PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 65

Ogrody – siódme otwarcie


Zainicjowane przez Magdalenę Prosińską i Łukasza Willmanna przed siedmioma laty Otwarte Ogrody są z roku na rok coraz bujniejsze, coraz bogatsze. Pomiędzy 10 a 12 czerwca otworzyło się ich w naszym mieście kilkadziesiąt! Goście Festiwalu mogli wziąć udział w nieprzebranej masie koncertów, wystaw, plenerów, warsztatów, imprez edukacyjnych, pikników i zajęć sportowych... Oto, co z tego bogactwa wybrali i opisali młodzi podkowianie.


Niecodzienne widowisko

Na inaugurację tegorocznej edycji festiwalu organizatorzy, zamiast zwyczajowego koncertu, zaplanowali multimedialny spektakl plenerowy Dżentelmen i spółka, opowiadający o początkach miasta-ogrodu. Już to samo przyciągnęło lokalną społeczność, zainteresowaną historią swojej małej ojczyzny. Niecodzienne było też zarówno miejsce – staw w parku miejskim – jak i późna, wieczorna pora. Nawet chłód i deszcz nie zdołały więc odstraszyć widzów, przybyłych licznie, by zobaczyć efekty wspólnej pracy mieszkańców Podkowy, Brwinowa i Milanówka.

Spektakl toczył się w powolnym tempie i zbudowany był z luźnej sekwencji scen, które wszakże złożyły się na spójny wizerunek głównego bohatera i przekonująco oddały klimat epoki. Tytułowego dżentelmena Stanisława Wilhelma Lilpopa zagrał Andrzej Precigs – jedyny spośród biorących udział w przedstawieniu aktor zawodowy, nasz sąsiad z Kań.

Najbardziej widowiskowym momentem spektaklu, według koncepcji i w reżyserii Joanny Sarneckiej, był pokaz tradycyjnych zapewne tańców kenijskich wokół ogniska, w scenie ukazującej wyprawę Lilpopa na safari. Pomarańczowe płomienie na tle ciemnego już nieba stwarzały aurę tajemniczości, spotęgowaną jeszcze rytmem bębnów. Zaskakujące było również wykorzystanie stawu jako sceny, a gra świateł na wodzie dodawała przedstawieniu urody. Znakomita oprawa muzyczna – utwory instrumentalne Jana Duszyńskiego i stylowa piosenka Marzenny Grzymały (panny Lili) były jego dodatkowym atutem.

Dobrym pomysłem okazało się ustawienie telebimu, dzięki któremu łatwiej było śledzić akcję rozgrywającą się w kilku miejscach równocześnie. Inna sprawa, że kamerzysta chwilami nie nadążał za aktorami; trudno też było usadowić się w taki sposób, by telebimu nie zasłaniały drzewa i by nie przeszkadzać występującym. Całkiem się tego zresztą uniknąć nie dało – brak ścisłego rozgraniczenia sceny i widowni sprawiał, że widzowie mieszali się z aktorami, co wprowadzało pewien chaos.

Pomimo tych niedociągnięć przedstawienie oglądało się z dużą przyjemnością. Widać było, że uczestnicy świetnie się bawią, a zaangażowaniem i poziomem gry nie ustępują aktorowi kreującemu postać głównego bohatera.


Agata Watemborska



Spektakl plenerowy Dżentelmen i Spółka, staw w Parku Miejskim, ul. Lilpopa; organizator: CKiIO




Bukoliczne ogrody

Podkowiańskie przywitanie lata – Otwarte Ogrody – to dla naszego miasteczka czas wielkiej mobilizacji. Co roku w programie pojawiają się nazwiska nowych mieszkańców, którzy dołączają do grupy znanych już organizatorów plenerowych imprez. Rezultat? Rokrocznie ślęczę nad rozpiską festiwalu, zastanawiając się, co wybrać, z czego zrezygnować i dlaczego większość interesujących mnie ogrodów zaczyna się w sobotę, punkt 15, w odległych od siebie zakątkach Podkowy. W tym roku z opresji wyratowała mnie babcina mądrość: „coś dla ciała, coś dla duszy”. Oddycham z ulgą.

Balsam dla ducha

Renesansowe pieśni dworskie, śpiewane w kilku europejskich językach? Ależ tak! Chyba tylko kilkugodzinny spektakl Krystiana Lupy lub koncert Filharmoników Berlińskich zdołałby przyćmić wysublimowane doznania estetyczne, podniosłość i wagę występu dwóch chórów, Pośrodku Żywota i Gregorianum – tak myślałam, przepychając się przez tłum wyfiokowanych pań w ogrodzie Hanny Gradkowskiej.

Zaczęło się solennie. Gospodyni wystąpiła na środek i w kilku zdaniach opowiedziała o programie ogrodu. Eleganccy goście kiwali głowami, obracając je to w lewo, to w prawo, by podziwiać jarzące się kolorami witraże Wandy Wimbor, zdjęcia ptaków grupy Ptakolandia, a także podkowiańską młodzież z Gimnazjum im. św. Hieronima, która czuwała nad wydawaniem napojów chłodzących i ciastek. Po chwili na zaimprowizowanej na tarasie scenie ustawił się zespół Pośrodku Żywota i odśpiewał Pase el agua, po czym jeden z chórzystów, Jan Borowiec (bas), wysunąwszy się przed szereg, objaśnił słuchaczy:

„Powitaliśmy państwa XVI-wieczną pieśnią galicyjską. «O, pani moja, Julieto, chodź do mnie skroś wodę, dam ci trzy róże!» – kusił jej bohater swą wybrankę. Po tym zaproszeniu do miłości, będziemy opiewać jej rozkosze – poczynając od całkiem niewinnych”.

W istocie. Program występu pomyślany został tak, by oddać kolejno najróżniejsze odcienie i smaczki crazy little thing called love. Było o miłosnych uniesieniach, o cierpieniach, rozterkach i triumfach. I czy to temat koncertu, czy żywa konferansjerka, a może także prażące słońce i wnuki pani domu, gaworzące na kocyku sprawiły, że przy Wiewiórek 34 zrobiło się naprawdę sielsko... Kiedy jednak na scenie pojawił się zespół Gregorianum, złożony z samych mężczyzn, atmosfera z sielankowej zmieniła się w wielce frywolną! Zaprezentowany przez nich wybór renesansowych pieśni o miłości, głównie francuskojęzycznych, okraszony był równie dowcipną konferansjerką. Przepyszne tłumaczenia i szelmowskie uśmiechy śpiewających między innymi o urokach pewnej młynareczki

La meunièère de Vernon

La meunière de Vernon,
Elle est mignonne et gorrière,
Et si elle est, ce dit-on,
De bien aimer coutumière.

Un jour tout à l'environ
d'une saussaie et rivière,
Un beau jeune compagnon
D'amour lui fit la prière.

Lors la baisant le mignon
Se prit à lui faire chère
Puis s'assit en son giron
De bonne grâce et manière.

Młynareczka z Vernon

Młynareczka z Vernon
jest czarująca i miła
a w miłości, jak mówią,
niejednego doświadczyła.

Dnia pewnego w okolicy
gdzieś na rzeczką, pośród wierzb,
tam młodzieniec pięknolicy
swe uczucie wyznał jej.

I całując miłe dziewczę
jął ją tulić, pieścić czule,
na jej łono wspiął się wreszcie...
z wielką gracją i w ogóle.


publiczność przyjmowała wybuchami radości.

Ale nadeszła chwila wzruszenia. Czy sprawiła to powaga chórzystów, kiedy wspominali tragicznie zmarłego kolegę Stasia Jonczyka, autora wszystkich przekładów, czy też harmonia głosów i owijający się wokół niższych tonów kontratenor Józefa „Dżozi” Orlińskiego? Trudno powiedzieć. Wiem tylko, że podczas ostatniej części koncertu, gdy Gregorianum śpiewało aranżacje współczesnych utworów (między innymi Can't buy me love Beatlesów oraz Can You feel Eltona Johna) w niejednym oku zakręciła się łza.

Uciecha dla ciała
Dwa lata temu miałam szczęście trafić na Tańce na dechach – ogród prowadzony przez Marysię Konopkę-Wichrowską. Tonący w mroku, który rozświetlały tu i ówdzie lampiony, z zaimprowizowanym na potrzeby wydarzenia drewnianym podestem, kojarzył się z ekranizacją Tajemniczego ogrodu Agnieszki Holland. Do tańca przygrywała praska kapela Kapsell, przypominając melodie z młodości moich dziadków.

W tym roku postanowiłam powtórzyć doświadczenie wspólnego tańczenia i wybrać się pod Pałacyk Kasyno na zakończenie festiwalu. Mając w pamięci nastrój kameralnego ogrodu Marysi, w którym wszyscy czuli się swojsko i swobodnie, obawiałam się, że pałacykowa elegancja nieco usztywni atmosferę. W wyobraźni widziałam onieśmielonych tancerzy, zerkających tęsknie na parkiet, gdzie wywija kilka półprofesjonalnych par. Na szczęście nic z tych rzeczy! Prowadząca spotkanie Anna Abramowicz miała aż nadto chętnych do nauki. Na parkiecie pląsały matki z dziećmi, licealiści i studenci, jak również nasi rodzice, a nawet co żwawsi dziadkowie. Z zapałem ćwiczyli kroki i dawali się porwać tanecznym korodowym. Gdy wyczerpani alunelulem (dosł. „orzech laskowy”; taniec rumuński – sekwencje coraz szybszych przytupywań imitują podobno rozgniatanie orzechów) schodziliśmy z parkietu, nasze miejsce zajęły bardziej stateczne pary. Zespół Sharena przez kilka godzin wygrywał tańce ludowe, w których często pobrzmiewały tradycyjne nuty bałkańskie. Jego macedońska nazwa oznacza różnorodność i wielobarwność.

I tak właśnie było. I przy Wiewiórek 34, i w Pałacyku – wielobarwnie i różnorodnie.


Maria Wróblewska



Koncert Towarzystwa Pieśni Dawnej „Pośrodku Żywota” i Zespołu Męskiego Gregorianum, ul. Wiewiórek 34; organizator: Hanna Gradkowska, patronat: TPMOPL

Potańcówka na dechach, Pałacyk Kasyno, ul. Lilpopa 18; organizatorzy: CKiIO, Stowarzyszenie LGD „Zielone Sąsiedztwo”




Zabawy przyjemne i pożyteczne

Po piątkowej ulewie, która zmoczyła aktorów i widzów spektaklu Dżentelmen i spółka, w sobotę pogoda łaskawsza. Wybieram się więc na piknik ekologiczny, tłumnie odwiedzany przez pokolenie trzydziestolatków z dziećmi. Maluchy mogą tu nie tylko wesoło spędzić czas, ale także nauczyć się wielu niecodziennych rzeczy: wziąć udział w budowie szklarni z butelek po napojach, przyniesionych przez rodziców, założyć ogródek warzywny i własny kompost, lepić regenerujące wodę kule bokashi... A lepi się je – wyjaśnia Aga Papis – z nieskażonej, lekko wilgotnej gliny (innej niż do ceramiki), następnie dodaje „emy” (efektywne mikroorganizmy), melasę z trzciny cukrowej (posłuży im za pożywkę) oraz odrobinę sfermentowanych otrębów pszennych. Po tygodniu przechowywania w ciemnym, ciepłym miejscu kule pokrywają się pleśnią – to znak, że mikroorganizmy rozwinęły się już dostatecznie, by bokashi wrzucić do szamba, do zanieczyszczonej wody bądź też użyźnić nimi glebę. Jedna kula starcza na metr sześcienny wody.

Przechodzę w kierunku dziwacznej konstrukcji z opakowań po napojach. Butelkom należy odciąć dno – tłumaczy Ania Zych – i odkręcić korek, poczym nanizać je na sznurek lub patyk, wsuwając szyjki w otwory po odciętym dnie. Tym sposobem tworzymy szczelne przeźroczyste moduły, z których następnie można złożyć ściany i dach ekologicznej szklarni.

Z pomocą jednego z rodziców zbudowano również kompostownik z europalet, którego główną zaletą – zachwala przedszkolanka – są szpary pomiędzy deszczułkami, umożliwiające niezbędny dla prawidłowego kompostowania przepływ powietrza.
Zachwycony prostotą wynalazku, wrzucam liście schrupanej przed chwilą marchwi i truchtając w kierunku przedszkolnego ogródka wypluwam resztki piasku.
Ogród prowadzimy od marca – mówi Ania Zych. – Zaczęło się od przekopania ziemi, którego dokonała Aga Papis z Maciejem Stepą, a następnie dzieci sadziły najróżniejsze warzywa. Mamy tu koper, mamy ogórki, słoneczniki, buraki. Jest i rukola (rośnie jak chwast!), poziomki (trochę przydychają, ale są!), pory, aksamitka, groszek... Rukolę już prawie zjedliśmy całą, koper można dodawać do zupy... To wszystko ma zupełnie inny smak niż ze sklepu.
Dalej stanowisko z doniczkami – dziecko może sobie przesadzić do doniczki wybraną roślinkę i zabrać do domu jako zalążek własnego ogródka.

Mijając drużynę puszczającą ogromne bańki mydlane zmierzam tam, skąd słychać bębny. W ich rytm Ewa Matysiak i Kasia Zych prowadzą zajęcia cyrkowe. Maluchy kręcą hula-hoop, mają piłeczki, pojki (piłeczki na sznurku), diabolo, ćwiczą żonglowanie i kuglarskie sztuczki – każdy stara się na miarę swych możliwości.
Później będą jeszcze zajęcia z języka jidysz – pod okiem Ani Rozenfield dzieci nauczą się pisać własne imię obcym alfabetem, a także tworzyć talizmany na kamieniach.
W sali obok film o wodzie i skutkach jej duchowego zanieczyszczenia. Wraz z zapadnięciem zmroku rozpoczyna się obiecany przez instruktorki kuglarstwa fireshow, czyli pokaz tańców z ogniem.


Jędrek Walc



Ekologiczny Ogród Dziecięcy, ul. Parkowa 16; organizator: przedszkole Kolorowa Planeta; współpraca: Jidysz Lebt




Ogród pełen niespodzianek

Co się dziś u was działo? – pytam gospodarza, gdy goście powoli się rozchodzą i można już poprosić o podsumowanie mijającego dnia. Zagrał zespół dziecięcy Tolija z Batumi – mówi Artur Tusiński – w składzie siedemnastu osób, pod batutą chórmistrzyni Ether Darczidze. Dali ponad czterdziestominutowy koncert, a jutro zagrają to samo w Romie, w ramach akcji Polscy Artyści Dzieciom Gruzji 2. Mieliśmy trochę tremy – czy przyjdą ludzie, czy będzie okej... Bo te dzieciaki przyjeżdżają do Polski dać charytatywny koncert, żeby zebrać pieniądze dla jeszcze biedniejszych dzieci z domów dziecka w Gruzji. Do kapelusza, którzy puścili sami goście, zebrano około dwóch tysięcy złotych. Prócz tego jest wystawa prac Małgosi Waśkiewicz, malarki operującej głównie pastelami, i zdjęcia z naszej podróży w Kaukaz Wysoki z zeszłego roku. Zapuszczam się w głąb ogrodu, gdzie zastaję malarkę wśród wkomponowanych w zieleń prac. Bardzo lubię malować wodę – mówi Małgorzata Waśkiewicz – tym bardziej, że robię to suchymi pastelami i samą mnie to bawi: że tak właśnie staram się oddać wilgoć wody.

A wody okropnie się boję...

Boję się wchodzić do nieznanej wody, tylko na basenie pływam i to tylko przy bandzie, kiedy czuję, że mam się za co złapać. I tak mnie woda fascynuje!

– Woda, którą pani maluje, jest głęboka, wzburzona – zauważam. – Tak, owszem. Można się jej naprawdę wystraszyć. Ale nie tylko – to na przykład jest według Opatowa. To nie jest kopia oczywiście, tylko namalowane według jego obrazu.

A te prace to widoczki i obrazy z Kurpiów, gdzie często bywamy. Robię tam zdjęcia i oglądając je w domu, przypominam sobie, jak tam było, jak wyglądało. To jest z kolei według Fałata – też woda, tylko skuta lodem. Równina mazowiecka. Gdzieś, gdzie on tam jeździł na te swoje polowania słynne i siadał sobie z boczku...

Proszę spojrzeć!

Pokazuję tu swój warsztat, mam te kredeczki, drobno połamane, bo czasem trzeba mieć ostrą krawędź. Dlatego, że te wszystkie szczególiki są malowane pastelami.

Pani Małgorzata wskazuje mi zdjęcie dwóch bassetów i obok – jego niedokończone jeszcze benedyktyńsko-pastelowe odwzorowanie na płachcie papieru pakowego.

Widzi pan, psy to moja miłość. Wodę kocham, ale się jej boję okropnie, a psów się nie boję i kocham je, również okropnie!

Podziwiam ogród, oprowadzany przez panią domu. Przy wystawie zdjęć Gosia Tusińska opowiada mrożące krew w żyłach historie z podjazdów na kaukaskie szczyty i mówi o fascynacji wszystkim, co zdołała ujrzeć z okien samochodu. Ponieważ jednak prosiła mnie o wyłączenie dyktafonu, jej historia pozostanie Atlantydą niniejszej relacji.


Jędrek Walc



Ogród Katarzyny i Artura Tusińskich, ul. Podleśna 26




Psy bardzo kochane

Wystawa psów kochanych, organizowana przez podkowiańskie liceum społeczne, weszła już na stałe do festiwalowego kalendarza. Ci, którzy przyszli na ulicę Wiewiórek ze swymi ulubieńcami, mogli wziąć udział w konkursie piękności psów; przewidziano aż pięć konkurencji: pupil publiczności, junior, senior, pies mały i pies duży. W jury zasiadał sędzia ze związku kynologicznego, który fachowo oceniał walory czworonoga, zwracając między innymi uwagę na to, czy „jest miły, aktywny, cywilizowany, i czy zachodzi reakcja z dwóch stron smyczy”.

Podczas imprezy można było obejrzeć wystawę fotografii Małgorzaty Castelli Kochany pies, odpocząć w kawiarence, w której uczniowie serwowali pyszne ciasta i kiełbaski z grilla, zasięgnąć porady weterynarza, a nawet uszczęśliwić swojego psiaka zabawką ze stoiska z akcesoriami dla zwierząt. Jednak przede wszystkim była to okazja do wsparcia schroniska w Milanówku, dla którego przeznaczono wszystkie wpływy z biletów.

Zainteresowanych, choć jeszcze niezdecydowanych na adopcję zwierzaka, przekonać mogły pokazy z udziałem kandydatów bądź rozmowa z wolontariuszami schroniska. Do serc przemawiały także rozwieszone po całym ogrodzie portrety psów, opatrzone wizytówkami z imieniem i datą urodzenia, informacją o wielkości zwierzęcia, przebytych chorobach, o jego upodobaniach, a nawet stosunku do kotów.

Wystawa to okazja do ciekawego spędzenia czasu z rodziną, w której i dorośli, i dzieci znajdą coś dla siebie. To również szansa wsparcia schroniska (nie tylko finansowo), a także nauka dla wszystkich, jak postępować z psami domownikami i jak pomóc tym, które domu nie mają. Dlatego ten punkt nigdy nie powinien zniknąć z programu Otwartych Ogrodów.


Agata Watemborska



Wystawa psów kochanych, ul. Wiewiórek 2/4; organizator: Podkowiańskie Liceum Ogólnokształcące nr 60




Herbata i origami

Nowym wydarzeniem festiwalu był ogród herbaciany. Marta Krasna zapraszała wszystkich na degustację produktów oferowanych przez świeżo otwarty sklep Oolong Teahouse. Skosztować można było pobudzającej chińskiej herbaty zielonej (z nutką jaśminu) oraz orzeźwiającej – z czerwonej pomarańczy. Gospodyni służyła także profesjonalną poradą w sprawie doboru herbat.

Ciekawym urozmaiceniem spotkania przy herbacie – zwłaszcza dla młodszych uczestników – był pokaz japońskiej sztuki origami. Chętni mogli nawet wziąć udział w warsztatach tej sztuki składania papieru i pod okiem mistrzyni samemu złożyć, na przykład żurawia.

Niewątpliwą zaletą nowego miejsca na mapie Podkowy jest jego kameralność i zaangażowanie pani Marty, której wyraźnie zależy na krzewieniu kultury picia szlachetnego napoju. Na stronie www.oolongteahouse.pl znaleźć można ciekawostki herbaciane (i kawowe), opinie klientów, a także (pod datą 13 czerwca) wpis właścicielki: „Przed Oolong Teahouse pojawiły się stoliki, co oznacza, że niebawem będzie można napić się czegoś (na początek proponuję kawę), odpocząć, porozmawiać czy poczytać dobrą książkę”. Otóż to!


Agata Watemborska



Ogród herbaciany, ul. Brwinowska 2; organizator: Oolong Teahouse, Marta Krasna




Kawałek świata w ogrodzie

Z Mileną Łakomską rozmawia Jędrek Walc


Opowiedz, Mileno, jakiż to kawałek świata udało ci się zmieścić w kawiarnianym ogródku.

Pokazałam slajdy z różnych krajów, z dwóch większych wypraw. To były zdjęcia z Indii, Tajlandii i Kambodży, w takim miksie wszystkiego – warzywniaki, stragany z jedzeniem, miejsca, ludzie... Bardzo dużo kolorów, wszyscy się zachwycali tymi kolorami.
Zależało mi na tym, żeby pokazać te slajdy właśnie w ogrodzie. Nie było to takie łatwe, bo o 19 jest jeszcze jasno, a w piątek w dodatku było zimno, więc puściłam slajdy wewnątrz kawiarni na rozsuwanym ekranie. Dopiero w sobotę rozwinęłam ekran w krzakach, w cieniu i to się bardzo sprawdziło. Mimo że było jasno, wszystkim się podobało.

Czy ograniczyłaś się do pokazu, czy także dzieliłaś się wrażeniami ze swoich podróży?

Pierwotnie nie zamierzałam opowiadać o tych podróżach, bardziej zależało mi na tym, żeby każdy sam sobie popatrzył, wysnuł własne refleksje, podomyślał się, z jakiego kraju są zdjęcia. Kiedy w grę wchodzą Indie i Tajlandia, jest to stosunkowo proste, trudniej jest zgadnąć, gdzie jesteśmy, gdy patrzymy na fotografie z Tajlandii i z Kambodży.
W sobotę byli tacy państwo, co mnie swoimi pytaniami bardzo umiejętnie, przesympatycznie wręcz, podpuścili... Poopowiadałam... Zrobiła się w ogródku taka fajna atmosfera, że wszyscy się włączyli i nawet jeśli sami nie zadawali pytań, słuchali uważnie.
Równocześnie po sąsiedzku, u Magdy, w „Między winami” była wystawa zdjęć z Brighton. A w niedzielę Marco, jej mąż, miał wykład o kuchni włoskiej i pokazywał, jak się gotuje makaron. Ja, niestety, nie mogłam zajrzeć, bo byłam zajęta gośćmi Milimoi, ale ci, którzy wpadali do nas z talerzem makaronu czy risotto, mówili, że bardzo to fajnie wypadło..

Udało ci się samej odwiedzić jakieś ogrody?

Jak co roku nie (śmieje się)... A postanowiłam, że ten rok poświęcę na to, by zostać dokumentalistką! Bo bufetową, stylistką i dziennikarką już byłam. I teraz myślałam, żeby dokumentować wszystko na fotografii. Zwłaszcza to, co się dzieje w czasie Otwartych Ogrodów. Ale jak już miałam wyjść, to zrobił się wielki ruch. Wszyscy naraz chcieli kaw, ciast i koktajli... Więc może za rok?



Kawałek świata w ogrodzie, ul. Modrzewiowa 33; organizator: Milimoi.





PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru