Kulminacją snu pijanego wozaka z Podkowy Maniusia Banego, tytułowego
bohatera opowiadania Bogdana Wojdowskiego, jest przekroczenie, można
powiedzieć „klasowe”. Oto Maniuś Bany zawadiacko zajeżdża ze swoją
Zochą już nie furą z węglem, a elegancką bryczką, „lśniącym cackiem” pod
kościół w trakcie ceremonii Autosacrum, a ksiądz proboszcz, ignorując
zastrzeżenia wikarego do tego powozu, decyduje – jak to we śnie –
„Niech tam, poświęć i ten wóz, Alojzy!”.
W trakcie kręcenia małego dokumentu „PoLe Widzenia...”
o pobycie pisarza w Podkowie Leśnej, siedząc na koźle ostatniego chyba
wozaka miasta-ogrodu, Tadeusza Pędziora, dowiedziałem się, że od
jakiegoś czasu do „rowerosacrum” doszło jeszcze i „koniosacrum”, że
oprócz samochodów i rowerów święcone są też pojazdy konne, a więc przy
okazji i same konie. Wozak nie był specjalnie skory do rozmowy, ale
jako że nie wyobrażałem sobie jednogodzinnej przejażdżki w zupełnym
milczeniu, zagadywałem go i skwapliwie słuchałem jego skąpych
odpowiedzi. Wobec niezbyt klejącej się rozmowy zadałem
pytanie, czy koń Misiek, który wiózł węgiel i nas przez podkowiańskie
ulice aż do Brwinowa, przecinając w ryzykowny sposób drogę krajową 719,
też był święcony wraz ze swoim wozem. Pan Pędzior żachnął się: dotyczy
to wyłącznie koni z klubów jeździeckich.
Do tej pory mam wrażenie, jakby sama informacja wozaka
o nowym rytuale była raczej częścią fantastycznego opowiadania
Wojdowskiego niż stwierdzeniem faktu. Pan Tadeusz, wspominając tradycję
Autosacrum, nieco też konfabulował i na konkretne pytania odpowiadał
wymijająco. On sam zaś wydawał mi się coraz bardziej postacią
z opowiadania Wojdowskiego i nie byłem pewny, czy sportretowany w nim
wozak Felek Paździor nie jest właśnie Tadeuszem Pędziorem, a raczej jego
modelem: jeden i drugi są w końcu z Owczarni. „Fura” zaś, wraz
z ciągnącym ją przez podkowiańskie ulice i uliczki Miśkiem, wedle
jakiejś dla Niepodkowianina zagadkowej topochoreografii, też wydaje mi
się, gdy oglądam ją teraz na wykonanym wtedy zapisie, bardziej wozem
z opowiadania Bogdana Wojdowskiego niż realnym pojazdem z końca
pierwszej dekady XXI wieku. Jednocześnie zaś ma w sobie paradoksalnie
coś z pojazdu... przyszłości. W zupełnie zwyczajny, a jednocześnie wręcz
surrealistyczny sposób zahaczaliśmy – jadąc tym wozem – o samochody,
owe stukonne pojazdy, w sposób tak nieznośny dominujące nasz czas.
Mijały nas albo wyprzedzały, co chwila wyłaniały się jak zmotoryzowane
widma z zaułków i znikały; wydawały się być intruzami w wyludnionym
jeszcze o tej porze mieście-ogrodzie, podczas gdy nasz pojazd
jednokonny bardziej wpasowany był organicznie w zieleń i defiladę
mijanych drzew. A stukot kopyt był od początku, jak tylko ruszyliśmy
w tę nierealną, a jednocześnie przyziemnie celową podróż, narkotyczną
muzyką konkretną, która świetnie wniknęła w ciszę podkowiańskiego
poranka, zakłóconą tylko dobiegającym z ogródków ujadaniem psów.
Opozycja wóz – samochód dominowała w trakcie tej jednogodzinnej
przejażdżki. Spytałem się w pewnym momencie pana Paździora –
Pędziora, znów w celu podtrzymania rozmowy, czy ma prawo jazdy. Okazało
się, że pracował w Warszawie przy samochodach, przez długie lata. Ale
teraz znów powrócił do konia, wozu i węgla.
Zaintrygowało mnie pytanie o nową, doczepioną do auto-
i rowerosacrum ceremonię, tak bardzo, że zdecydowałem się zadzwonić na
plebanię. Połączono mnie z księdzem proboszczem, gdyż sekretariat nie
umiał odpowiedzieć na moje pytanie albo nie czuł się uprawniony. Gdy
opowiedziałem proboszczowi O. w dość bełkotliwym skrócie, co jest
przedmiotem mojej ciekawości, poprosił, żebym zadzwonił 10 minut
później: załatwia właśnie bardzo ważną sprawę... 10 minut, a nawet 15
minut później nie udało mi się już uzyskać połączenia...
Koniosacrum czy nie: sen bohatera Wojdowskiego, bez- albo
ponadklasowe niejako zrównanie konnego powozu ze święconymi
ceremonialnie autami, zdaje się nie spełnił się do dziś dnia. Ale dzięki
temu utopijny potencjał tego oniryczno-realistycznego opowiadania się
nie wyczerpał. Podobnie jak nie wyczerpał się utopijny potencjał
zdań z książki Chleb rzucony umarłym, owej wielkiej nadrealnej, ale
i radykalnie realistycznej powieści, która w dużej części powstała
w Podkowie, a które to zdania przypomina w swojej wypowiedzi dla naszego
filmu Piotr Matywiecki jako najważniejsze przesłanie w tej powieści:
„(...) Świat może będzie... życie może było... Gdzie jesteście, ludzie
przyszłości? (...)”.
Okazuje się, że owa futurologiczna nadzieja, która
sprawia, że książka Wojdowskiego nie jest wyłącznie kartką wydartą
z koszmarnej przeszłości, posiada swoją paralelę, i pewnie nie jedyną,
w innej dziedzinie humanistyki, jaką jest filozofia, i to filozofia
najwyższego lotu, a raczej jej radykalne przekroczenie w postaci
unicestwienia metafizyki jako nieprzydatnego już narzędzia naszych
czasów. W wywiadzie telewizyjnym z 1969 roku Martin Heidegger sięga
w wyreżyserowanym geście po swoje notatki i cytuje z nich podniosłym
tonem zdanie Heinricha von Kleista: „Ustępuję miejsca temu, kogo
jeszcze nie ma, i chylę na 1000 lat naprzód czoła przed jego duchem”.
Heidegger nie dodaje już nic od siebie, śle jednak
triumfujące spojrzenie w stronę swego rozmówcy: zdanie Kleista
potwierdza bowiem jego własną, wcześniej sformułowaną diagnozę: trzeba
na nowo przemyśleć myślenie, za pomocą wciąż odradzającego się
i obumierającego języka. Zadanie, którego podejmie się być może jakiś
człowiek przyszłości, a któremu nie sprostał obecnie nikt, nawet sam
Heidegger mimo znanych nam wysiłków patroszenia i maltretowania języka.
Nie sądzę, by Wojdowski miał w zdaniu, eksponowanym przez
Piotra Matywieckiego, coś porównywalnego na myśli. Nie o taką zresztą
zgodność z myśleniem ze wszech miar podejrzanego, choć kultowego filozofa
tu chodzi. Raczej o perspektywę, o porównywalnie radykalną ocenę
świata, która domaga się przekroczeń zastanych wymiarów, głównie
wymiarów myślenia i czucia. Sądzę, że Wojdowskiemu chodziło bardziej
o to drugie, z dodatkiem „współ”.
Chleb rzucony umarłym z jego centralną postacią doktorem
Obuchowskim jest tego dowodem. Chociaż na punkcie języka mógł się
zetknąć z („eschatologiczną”?) perspektywą Heideggera, tyle że jego
polifoniczny język bije heideggerowskie wygibasy na głowę. Lecz nie
wydaje się to już być perspektywą, która otwiera się w warunkach
Podkowy, owej dla Wojdowskiego tak szczęśliwej i owocnej.
Wolałbym, idąc tymi krętymi tropami, a jednocześnie nie
spuszczając z oka niewyświęconego ogona konia Miśka, zadać raczej pytanie
prześmiewcze: Gdzie jesteście... konie przyszłości?
P.S. A na marginesie paraleli tego jednego, ale fundamentalnego wątku
w dziele filozofa i w dziele pisarza chciałoby się zadać mniej już
prześmiewcze pytanie: jak to się stało, że myśliciel, który
sympatyzował z nazizmem, stał się w naszych czasach filozofem istotnie
kultowym, podczas gdy pisarz, który był ofiarą nazizmu i sprzeciwił mu
się w niesamowitym dziele, o którym Piotr Matywiecki słusznie mówi, że
jest „arcydziełem”, nie jest szerzej znany we własnym kraju, nie jest
w żaden sposób „kultowym” pisarzem, choćby w takim wymiarze jak nim był
i jest Jarosław Iwaszkiewicz? Wiemy od dawna, że zło ma większą siłę
przebicia, jest źródłem fascynacji daleko większej, niż naga wartość
czyjegoś dzieła, jego kompleksowość, ciężar gatunkowy, artyzm, twórcze
szaleństwo. Stąd np. tradycyjny diabeł – który buszuje w takich
dziełach teścia Wojdowskiego jak Kościół w Skaryszewie lub Matka
Joanna od Aniołów, ten tradycyjny diabeł, który obrał sobie, zgodnie
z relacją Marii Iwaszkiewicz-Wojdowskiej w jej zbiorze Z pamięci,
za swoje siedlisko malutki most w Podkowie, wciąż straszy i cieszy się
wzięciem, a „diabeł-pustka” (Różewicz), ten megadiabeł, który na
masową skalę zwyciężył kulturę, który stał u kolebki Zagłady i nadal
sieje spustoszenie w umysłach i sercach Europy oraz świata, zdaje się być
przeoczony. Powieść Chleb rzucony umarłym temu nowemu diabłu właśnie
próbowała się przeciwstawić – całym geniuszem swojego autora. Nasz
film chce być malutkim kamyczkiem pod budowę jego pomnika, właśnie tu,
w miejscu, gdzie to arcydzieło nabrało ostatecznego kształtu.