Od wielu lat już nie mieszkam w Podkowie, ale tak naprawdę to nigdy
jej nie opuściłem. Przyjeżdżam często do parku nad staw ze swoją suką
spanielką (podrzutkiem-wyrzutkiem), siadam na ławce nad brzegiem
i celebruję palenie fajki. Suka w tym czasie doprowadza się do stanu,
do jakiego porządna suka nigdy nie powinna się doprowadzić. No, ale
moja nie jest porządna.
To palenie i cała parkowa celebra nie bez powodu przecież. Ona jest
niejako zamiast jazdy na Powązki.
W latach siedemdziesiątych bowiem podobną celebrę – tyle że
codzienną (lub prawie codzienną) – uprawiał Witold Tyrakowski.
Przychodził tu ze swoją ukochaną suką owczarkiem collie i też siadał nad
stawem, i też palił fajkę. W owych czasach był moim niezaprzeczalnym
idolem, którego z całych sił starałem się naśladować (wychowywałem się
bez ojca i to pewnie dlatego); nawet na torbie raportówce wyciąłem jego
wzorem znak Słońca. Myślę, że potrzeba tego naśladownictwa tkwi we mnie
do dziś. Witold był jednym z tych autorytetów, o których mówimy, że
mieliśmy szczęście, napotkawszy ich na swojej drodze.
Ale oczarował nie tylko mnie. Bo jakże inaczej można wytłumaczyć
fakt, że w krótkim czasie z luźnej bandy młodzieży przeróżnej
proweniencji (hippisi, poeci, malarze, żule i najzwyklejsi licealiści),
która z braku lepszego zajęcia przesiadywała całymi wieczorami
w podkowiańskiej bibliotece, stworzył na przełomie 1972 i 1973 roku
karnych i zdyscyplinowanych „ochroniarzy”?
A zaczęło się wszystko późną jesienią 1970 roku.
W listopadzie tegoż roku funkcję kierowniczki biblioteki w Podkowie
objęła młodziutka Wiesia Kordaczuk. Oczywiście, pracowała też wtedy
pani Hanna Zarzycka – kobieta-legenda, chodzący katalog, niezastąpiony
doradca i encyklopedia wiedzy o książce w jednym. Panią Zarzycką
cechował wszakże dystans – Wiesię pokochaliśmy z miejsca i na kredyt.
Korzystała z tego kredytu jak i kiedy chciała. Plastycznie uzdolnionych
angażując do malowania plakatów i urządzania okolicznościowych wystawek,
pozostałych zaś do noszenia kościelnych ławek z sali katechetycznej.
Była bowiem w zmowie z księdzem Leonem i organizując spotkania autorskie
– z braku własnych krzeseł – pożyczała parafialne ławy. I myśmy je
nosili, te ławki, przez całą Podkowę. Ile było przy tym radości!
Imprez tych było sporo, stąd i okazji do kursów między plebanią
a biblioteką również. I do wizyt i rewizyt. Nie wszystkim się to
podobało, poszedł donos jeden i drugi... W 1972 roku Kordaczukówna
została wezwana do powiatu przed oblicze sekretarza Jedynie Słusznej
i Przewodniej Siły. Młoda kierowniczka zapoznała się z zarzutem
szerzenia klerykalizmu, ponieważ ławki nie powinny być kościelne. Tym
razem przewodnia siła pokazała jednak ludzką, a nawet dobroduszną twarz
i skończyło się na pouczeniu. Kościelno-biblioteczna kolaboracja
mogła sobie więc kwitnąć w najlepsze.
Dzieciaków przybywało. Nie zawsze była praca na rzecz biblioteki,
czasem miło było przyjść i po prostu posiedzieć. Czytanie było wtedy
modne. Modne było również o książkach mówienie, książką się
zachwycanie, z książką obnoszenie. Nic więc dziwnego, że i w bibliotece
bywanie musiało stać się modne. Przynajmniej w pewnych kręgach i wśród
młodzieży do tych kręgów aspirującej.
Aż znów naród wykazał czujność. Tym razem donos dotyczył „demoralizacji
młodzieży”. Bo przecież ta młodzież nawiedzała bibliotekę dwupłciowo
jednak... A moralność socjalistyczna ma swoje zasady. I młodzieżowa
dwupłciowość w miejscach przez nią niekontrolowanych niemiła jej jest.
Dziwne, ale i tym razem władza powiatowa serce okazała i pobłażliwość.
I pewnie znów skończyłoby się na upomnieniu i palcem pogrożeniu, gdyby
nie fakt, że tym razem to kierowniczka serce już straciła i tłumaczenie,
że nie jest wielbłądem, do cna jej obrzydło. Pani Wiesia składa więc
rezygnację i od lipca 1973 kierownictwo podkowiańskiej biblioteki
przejmuje Maria Łykowska.
W podkowiańskim parku, fot. Tadeusz Sumiński
Witold Tyrakowski jest już wtedy w bibliotece niemal domownikiem.
Człowiek o tak dużym doświadczeniu w pracy z młodzieżą, a przy tym
obdarzony ogromną pasją społecznikowską, nie mógł nie dostrzec
potencjału drzemiącego w bibliotecznej bandzie. Jeszcze tego samego
roku organizuje przy bibliotece koło PTTK. Pierwszym jego prezesem zostaje
Krzysiek Zieliński z Podkowy Zachodniej, w podstawówce prymus, spokojny,
zrównoważony chłopak.
Dla Witolda powołanie koła to był pierwszy zaledwie krok na drodze
naszej „resocjalizacji”. Dzięki swoim licznym znajomym i przyjaciołom
w Zarządzie Głównym na Senatorskiej, organizuje w Podkowie Służbę
Kultury Szlaku. Do biblioteki przyjeżdżają fachowcy od turystyki
zorganizowanej i prowadzą tu z nami zajęcia. Niemal wszyscy członkowie
koła wstępują do Służby. Jeszcze w tym samym roku Witold inicjuje
w bibliotece kurs dla kilku członków kadry koła, dzięki któremu
zdobywają oni uprawnienia organizatora turystyki. A ukoronowaniem Jego
wysiłków jest kolejny kurs i powołanie przy kole podkowiańskiej grupy
Straży Ochrony Przyrody. Straż była Jego ukochanym dzieckiem. Był jej
pomysłodawcą, założycielem i naczelnym inspektorem.
W Kampinoskim Parku Narodowym, fot. archiwum autora
Pamiętam, że wraz ze mną przed Czesławem Łaszkiem (w latach 1972-
1996 Wojewódzki Konserwator Przyrody – red.) zdali egzamin najbardziej
aktywni koledzy: Janek Gołąb, Adam Zamoyski, Marek Kobosko.
W tym samym czasie młodziutki (założony w 1973 roku) Bieszczadzki Park
Narodowy był w fazie organizacji. Braki kadrowe – w momencie
utworzenia i jeszcze długo później dysponował tylko jednym etatowym
strażnikiem – wymusiły na dyrekcji parku szukanie pomocy z zewnątrz.
Latem 1974 roku kilku z nas, z podkowiańskiej Straży Ochrony Przyrody,
zostało dokooptowanych do licznej grupy strażników wywodzących się
z Wydziału Leśnego warszawskiej SGGW. Jednym z nich był Kuba
Odechowski, późniejszy leśniczy w Otrębusach. Ogromna to była dla nas
nobilitacja, a dla Witolda jeszcze większa radość – oto jego dzieciaki
podejmują pierwszą, prawdziwą służbę!
Dziś, kiedy patrzę na Jego działalność w Podkowie z perspektywy czasu,
widzę, że był pierwowzorem najprawdziwszego animatora kultury. Rzucał
hasło i mobilizował nas do pracy, własne zaangażowanie starając się
ograniczyć do niezbędnego minimum. Dzięki temu, bardziej utożsamialiśmy
się z tym, co robiliśmy, i czuliśmy się za to odpowiedzialni.
Witold pilnował jednak, aby nasza służba to nie był słomiany zapał.
Zachęcał nas do częstych patroli po podkowiańskim lesie, niezależnie od
pogody i pory roku. Potrafił być również surowy i wymagający. Podczas
jednego z takich patroli ściągnęliśmy z wielkiego świerka w pobliżu
Dębaka amatora bożonarodzeniowej choinki. Nie miał najmniejszych szans
– było nas trzech...
Później, kiedy Witold opuścił Podkowę, dyscyplina się rozluźniła.
Niewielu kolegów spotykałem w lesie. Tłumaczyliśmy to sobie nowymi
obowiązkami, brakiem czasu, zaangażowaniem w burzliwe zmiany w naszym
kraju. Myślę jednak, że zabrakło spoiwa. Po prostu nie było już Jego.
Ale wiem również, że Witold zmienił nas na zawsze. Niezależnie od tego,
czym się dziś zajmujemy, nasze spojrzenie na las, góry i wodę jest
w znaczącym stopniu ukształtowane przez Niego.