Był cudownym człowiekiem. To prawda, bywał okropny – złośliwy,
kłótliwy, niekonsekwentny, niesprawiedliwy. Zawsze jednak budził podziw
– i przyciągał miłość. Przyjaciele oczekiwali spotkań, bo one zawsze
przynosiły przygodę intelektualną, uczniowie przez pół wieku i aż do
ostatnich dni przeżywali pracę z nim jako przywilej losu, odkrycie
życia. Wybaczałem mu wszystko i powszechnie mu wybaczano – chyba
dlatego, że był tak wspaniałym połączeniem żywiołu twórczego i subtelnej
kultury. Nazywał się Jan Krzysztof Meisner, ale był Krzysiem.
Współtworzył współczesną cywilizację – projektował karoserie
samochodów, aparaty fotograficzne, butelki do trunków – był też
zaciekłym wrogiem cywilizacji, bo zawsze z nią walczył w obronie lasów,
żab w stawach, kwiatów i motyli na kwiatach. Wadził się z Bogiem przez
tych proboszczów, którzy wycinają przykościelne i cmentarne drzewa,
a rozjechany kołami aut trawnik odczytywał jako znak – jutro już
koniec świata. Przemierzył cały świat, korzystając z linii lotniczych,
ale w jego rysunkach znajdziemy setki najzłośliwszych karykatur
samolotów – w obronie niepodległości chmur. Swoją twórczością
przekonywał, że świat jest barwny i wspaniały, w rozmowach często
słyszeliśmy tony kasandryczne, bo jego stylem i zasadą był sprzeciw,
przekora, kwestionowanie wszelkich hierarchii i systemów. Projektował
i uczył projektowania. Projektował w sposób głęboki i natchniony –
według niego projektując nawet drobny przedmiot, należało mieć pełną
wizję przyszłego świata, należało mieć antropologiczny i filozoficzny
pogląd na to – jaki jest i jaki powinien być człowiek, dla którego się
projektuje. Należało myśleć o wydatku energii, o pochodzeniu
materiałów, o losach pośmiertnych przedmiotu – jaki będzie z niego
śmieć, na ile zaszkodzi środowisku. Pod tym względem okazywał się
pionierem i prorokiem, o epokę przeganiającym ośrodki akademickie.
Niewielka część jego projektów doczekała się realizacji, bo bywał zbyt
nowatorski, zbyt bezkompromisowy, jego projekty aut – beskid, nowe
wersje poloneza, wyprzedzały światowe tendencje o dziesięciolecia,
bywały przedmiotem zawiści i plagiatu. Na wystawach z historii
designerstwa pokazuje się skuter osa i aparat fotograficzny alfa –
nieliczne realizacje z dziesiątków wypracowanych projektów. Krzyś,
profesor Meisner, stwarzał wokół siebie strefę twórczego fermentu.
A ci, którzy znaleźli się w jego towarzystwie, często czuli się wybrani,
nadzwyczajni, obdarzeni. Wiedzieli, że nie będzie nudno, że staną się
świadkami kolejnego odkrycia. Spojrzeniem przez krzywą szybę czy
zaparowane lustro potrafił odkrywać całe światy, koło których
przeszlibyśmy nieuważni i zagapieni – gdyby nie Krzyś. Filmował
śmiecie i listki, owady, trawki, cienie i wodę w taki sposób, że
wszystko stawało się autorską opowieścią.
Cenił sobie pojazdy, ostro zatemperowane ołówki, tusze i pisaki,
aparaty fotograficzne i kamery, kochał towarzystwo urodziwych dziewczyn,
ale nade wszystko drogie mu były wielkie, dobrze oświetlone stoły do
pracy. Najbardziej cieszyły go szalone pomysły jego studentów –
opowiadał o nich bez końca, jak wędkarz o dwumetrowym sumie.
I pokazywał zdjęcia tych projektów jak matka zdjęcia dzieci. A dzieci
odkrywały natychmiast, że Krzyś nigdy nie był dorosły – wciągały go
ufnie w swoje zabawy, dzieliły się z nim swoimi światami, akceptowały
jego szaloną narrację.
Był obecny w wielu towarzystwach – w środowiskach samochodziarzy,
w kręgach bohemy, w uczelniach artystycznych wielu krajów – od Kanady
po Irak, wśród narciarzy z Hali Gąsienicowej, wśród mistrzów designu.
Robił zamieszanie na artystycznych plenerach, kongresach i sympozjonach.
Pisał mądre książki o architekturze samochodów i o idei projektowania,
układał przewrotne wierszyki, na każde święta projektował kilka własnych
pocztówek. Malował, robił grafiki, zdjęcia, filmy i projekty.
Niezapomniane były jego wystawy indywidualne w Galerii „Dom Doktora”
w Zakopanem. Tam, u Magdy Kraszewskiej na Witkiewicza, wszystko mu było
wolno. Na wielkich płachtach posklejanych papierów, rozwieszonych jak
uprana bielizna, linie figuratywnego rysunku tańczyły nieskończone
kontredanse, postacie ludzi i zwierząt, drzewa, pojazdy, architektura
opowiadały z rozpasaniem swoje piktograficzne szecherezady. Moje
wspomnienie nie ogarnia wielości jego osoby, a tym mniej jego zasług,
dokonań, aktywności pedagogicznej, jego myśli. Dlatego chciałbym
przeczytać, co napiszą o nim inni – a przecież tylu miał przyjaciół.
Dlatego cieszę się, że dobry duch, Piotr Zapart pracuje nad stroną
internetową poświęconą pamięci Krzysia i wszystkich zaprasza do
współpracy.
Ja jednak muszę wrócić do czasów bardzo dawnych. W maju 1944 roku
okupowany przez Niemców Lublin przeżył ciężkie bombardowania alianckie.
Moi rodzice, lekarze, potrzebni byli w mieście, więc wysłali mnie
i mojego brata do położonego w lasach majątku Chojny, a gdy tam nasiliły
się działania partyzanckie, razem z ciocią i babcią znaleźliśmy
schronienie we wsi Turka pod Lublinem. Tu, w wiejskiej chałupie lub
ziemiance, spędzaliśmy wakacje głodne dość i niebezpieczne, ale dla
chłopaków ogromnie atrakcyjne. Stały się wprost wspaniałe, gdy okazało
się, że we dworku w Turce (była to chyba własność rodziny Lubeków)
chronią się przed bombardowaniami znajomi, których matki były
koleżankami naszej mamy z harcerstwa. To tam poznałem Krzysia Meisnera,
jego siostrę Jolę i ich ciotecznych braci – Janka i Wojtka Kisyńskich.
Dziewczynka nie liczyła się wtedy wcale, ale trzech trochę starszych
chłopaków, najstarszy Krzyś z pomysłami bez końca! Od tego czasu już
przez całe życie spotykaliśmy się wszyscy częściej lub rzadziej,
a zawsze też wiedzieliśmy, co u kogo słychać, śledziliśmy się
z dystansu.
O miejsce w pamięci wołają przynajmniej trzy odsłony z tej trwającej
przez dziesięciolecia opowieści. Krzyś na Hali Gąsienicowej, narciarz
– zawsze z nartami trochę bardziej nowoczesnymi niż moje. Nigdy
jednak narciarski elegant – zawsze trochę abnegat i oryginał, zawsze
w szarościach i czerniach. Jego specjalnością było przepasywanie
rzemieniem kurtek i skafandrów zaprojektowanych tak, aby je noszono bez
paska. Uparcie ciułał, zaliczał zjazdy Goryczkową i Kotłem
Gąsienicowym, nieczuły na nawet najgorsze warunki śniegowe i pogodowe.
I oczywiście był duszą nieskończonych barwnych rozmów w schronisku.
Jeździł szybko i odważnie, sztuką było zdążyć za nim. Zatrzymywał się,
abyśmy go dogonili, narty były zajęciem towarzyskim. Odsuwał na czoło
gogle i pasł oczy widokiem słonecznych wierchów.
Krzyś u siebie na Okęciu, na ulicy Astronautów – w pokoju-
pracowni wywleka na wielki stół zdjęcia, pisma nowe i zakurzone,
prospekty, rozstawia modele, odkrywa ich tajemnice. Opowiada
o pomysłach, podróżach, kongresach, starych przyjaciołach i poznanych
właśnie projektantach, o studentach, których udało mu się sprowokować do
sprytnych rozwiązań. To wszystko, ze złożonym sztuczkami
technologicznymi, jest zrozumiałe nawet dla humanistów – gdy to on
objaśnia i pokazuje. Ma dar jasnego wykładu i wszystko potrafi
narysować w trzech rzutach, w perspektywie i w karykaturze. W jego
palcach pojawiają się często tekturowe pajacyki, plastykowe laleczki,
drewniane ludziki. To nie zabawki, ale ulubione pomoce projektowe.
Dzięki nim łatwiej jest myśleć modułem ludzkim, dostosowywać każdy
projekt do ciała ludzkiego, zasięgu rąk, nawyków postrzegania.
I wreszcie trzecia odsłona – warszawski wernisaż albo wystawa
dyplomowa na akademii. Krzysztof zna wszystkich, przechodzi od jednej
do drugiej grupki, słucha, wypytuje, czasem się odezwie. Gdy był
w Warszawie, nie umiał żyć bez paru wernisaży tygodniowo. Kochał ludzi
sztuki, znał się na sztuce, potrzebował rozmowy o sztuce, musiał
wiedzieć, kto gdzie wystawia, jakie nowe pracownie otwarto w tej czy
innej uczelni, co w plastycznej i projektanckiej trawie piszczy. Lubił
sale wystawowe na Foksal, chyba także małą galerię „Pokaz”
w podziemiach na Krakowskim Przedmieściu, zawsze pędził na ekspozycje
w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego na Świętojerską i zawsze coś by
tam zmienił, poprawił.
No i opuścił nas Krzyś. Poszedł z nartami na Przełęcze w Chmurach,
a duch jego krąży nad każdym warszawskim wernisażem. Trzeba mieć
nadzieję, że niezliczone zastępy jego studentów tu i tam, za
Atlantykiem, wierne pomysłom i zasadom profesora Meisnera, uczynią świat
bardziej ludzkim.