boku Władysława Jagiełły w bitwie pod Koronowem (1410), otrzymał
urodzony rok później drugi syn.
Ludwik Zawadzki należał do Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów oraz do
Towarzystwa Automobilistów Królestwa Polskiego. Uczestniczył w licznych
wyścigach motorowych i rajdach samochodowych. Jego zamiłowania
podzielała żona. – Babcia była postacią barwną i pełną uroku,
z fantazją i wielkim sercem. Już jako młoda kobieta szalała z mężem na
motorze – mówi wnuczka. Dojechali nawet do Paryża i Lwowa! Pani
Irena jeździła zazwyczaj w koszu przyczepionym do motocykla. Po latach
Ludwik zmienił go na samochód. W „Zawadzie” stał w garażu jego
ukochany mercedes kabriolet. Ale do pracy jeździł kolejką.
Jaka była droga rodziny Zawadzkich do Podkowy? Mając dwóch ruchliwych
synów, rodzice, mieszkający w centrum Warszawy, dość szybko zaczęli
szukać miejsca poza miastem na wypoczynek niedzielny i wakacyjny.
Najpierw zdecydowali się na maleńki domek „Jasny łan”
w Miedzeszynie, gdzie wszyscy byli szczęśliwi, zwłaszcza chłopcy –
mogli biegać boso po polach i łąkach od rana do nocy. Rodzicom zaczął
jednak doskwierać brak dobrej komunikacji z Warszawą. Zaczęli szukać
równie pięknego miejsca, ale z lepszym dojazdem. W 1927 roku znaleźli
je w Podkowie. – Wybór padł na kawał sosnowego lasu przy ulicy
Wschodniej. Było tam cicho i zielono, pachniały szyszki i żywica” –
opowiada wnuczka. W 1935 roku, po sprzedaniu domku w Miedzeszynie,
powstała „Zawada”. Na cześć zapisanego w kronice Długosza przodka,
Światopełka z Zawady herbu Lis. W albumie rodzinnym zachowały się
zdjęcia z wycieczek z dziećmi do Podkowy. Widać, jak bardzo zmieniła
się od tamtego czasu. Wtedy był to las, gdzieniegdzie ogrodzony,
z nielicznymi willami, ukrytymi w zieleni.
Dzięki pożyczce zaciągniętej w banku, a spłaconej już po kilku latach,
Boże Narodzenie 1936 roku rodzina spędziła w „Zawadzie”. W salonie
stanęła olbrzymia choinka, ozdobiona smakołykami, a pani domu, przebrana
za świętego Mikołaja, rozdawała rodzinie i gościom świąteczne podarunki.
Dom stanął na posesji przy ulicy Wschodniej, o powierzchni 1028
metrów. Część drzew trzeba było wyciąć, a z uzyskanego drewna powstały
belki i inne elementy konstrukcyjne. W rodzinnym archiwum zachował się
zapis obowiązujący przyszłych mieszkańców Podkowy: pozwalał na zabudowę
tylko jednej piątej powierzchni działki, ogrodzenie musiało być ażurowe,
a domy mogły być najwyżej jednopiętrowe. I warunków tych przy budowie
„Zawady” dotrzymano. W 1937 roku udało się dokupić od Marii Lotto
dwie sąsiednie działki, które do dziś pozostają własnością rodziny.
Dom, zaprojektowany przez warszawskiego budowniczego Tadeusza
Ginetiego, miał być przede wszystkim funkcjonalny. Żadnych ganeczków,
daszków, kolumienek, a i wewnątrz tylko to, co trzeba. Ale że historia
lubi płatać figle, okazał się w niedalekiej przyszłości wybitnie
niepraktyczny, bo przewidziany dla jednej rodziny (zatem z jedną kuchnią
i łazienką), musiał pomieścić ich kilka, ulokowanych przez powojenny
„kwaterunek” na parterze. Pani Basia wspomina, jak jedna
z lokatorek wpadła do dziadków z patelnią w ręce, cała zakrwawiona.
Okazało się, że panie z parteru stoczyły właśnie bitwę na patelnie
o dostęp do kuchni. Takie sceny musiały być bardzo dokuczliwe dla
miłujących spokój i ład państwa Zawadzkich.
Pani Basia pamięta w najdrobniejszych szczegółach rozkład i urządzenie
ukochanego domu: wyfroterowane schody w kolorze miodu, prowadzące do
wnętrza drzwi z szybkami, osłonięte kotarą z zielonego pluszu, ozdobne
piece kaflowe, sypialnię dziadków z wyjściem na taras i widokiem na
piękne świerki, zasadzone w roku powstania domu, dziś już nieistniejące.
Łóżko dziadków przykryte było koronkową narzutą, na której siedziała
porcelanowa lalka, pierrot i mały wełniany piesek. Piętrzyły się też na
nim ozdobne poduszki z kokardami i koronkami. Na babcinej toaletce
z owalnym lustrem leżały secesyjne szczoteczki, flakoniki i inne
przybory toaletowe. Dziecko zapamiętuje to, co je ciekawi, zachwyca,
przeraża, toteż w pamięci małej Basi pozostały obrazy w pokoju dziadków:
Matka Boska Bolesna, przed którą modlili się dziadkowie, akt kobiecy,
który bardzo gorszył dziewczynkę, i biblijny motyw ucieczki z Sodomy, ze
śmiertelnie przerażoną żoną Lota, która pomimo zakazu odwraca się, by
spojrzeć na płonące miasto. – Autora tego obrazu nie pamiętam –
dodaje pani Barbara – ale był cenny i dziadkowie sprzedali go jakiemuś
muzeum. Do muzealnej kolekcji trafił też rokokowy zegar, który zdobił
ich sypialnię. Obok niego stały złocone krzesełka i ręcznie malowany
parawan.
W stołowym, ogrzewanym piecem kaflowym, stał duży stół, przykryty
zielonym materiałem z frędzelkami, oraz kozetka obita skórą – świetnie
się na niej polegiwało z książką. Ściany zdobiły talerze przedstawiające
kwiaty oraz scenki rodzajowe. Miejscem najciekawszym i najbardziej
tajemniczym była spiżarnia z babcinymi przetworami, marynatami
i licznymi nalewkami, sporządzonymi według starych rodzinnych przepisów.
Wnuczka pamięta też szafkowy zegar w holu, który wybijał godziny niskim,
czystym głosem. – Dzieciństwo w „Zawadzie” kojarzy mi się
z biciem tego zegara.
Dla młodzieży wielką atrakcją był las wokół domu. – Rozłożyste
korony sosen pachniały żywicą, igiełki pokrywały się kroplami podczas
deszczu – wspomina pani Basia.
Część ogrodową projektował i prowadził znany podkowiański ogrodnik
Władysław Milewski, na co wskazują zachowane rachunki z 1935 roku.
Z kosztorysów wynika, że posadzono liczne ozdobne drzewa, krzewy
i kwiaty: srebrne świerki, kosodrzewinę, forsycje, jaśminy, pnące róże.
Środek ogrodu zajmował płytki owalny basenik z wodotryskiem, do którego
prowadziły promieniście biegnące alejki, na środku umieszczono rzeźbę
chłopca z rybą, której z pyska tryskała woda (wykonaną w pracowni
rzeźbiarsko-sztukatorskiej A. Veith w Warszawie). Piękne założenia
okazały się niepraktyczne z powodu kłopotów z wodą, więc basen
zamieniono na ogródek skalny, a między kamyczkami ptaszki znosiły jajka
i co roku wysiadywały pisklęta. Figurka przetrwała wojnę
i kwaterunkowych lokatorów; zabrał ją przy sprzedaży domu, kolejny
właściciel.
Jak wyglądało życie w „Zawadzie”? – Babcia miała dużo
przyjaciółek i gdyby nie niechęć dziadka do gości, prowadziłaby dom
otwarty – mówi wnuczka. – Dziadek, który pracował w Warszawie,
wyjeżdżał wcześnie, a wracał wieczorem, potrzebował spokoju i ciszy.
Praktykował zresztą także w domu, sam wykonywał analizy, co pamiętają
jeszcze starsi mieszkańcy Podkowy. Kiedy przychodzili pacjenci, nie
wolno nam było hałasować. Niecierpliwie czekałyśmy na koniec przyjęć,
żeby sobie znowu zjeżdżać po poręczy. Podczas wizyt babcia, ubrana
w biały fartuch, pełniła rolę asystentki.
Zajęty pracą zawodową i społeczną dziadek Loluś nie był dla wnuczek
tak swojsko bliski jak babcia Irusia. Cichy i małomówny, miał jednak
z wnuczkami dobry kontakt. Babcia natomiast była żwawa i energiczna.
W czasie świąt przygotowywała wspaniałe wypieki i frykasy, nawet
w czasach wielkich niedoborów w sklepach – podczas wojny czy za
PRL-u. Wnuczki pamiętają czas, gdy miała do dyspozycji tylko „kozę”,
czyli żelazny piecyk z dwiema fajerkami, ale jej potrawy były
zawsze smakowite. Wspominają nugaty i wafle przekładane miodem,
przygotowywane w okresie Bożego Narodzenia, pieczone mięsa i kiełbasy,
nalewki przechowywane w piwnicy. Babcia Irusia to także „skarby
Sezamu” – tajemnicza szuflada w kredensie, pełna cukierków
w papierowych torebkach (najlepsze były kukułki!), to oryginalne
poduchy-zwierzaki, to wieczorne opowieści o duchach i zjawach.
– Dziadkowie udzielali się społecznie, wspierali rozbudowę
kościoła w Podkowie (wzniesienie kaplicy), a dziadek należał jeszcze do
Towarzystwa Przyjaciół Miasta Ogrodu i był w latach 1938-1939 jego
prezesem – ciągnie swą opowieść wnuczka.
Życie w „Zawadzie” nie było jednak taką sielanką, jakby się mogło
wydawać z perspektywy dziecka. Wnuczka przytacza historię największej
kraksy w dziejach kolejki: w mglisty listopadowy ranek 1936 roku koło
Szczęśliwic jedna kolejka wpadła na drugą. Do uwięzionych w wagonach
rannych nie mogła dojechać karetka, bo obok torów nie było żadnej drogi.
W wypadku zginął piętnastoletni uczeń, rannych było kilkanaście osób.
Dwaj nastoletni chłopcy odnieśli poważne obrażenia, a byli to synowie
państwa Zawadzkich, Stefan i Jerzy. Obaj przeżyli, a EKD wypłaciła
rodzinie odszkodowania.
Trzy lata później rozpoczęła się wojna, czas tragiczny zwłaszcza dla
młodych mężczyzn. – Ojciec, choć miał zaledwie 17 lat i był uczniem
liceum, zgłosił się na ochotnika do 72 pułku piechoty i został
łącznikiem dowódcy – opowiada córka.
Na podstawie pozostawionych przezeń notatek można odtworzyć jego
wrześniowe przeżycia: gdy po wyjściu z Warszawy i kolejnej klęsce
jednostka została rozwiązana, zdecydował się wrócić do domu. Wpadł
jednak w ręce hitlerowców; uratowała go dobra znajomość niemieckiego,
a później brawurowa ucieczka z transportu. W grudniu 1939 roku wstąpił
do ZWZ, przekształconego następnie w AK. W 1942 roku ukończył tajną
podchorążówkę ze stopniem sierżanta i przyjął pseudonim Jan Malinowski.
Pracował jako laborant w Laboratorium Ubezpieczeń Społecznych, studiując
w tajnej Prywatnej Szkole Zawodowej dla Pomocniczego Personelu
Sanitarnego doc. Zaorskiego.
Na polecenie dowódcy kpt. „Hrubego” zgłosił się do I Armii WP
i został wcielony do Zapasowego Pułku Piechoty jako lekarz batalionowy
w batalionie moździerzy. W styczniu 1944 roku został wysłany przez
dowództwo AK do 27 Wołyńsko-Podolskiej Dywizji Piechoty AK
i z batalionem kpt. „Hrubego” brał udział w akcjach na terenie
województwa lubelskiego. Z II Pułkiem Piechoty przebył drogę do Berlina
jako lekarz pułkowy, a zarazem sekretny kurier, informujący władze
w Londynie o ruchach wojsk i stratach Niemców. Uczestniczył w walkach
o Kołobrzeg. Podczas transportowania rannych na przedmieściach Berlina
został kontuzjowany i przewieziony do szpitala.
Do AK należał także młodszy z braci. Obaj przeżyli wojnę, lecz
w kilka lat po niej Stefan, zaledwie 23-letni, zginął podczas jazdy
motorem. Rodzice bardzo przeżyli śmierć syna.
Czternaście lat później zdarzył się kolejny tragiczny wypadek.
Prowadzony przez dziadka Ludwika otwarty kabriolet wywrócił się do rowu.
Towarzysząca mu żona zginęła na miejscu, a on nie był nawet ranny.
Bardzo przeżył jej śmierć, czuł się odpowiedzialny za to, co się stało.
Po jakimś czasie zamieszkał w Brwinowie przy Kępińskiej i ożenił się
z Annę Czarnowską. „Zawada”(właściwie jej piętro, bo parter, po
wyeksmitowaniu lokatorów został sprzedany w 1956 roku) przestała być
własnością rodziny. Ludwik odprzedał ją. Zmarł przeżywszy 79 lat.
Z „Zawadą” wiążą się losy Zofii z Pahlów. Z Jerzym Zawadzkim
poznali się w Podkowie, gdzie zamieszkała po powstaniu z córeczką Jolą.
Zofia była córką warszawskiego przemysłowca, współwłaściciela znanej
fabryki pasty do butów „Dobrolin”, Ferdynanda Adolfa Pahla.
Ukończyła szkołę malarską Łuczyńskiej-Szymanowskiej i rozpoczęła
kursy w szkole zdobniczej, przerwane przez wojnę. Wraz z mężem Jerzym
Kreutzem zaangażowała się w działalność konspiracyjną. Wyznaczał jej
niełatwe i niebezpieczne zadania. Piękna i elegancka, miała wydobyć
klucze od strażnika z Pawiaka. Umówili się w kawiarni, gdzie,
wykorzystując jego nieuwagę, wsypała mu do wina środek usypiający.
Resztą zajęli się koledzy z konspiracji. Innym razem przenosiła
pistolety w wytwornej mufce. A tuż przed wybuchem powstania otrzymała
rozkaz dostarczenia na Pocztę Główną paczki z bronią, którą przywiozła
w wózku swojej małej córeczki. Ledwie wtedy uszły z życiem, gdyż walki
w Śródmieściu rozpoczęły się wcześniej, niż planowano. Ojciec Joli
zginął podczas bombardowania Starego Miasta, matka z nią i jej nianią
wyszła z Warszawy; pieszo dotarły do Zalesia, potem do Podkowy, gdzie do
czasu rewizji mieszkały w domu przy ulicy Sarniej. Uciekły stamtąd
przed Niemcami i znalazły tymczasowe – jak się zdawało – miejsce
w domu państwa Zawadzkich.
Do Podkowy trafiła większa część rodziny Pahlów, ocalała, pomimo że
kilkakrotnie wyprowadzano ich wraz z pracownikami fabryki na
rozstrzelanie. Czasowe locum znaleźli w willi „Mimoza”, w domu
pani Gruszczyńskiej i u Gayczaków.
Mała Jola przeżyła wiele strasznych chwil. Pamięta skaczącą
z płonącego domu kobietę, piwnicę, w której ukrywały się z matką podczas
bombardowania. Z wdzięcznością wspomina spokojne wieczory w „
Zawadzie”, herbatę podawaną w pięknej kobaltowej filiżance, żarty
i gry, którymi ją zabawiano. I swój lęk, gdy po raz pierwszy wszedł do
pokoju jej późniejszy ojczym, w wojskowych butach i w mundurze („
schowałam się ze strachu pod łóżko, ale gdy go bliżej poznałam, okazał
się dobrym człowiekiem i nigdy nie robił żadnej różnicy między mną
a swoimi córkami”). Gościem gospodarzy był także ich kuzyn Ewaryst
Zawadzki, adwokat. „Miał wielką brodę, był dystyngowany,
sympatyczny i wesoły. Po zbombardowaniu kamienicy, której był
właścicielem, zamieszkał w pokoiku w suterenie, gdzie wkrótce zmarł na
atak serca”.
Jerzy Zawadzki przyjechał do Podkowy podczas przerwy w studiach
medycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim i w krótkim czasie oświadczył
się Zofii. „Na ławeczce w ogrodzie”, jak informuje córka. Ślub
odbył się 15 sierpnia 1948 roku w kościele podkowiańskim, udzielał go
ksiądz Kolasiński. Nie obyło się bez trudności, bo panna młoda była
ewangeliczką, a pan młody katolikiem.
Po ślubie Zofia i Jerzy zamieszkali w Warszawie, gdzie
urodziła się najpierw Ewa, a później Basia. Po kilku latach rodzina
przeniosła się do kamienicy Gustawa Pahla, wuja Zofii, broniąc w ten
sposób domu przed lokatorami z kwaterunku.
Ludwik w tym czasie pracował w szpitalu praskim. By zdążyć z Podkowy
na czas, wstawał o 4, więc wieczorem kładł się o siódmej, zmęczony
i spragniony spokoju. Mieszkanie zostało podzielone: na parterze obcy
ludzie, na piętrze dwa pokoje z prowizoryczną kuchenką i – to już
później – z mikroskopijną łazienką. – Do „Zawady”
przyjeżdżałyśmy z siostrą na wakacje i ferie zimowe – opowiada pani
Basia. – Pamiętam urządzane przez ojca kuligi z wieloma parami sanek,
przejażdżki rowerowe po lasach nadarzyńskich, wycieczki na lody
i ciastka... Albo do Podkowy Zachodniej, gdzie można było spotkać pana
Iwaszkiewicza, spacerującego po lesie z psami. Prawie naprzeciw „
Zawady” mieściła się restauracja Bachus. Chodziliśmy tam nieraz na
obiady. Ponieważ często wyłączano prąd, wiele wieczorów
przesiedzieliśmy przy świecach, grając w gry, w karty albo słuchając
babcinych historii o duchach. Do dziś, gdy słyszę skrzypienie podłogi,
widzę zjawy, które tworzyła pod wpływem tych opowieści moja wyobraźnia.
W „Zawadzie” było za ciasno, gdy zjeżdżała się cała rodzina,
toteż rodzice Basi i Ewy zdecydowali się kupno działki przy Storczyków:
duży zalesiony plac o powierzchni 5 tys. metrów, ze starymi dębami
i strumykiem.
Zamiast domu stanął wóz cyrkowy. – Wóz był pomysłem mamy, która
uznała, że wóz zawsze można sprzedać, przestawić i nie trzeba
żadnych pozwoleń, potrzebnych przy budowie domu – wyjaśnia córka –
Tata dobudował do niego kuchnię i tak spędzaliśmy wakacje. Zapraszał
też do Podkowy kolegów lekarzy. Potem zaczęły się jakieś napady,
kradzieże, aż w końcu mama postanowiła działkę sprzedać.
Jerzy Zawadzki pracował jako lekarz w Instytucie Gruźlicy w Szpitalu
Wolskim, a później w szpitalu miejskim na Żoliborzu. Po otrzymaniu
tytułu starszego asystenta w Katedrze Anatomii Prawidłowej wyjechał na
zaproszenie naukowe do Wielkiej Brytanii. Po powrocie zrobił
specjalizację II stopnia i został kierownikiem poradni chirurgicznej
przy Szpitalu Bielańskim. Kierował nią do 1975 roku. Poza tym
prowadził ćwiczenia ze studentami, pełnił też wiele innych funkcji;
wszystko to nadszarpnęło jego zdrowie. Przeszedł trzy zawały i udar.
Wtedy zdecydował się przejść na rentę i zaszyć w podkowiańskim ogrodzie
z ukochanymi psami Żabą i Kulfonem. Ale właściwie nie bardzo umiał
wypoczywać. Córka wspomina: ojciec, ciężko chory, leży w szpitalu.
Któregoś dnia przychodzę, a tu łóżko puste. Co się stało!? – pytam
pielęgniarki. Operuje – pada odpowiedź. Okazało się, że znajomy
ojca nie chciał się zgodzić na operację, gdyby miał ją robić kto inny
niż doktor Zawadzki. Ojciec włożył więc fartuch na piżamę i z pacjenta
przedzierzgnął się w chirurga.
Zofia miała niezwykłe zdolności plastyczne i mnóstwo pomysłów, bardzo
nowatorskich. Robiła biżuterię ze sztucznego tworzywa, uzyskanego
z roztopionych talerzyków, w którym umieszczała piórka i inne ozdoby.
Dziergała, projektowała ubrania, szydełkowała swetry i wplatała w nie
wstążki lub tkaninę, wyprzedzając modę. Wyrabiała ozdoby z wosku:
roztapiała go w pudełkach po paście Dobrolin i rzeźbiła skalpelem –
tak przejawiała się współpraca lekarza z plastyczką, bo skalpele były
narzędziem pracy męża. Pięknie też malowała – kwiaty, rośliny, ale
także portrety, sceny o tematyce wojennej. Malowała lakiem, którym
pokrywała płytę pilśniową i w nim rzeźbiła. W mieszkaniach córek wiszą
oryginalne prace matki.
Lubiła także malować na porcelanie (tę pasję przejęła najmłodsza
córka). Zajmowała się również wystrojem wnętrz.
Pozostawiła po sobie wiele prac, miała wystawę na zamku
w Lublinie. Ofiarowała też obrazy do nowo zbudowanego Szpitala
Bielańskiego, w którym pracował jej mąż. Wisiały tam długie lata.
Willa „Zawada” od dawna nie należy już do rodziny, ale mały domek
na sąsiedniej działce nadal służy wnuczkom pierwszych właścicieli jako
letnie mieszkanie. W ogrodzie hodują kwiaty i krzewy, wracając
wspomnieniami do dzieciństwa i Podkowy, jakże innej niż ta, w której
żyjemy.
[ zdjęcia ]