PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 66

Album z Podkową


Małgorzata Wittels

Willa „Zawada”


Willa „Zawada”

Moda na poszukiwanie rodzinnych korzeni jest za oceanem bardziej powszechna niż u nas. Sprzyja jej nostalgia za ojczyzną przodków lub krajem własnej młodości.

Pani Lidia Światopełk-Zawadzka, która przed laty opuściła rodzinne strony, żyje wspomnieniami o „Zawadzie”, o rodzicach, dziadkach i dzieciństwie w Podkowie Leśnej. Składa z własnych wspomnień i wspomnień najbliższych obraz domu, uzupełniając go materiałami znalezionymi w archiwach rodzinnych, kościelnych i państwowych. A że interesuje ją wszystko, co ma nawet daleki związek z rodziną, mogłaby już z tego powstać spora książka!

O domu dziadków opowiada pani Lidia, zwana w rodzinie Basią, jak o raju swego dzieciństwa. Przyjeżdżały tu z siostrami latem lub na święta, by cieszyć się pięknym ogrodem, pod okiem kochającej babci.

Postacią zajmującą poczesne miejsce w rodzinnym panteonie był dziadek Loluś, czyli Ludwik Edward Feliks Światopełk-Zawadzki, osobowość z pewnością nietuzinkowa. Przyszły lekarz, społecznik, cyklista i automobilista urodził się w 1893 roku w Warszawie. Gimnazjum ukończył w miejscowości Orle w Rosji centralnej, a studia medyczne rozpoczął w Kijowie i kontynuował na Uniwersytecie Warszawskim. Jego pasją była bakteriologia. Pracował w Zakładzie Mikrobiologii i Serologii jako asystent, a później objął kierownictwo Centralnego Laboratorium Analitycznego przy Szpitalu Przemienienia Pańskiego, szefując jednocześnie Centralnemu Laboratorium Ubezpieczalni Społecznej. Po wojnie został kierownikiem laboratorium w II Klinice Chorób Kobiecych Akademii Medycznej w Warszawie.

Swoją przyszłą żonę Irenę Leokadię poznał w Instytucie Bakteriologicznym Stanisława Serkowskiego, gdzie była asystentką-laborantką. Oboje pogłębiali wiedzę na kursach Uniwersytetu Jagiellońskiego i kilka fotografii z tego czasu zachowało się w albumie rodzinnym. Nie wiadomo, czy to kursy zbliżyły do siebie Irenę i Ludwika, ale decyzja o ślubie w kaplicy na Wawelu przed czarnym krucyfiksem królowej Jadwigi zdaje się o tym świadczyć. Żadne z nich przecież nie pochodziło z Galicji; pan młody urodził się w Warszawie, panna Groszewska we wsi Galomin w powiecie płońskim. Ślub Ireny i Ludwika odbył się 19 marca 1921. Pan młody miał wtedy 28 lat, a za sobą udział w wojnie polsko-bolszewickiej, w I batalionie sanitarnym, jako lekarz. – Zawsze, kiedy jestem w Krakowie, odwiedzam katedrę i wyobrażam sobie ślub moich dziadków. Kto wtedy przyjechał? Pewnie rodzice panny młodej, Jan i Franciszka z domu Królewska, ze Żbikowa [koło Pruszkowa] oraz rodzina Światopełków z Warszawy. Może także koledzy z uniwersytetu i przyjaciele z laboratorium” – zastanawia się wnuczka.

A może, skoro młodzi wybrali miejsce z dala od stron rodzinnych, był to ślub cichy, z samymi tylko świadkami? Wiemy tylko, że po ślubie zamieszkali w Warszawie przy Mazowieckiej 6, w mieszkaniu pod numerem 1, należącym do matki Ludwika.

Herb Światopełków z Zawady przedstawia świętego Jerzego walczącego ze smokiem, dlatego też pierwszego syna, urodzonego w 1922 roku, nazwano Jerzym. Imię bohaterskiego przodka, rycerza Stefana, który walczył u boku Władysława Jagiełły w bitwie pod Koronowem (1410), otrzymał urodzony rok później drugi syn.

Ludwik Zawadzki należał do Warszawskiego Towarzystwa Cyklistów oraz do Towarzystwa Automobilistów Królestwa Polskiego. Uczestniczył w licznych wyścigach motorowych i rajdach samochodowych. Jego zamiłowania podzielała żona. – Babcia była postacią barwną i pełną uroku, z fantazją i wielkim sercem. Już jako młoda kobieta szalała z mężem na motorze – mówi wnuczka. Dojechali nawet do Paryża i Lwowa! Pani Irena jeździła zazwyczaj w koszu przyczepionym do motocykla. Po latach Ludwik zmienił go na samochód. W „Zawadzie” stał w garażu jego ukochany mercedes kabriolet. Ale do pracy jeździł kolejką.

Jaka była droga rodziny Zawadzkich do Podkowy? Mając dwóch ruchliwych synów, rodzice, mieszkający w centrum Warszawy, dość szybko zaczęli szukać miejsca poza miastem na wypoczynek niedzielny i wakacyjny. Najpierw zdecydowali się na maleńki domek „Jasny łan” w Miedzeszynie, gdzie wszyscy byli szczęśliwi, zwłaszcza chłopcy – mogli biegać boso po polach i łąkach od rana do nocy. Rodzicom zaczął jednak doskwierać brak dobrej komunikacji z Warszawą. Zaczęli szukać równie pięknego miejsca, ale z lepszym dojazdem. W 1927 roku znaleźli je w Podkowie. – Wybór padł na kawał sosnowego lasu przy ulicy Wschodniej. Było tam cicho i zielono, pachniały szyszki i żywica” – opowiada wnuczka. W 1935 roku, po sprzedaniu domku w Miedzeszynie, powstała „Zawada”. Na cześć zapisanego w kronice Długosza przodka, Światopełka z Zawady herbu Lis. W albumie rodzinnym zachowały się zdjęcia z wycieczek z dziećmi do Podkowy. Widać, jak bardzo zmieniła się od tamtego czasu. Wtedy był to las, gdzieniegdzie ogrodzony, z nielicznymi willami, ukrytymi w zieleni.

Dzięki pożyczce zaciągniętej w banku, a spłaconej już po kilku latach, Boże Narodzenie 1936 roku rodzina spędziła w „Zawadzie”. W salonie stanęła olbrzymia choinka, ozdobiona smakołykami, a pani domu, przebrana za świętego Mikołaja, rozdawała rodzinie i gościom świąteczne podarunki.

Dom stanął na posesji przy ulicy Wschodniej, o powierzchni 1028 metrów. Część drzew trzeba było wyciąć, a z uzyskanego drewna powstały belki i inne elementy konstrukcyjne. W rodzinnym archiwum zachował się zapis obowiązujący przyszłych mieszkańców Podkowy: pozwalał na zabudowę tylko jednej piątej powierzchni działki, ogrodzenie musiało być ażurowe, a domy mogły być najwyżej jednopiętrowe. I warunków tych przy budowie „Zawady” dotrzymano. W 1937 roku udało się dokupić od Marii Lotto dwie sąsiednie działki, które do dziś pozostają własnością rodziny.

Dom, zaprojektowany przez warszawskiego budowniczego Tadeusza Ginetiego, miał być przede wszystkim funkcjonalny. Żadnych ganeczków, daszków, kolumienek, a i wewnątrz tylko to, co trzeba. Ale że historia lubi płatać figle, okazał się w niedalekiej przyszłości wybitnie niepraktyczny, bo przewidziany dla jednej rodziny (zatem z jedną kuchnią i łazienką), musiał pomieścić ich kilka, ulokowanych przez powojenny „kwaterunek” na parterze. Pani Basia wspomina, jak jedna z lokatorek wpadła do dziadków z patelnią w ręce, cała zakrwawiona. Okazało się, że panie z parteru stoczyły właśnie bitwę na patelnie o dostęp do kuchni. Takie sceny musiały być bardzo dokuczliwe dla miłujących spokój i ład państwa Zawadzkich.

Pani Basia pamięta w najdrobniejszych szczegółach rozkład i urządzenie ukochanego domu: wyfroterowane schody w kolorze miodu, prowadzące do wnętrza drzwi z szybkami, osłonięte kotarą z zielonego pluszu, ozdobne piece kaflowe, sypialnię dziadków z wyjściem na taras i widokiem na piękne świerki, zasadzone w roku powstania domu, dziś już nieistniejące. Łóżko dziadków przykryte było koronkową narzutą, na której siedziała porcelanowa lalka, pierrot i mały wełniany piesek. Piętrzyły się też na nim ozdobne poduszki z kokardami i koronkami. Na babcinej toaletce z owalnym lustrem leżały secesyjne szczoteczki, flakoniki i inne przybory toaletowe. Dziecko zapamiętuje to, co je ciekawi, zachwyca, przeraża, toteż w pamięci małej Basi pozostały obrazy w pokoju dziadków: Matka Boska Bolesna, przed którą modlili się dziadkowie, akt kobiecy, który bardzo gorszył dziewczynkę, i biblijny motyw ucieczki z Sodomy, ze śmiertelnie przerażoną żoną Lota, która pomimo zakazu odwraca się, by spojrzeć na płonące miasto. – Autora tego obrazu nie pamiętam – dodaje pani Barbara – ale był cenny i dziadkowie sprzedali go jakiemuś muzeum. Do muzealnej kolekcji trafił też rokokowy zegar, który zdobił ich sypialnię. Obok niego stały złocone krzesełka i ręcznie malowany parawan.

W stołowym, ogrzewanym piecem kaflowym, stał duży stół, przykryty zielonym materiałem z frędzelkami, oraz kozetka obita skórą – świetnie się na niej polegiwało z książką. Ściany zdobiły talerze przedstawiające kwiaty oraz scenki rodzajowe. Miejscem najciekawszym i najbardziej tajemniczym była spiżarnia z babcinymi przetworami, marynatami i licznymi nalewkami, sporządzonymi według starych rodzinnych przepisów. Wnuczka pamięta też szafkowy zegar w holu, który wybijał godziny niskim, czystym głosem. – Dzieciństwo w „Zawadzie” kojarzy mi się z biciem tego zegara.

Dla młodzieży wielką atrakcją był las wokół domu. – Rozłożyste korony sosen pachniały żywicą, igiełki pokrywały się kroplami podczas deszczu – wspomina pani Basia.

Część ogrodową projektował i prowadził znany podkowiański ogrodnik Władysław Milewski, na co wskazują zachowane rachunki z 1935 roku. Z kosztorysów wynika, że posadzono liczne ozdobne drzewa, krzewy i kwiaty: srebrne świerki, kosodrzewinę, forsycje, jaśminy, pnące róże. Środek ogrodu zajmował płytki owalny basenik z wodotryskiem, do którego prowadziły promieniście biegnące alejki, na środku umieszczono rzeźbę chłopca z rybą, której z pyska tryskała woda (wykonaną w pracowni rzeźbiarsko-sztukatorskiej A. Veith w Warszawie). Piękne założenia okazały się niepraktyczne z powodu kłopotów z wodą, więc basen zamieniono na ogródek skalny, a między kamyczkami ptaszki znosiły jajka i co roku wysiadywały pisklęta. Figurka przetrwała wojnę i kwaterunkowych lokatorów; zabrał ją przy sprzedaży domu, kolejny właściciel.

Jak wyglądało życie w „Zawadzie”? – Babcia miała dużo przyjaciółek i gdyby nie niechęć dziadka do gości, prowadziłaby dom otwarty – mówi wnuczka. – Dziadek, który pracował w Warszawie, wyjeżdżał wcześnie, a wracał wieczorem, potrzebował spokoju i ciszy. Praktykował zresztą także w domu, sam wykonywał analizy, co pamiętają jeszcze starsi mieszkańcy Podkowy. Kiedy przychodzili pacjenci, nie wolno nam było hałasować. Niecierpliwie czekałyśmy na koniec przyjęć, żeby sobie znowu zjeżdżać po poręczy. Podczas wizyt babcia, ubrana w biały fartuch, pełniła rolę asystentki.

Zajęty pracą zawodową i społeczną dziadek Loluś nie był dla wnuczek tak swojsko bliski jak babcia Irusia. Cichy i małomówny, miał jednak z wnuczkami dobry kontakt. Babcia natomiast była żwawa i energiczna. W czasie świąt przygotowywała wspaniałe wypieki i frykasy, nawet w czasach wielkich niedoborów w sklepach – podczas wojny czy za PRL-u. Wnuczki pamiętają czas, gdy miała do dyspozycji tylko „kozę”, czyli żelazny piecyk z dwiema fajerkami, ale jej potrawy były zawsze smakowite. Wspominają nugaty i wafle przekładane miodem, przygotowywane w okresie Bożego Narodzenia, pieczone mięsa i kiełbasy, nalewki przechowywane w piwnicy. Babcia Irusia to także „skarby Sezamu” – tajemnicza szuflada w kredensie, pełna cukierków w papierowych torebkach (najlepsze były kukułki!), to oryginalne poduchy-zwierzaki, to wieczorne opowieści o duchach i zjawach.

– Dziadkowie udzielali się społecznie, wspierali rozbudowę kościoła w Podkowie (wzniesienie kaplicy), a dziadek należał jeszcze do Towarzystwa Przyjaciół Miasta Ogrodu i był w latach 1938-1939 jego prezesem – ciągnie swą opowieść wnuczka.

Życie w „Zawadzie” nie było jednak taką sielanką, jakby się mogło wydawać z perspektywy dziecka. Wnuczka przytacza historię największej kraksy w dziejach kolejki: w mglisty listopadowy ranek 1936 roku koło Szczęśliwic jedna kolejka wpadła na drugą. Do uwięzionych w wagonach rannych nie mogła dojechać karetka, bo obok torów nie było żadnej drogi. W wypadku zginął piętnastoletni uczeń, rannych było kilkanaście osób. Dwaj nastoletni chłopcy odnieśli poważne obrażenia, a byli to synowie państwa Zawadzkich, Stefan i Jerzy. Obaj przeżyli, a EKD wypłaciła rodzinie odszkodowania.

Trzy lata później rozpoczęła się wojna, czas tragiczny zwłaszcza dla młodych mężczyzn. – Ojciec, choć miał zaledwie 17 lat i był uczniem liceum, zgłosił się na ochotnika do 72 pułku piechoty i został łącznikiem dowódcy – opowiada córka.

Na podstawie pozostawionych przezeń notatek można odtworzyć jego wrześniowe przeżycia: gdy po wyjściu z Warszawy i kolejnej klęsce jednostka została rozwiązana, zdecydował się wrócić do domu. Wpadł jednak w ręce hitlerowców; uratowała go dobra znajomość niemieckiego, a później brawurowa ucieczka z transportu. W grudniu 1939 roku wstąpił do ZWZ, przekształconego następnie w AK. W 1942 roku ukończył tajną podchorążówkę ze stopniem sierżanta i przyjął pseudonim Jan Malinowski. Pracował jako laborant w Laboratorium Ubezpieczeń Społecznych, studiując w tajnej Prywatnej Szkole Zawodowej dla Pomocniczego Personelu Sanitarnego doc. Zaorskiego.

Na polecenie dowódcy kpt. „Hrubego” zgłosił się do I Armii WP i został wcielony do Zapasowego Pułku Piechoty jako lekarz batalionowy w batalionie moździerzy. W styczniu 1944 roku został wysłany przez dowództwo AK do 27 Wołyńsko-Podolskiej Dywizji Piechoty AK i z batalionem kpt. „Hrubego” brał udział w akcjach na terenie województwa lubelskiego. Z II Pułkiem Piechoty przebył drogę do Berlina jako lekarz pułkowy, a zarazem sekretny kurier, informujący władze w Londynie o ruchach wojsk i stratach Niemców. Uczestniczył w walkach o Kołobrzeg. Podczas transportowania rannych na przedmieściach Berlina został kontuzjowany i przewieziony do szpitala.

Do AK należał także młodszy z braci. Obaj przeżyli wojnę, lecz w kilka lat po niej Stefan, zaledwie 23-letni, zginął podczas jazdy motorem. Rodzice bardzo przeżyli śmierć syna.

Czternaście lat później zdarzył się kolejny tragiczny wypadek. Prowadzony przez dziadka Ludwika otwarty kabriolet wywrócił się do rowu. Towarzysząca mu żona zginęła na miejscu, a on nie był nawet ranny. Bardzo przeżył jej śmierć, czuł się odpowiedzialny za to, co się stało. Po jakimś czasie zamieszkał w Brwinowie przy Kępińskiej i ożenił się z Annę Czarnowską. „Zawada”(właściwie jej piętro, bo parter, po wyeksmitowaniu lokatorów został sprzedany w 1956 roku) przestała być własnością rodziny. Ludwik odprzedał ją. Zmarł przeżywszy 79 lat.

Z „Zawadą” wiążą się losy Zofii z Pahlów. Z Jerzym Zawadzkim poznali się w Podkowie, gdzie zamieszkała po powstaniu z córeczką Jolą.

Zofia była córką warszawskiego przemysłowca, współwłaściciela znanej fabryki pasty do butów „Dobrolin”, Ferdynanda Adolfa Pahla. Ukończyła szkołę malarską Łuczyńskiej-Szymanowskiej i rozpoczęła kursy w szkole zdobniczej, przerwane przez wojnę. Wraz z mężem Jerzym Kreutzem zaangażowała się w działalność konspiracyjną. Wyznaczał jej niełatwe i niebezpieczne zadania. Piękna i elegancka, miała wydobyć klucze od strażnika z Pawiaka. Umówili się w kawiarni, gdzie, wykorzystując jego nieuwagę, wsypała mu do wina środek usypiający. Resztą zajęli się koledzy z konspiracji. Innym razem przenosiła pistolety w wytwornej mufce. A tuż przed wybuchem powstania otrzymała rozkaz dostarczenia na Pocztę Główną paczki z bronią, którą przywiozła w wózku swojej małej córeczki. Ledwie wtedy uszły z życiem, gdyż walki w Śródmieściu rozpoczęły się wcześniej, niż planowano. Ojciec Joli zginął podczas bombardowania Starego Miasta, matka z nią i jej nianią wyszła z Warszawy; pieszo dotarły do Zalesia, potem do Podkowy, gdzie do czasu rewizji mieszkały w domu przy ulicy Sarniej. Uciekły stamtąd przed Niemcami i znalazły tymczasowe – jak się zdawało – miejsce w domu państwa Zawadzkich.

Do Podkowy trafiła większa część rodziny Pahlów, ocalała, pomimo że kilkakrotnie wyprowadzano ich wraz z pracownikami fabryki na rozstrzelanie. Czasowe locum znaleźli w willi „Mimoza”, w domu pani Gruszczyńskiej i u Gayczaków.

Mała Jola przeżyła wiele strasznych chwil. Pamięta skaczącą z płonącego domu kobietę, piwnicę, w której ukrywały się z matką podczas bombardowania. Z wdzięcznością wspomina spokojne wieczory w „ Zawadzie”, herbatę podawaną w pięknej kobaltowej filiżance, żarty i gry, którymi ją zabawiano. I swój lęk, gdy po raz pierwszy wszedł do pokoju jej późniejszy ojczym, w wojskowych butach i w mundurze („ schowałam się ze strachu pod łóżko, ale gdy go bliżej poznałam, okazał się dobrym człowiekiem i nigdy nie robił żadnej różnicy między mną a swoimi córkami”). Gościem gospodarzy był także ich kuzyn Ewaryst Zawadzki, adwokat. „Miał wielką brodę, był dystyngowany, sympatyczny i wesoły. Po zbombardowaniu kamienicy, której był właścicielem, zamieszkał w pokoiku w suterenie, gdzie wkrótce zmarł na atak serca”.

Jerzy Zawadzki przyjechał do Podkowy podczas przerwy w studiach medycznych na Uniwersytecie Jagiellońskim i w krótkim czasie oświadczył się Zofii. „Na ławeczce w ogrodzie”, jak informuje córka. Ślub odbył się 15 sierpnia 1948 roku w kościele podkowiańskim, udzielał go ksiądz Kolasiński. Nie obyło się bez trudności, bo panna młoda była ewangeliczką, a pan młody katolikiem.

Po ślubie Zofia i Jerzy zamieszkali w Warszawie, gdzie urodziła się najpierw Ewa, a później Basia. Po kilku latach rodzina przeniosła się do kamienicy Gustawa Pahla, wuja Zofii, broniąc w ten sposób domu przed lokatorami z kwaterunku.

Ludwik w tym czasie pracował w szpitalu praskim. By zdążyć z Podkowy na czas, wstawał o 4, więc wieczorem kładł się o siódmej, zmęczony i spragniony spokoju. Mieszkanie zostało podzielone: na parterze obcy ludzie, na piętrze dwa pokoje z prowizoryczną kuchenką i – to już później – z mikroskopijną łazienką. – Do „Zawady” przyjeżdżałyśmy z siostrą na wakacje i ferie zimowe – opowiada pani Basia. – Pamiętam urządzane przez ojca kuligi z wieloma parami sanek, przejażdżki rowerowe po lasach nadarzyńskich, wycieczki na lody i ciastka... Albo do Podkowy Zachodniej, gdzie można było spotkać pana Iwaszkiewicza, spacerującego po lesie z psami. Prawie naprzeciw „ Zawady” mieściła się restauracja Bachus. Chodziliśmy tam nieraz na obiady. Ponieważ często wyłączano prąd, wiele wieczorów przesiedzieliśmy przy świecach, grając w gry, w karty albo słuchając babcinych historii o duchach. Do dziś, gdy słyszę skrzypienie podłogi, widzę zjawy, które tworzyła pod wpływem tych opowieści moja wyobraźnia.

W „Zawadzie” było za ciasno, gdy zjeżdżała się cała rodzina, toteż rodzice Basi i Ewy zdecydowali się kupno działki przy Storczyków: duży zalesiony plac o powierzchni 5 tys. metrów, ze starymi dębami i strumykiem.

Zamiast domu stanął wóz cyrkowy. – Wóz był pomysłem mamy, która uznała, że wóz zawsze można sprzedać, przestawić i nie trzeba żadnych pozwoleń, potrzebnych przy budowie domu – wyjaśnia córka – Tata dobudował do niego kuchnię i tak spędzaliśmy wakacje. Zapraszał też do Podkowy kolegów lekarzy. Potem zaczęły się jakieś napady, kradzieże, aż w końcu mama postanowiła działkę sprzedać.

Jerzy Zawadzki pracował jako lekarz w Instytucie Gruźlicy w Szpitalu Wolskim, a później w szpitalu miejskim na Żoliborzu. Po otrzymaniu tytułu starszego asystenta w Katedrze Anatomii Prawidłowej wyjechał na zaproszenie naukowe do Wielkiej Brytanii. Po powrocie zrobił specjalizację II stopnia i został kierownikiem poradni chirurgicznej przy Szpitalu Bielańskim. Kierował nią do 1975 roku. Poza tym prowadził ćwiczenia ze studentami, pełnił też wiele innych funkcji; wszystko to nadszarpnęło jego zdrowie. Przeszedł trzy zawały i udar. Wtedy zdecydował się przejść na rentę i zaszyć w podkowiańskim ogrodzie z ukochanymi psami Żabą i Kulfonem. Ale właściwie nie bardzo umiał wypoczywać. Córka wspomina: ojciec, ciężko chory, leży w szpitalu. Któregoś dnia przychodzę, a tu łóżko puste. Co się stało!? – pytam pielęgniarki. Operuje – pada odpowiedź. Okazało się, że znajomy ojca nie chciał się zgodzić na operację, gdyby miał ją robić kto inny niż doktor Zawadzki. Ojciec włożył więc fartuch na piżamę i z pacjenta przedzierzgnął się w chirurga.

Zofia miała niezwykłe zdolności plastyczne i mnóstwo pomysłów, bardzo nowatorskich. Robiła biżuterię ze sztucznego tworzywa, uzyskanego z roztopionych talerzyków, w którym umieszczała piórka i inne ozdoby. Dziergała, projektowała ubrania, szydełkowała swetry i wplatała w nie wstążki lub tkaninę, wyprzedzając modę. Wyrabiała ozdoby z wosku: roztapiała go w pudełkach po paście Dobrolin i rzeźbiła skalpelem – tak przejawiała się współpraca lekarza z plastyczką, bo skalpele były narzędziem pracy męża. Pięknie też malowała – kwiaty, rośliny, ale także portrety, sceny o tematyce wojennej. Malowała lakiem, którym pokrywała płytę pilśniową i w nim rzeźbiła. W mieszkaniach córek wiszą oryginalne prace matki.

Lubiła także malować na porcelanie (tę pasję przejęła najmłodsza córka). Zajmowała się również wystrojem wnętrz. Pozostawiła po sobie wiele prac, miała wystawę na zamku w Lublinie. Ofiarowała też obrazy do nowo zbudowanego Szpitala Bielańskiego, w którym pracował jej mąż. Wisiały tam długie lata.

Willa „Zawada” od dawna nie należy już do rodziny, ale mały domek na sąsiedniej działce nadal służy wnuczkom pierwszych właścicieli jako letnie mieszkanie. W ogrodzie hodują kwiaty i krzewy, wracając wspomnieniami do dzieciństwa i Podkowy, jakże innej niż ta, w której żyjemy.



[ zdjęcia ]




PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru