PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 65

Marie Hesse


Podróż do Estonii


Jest lato 1876 roku. Marie Hesse (1842- 1902), de domo Gundert, primo voto Isenberg, wraz z drugim mężem, Johannesem Hesse (1847- 1916), oraz pierworodną córką z tego związku, roczną Adelką, udają się z wizytą do teściów w Estonii. Marie, wywodząca się z rodziny znanych szwabskich pietystów i misjonarzy, urodziła się i wiele lat spędziła w Indiach, u boku rodziców i pierwszego męża. Teraz wybiera się do dalekiej Estonii – do miasteczka Weißenstein (obecnie Paide), z wizytą do teścia, doktora Carla Hermanna Hessego (1802- 1896), znanego i uwielbianego w okolicy lekarza i filantropa, oraz do jego trzeciej żony, Adele von Berg (1821- 1891). W domu teściów roi się od ludzi – liczni (rodzeni oraz przyrodni) bracia i siostry męża, krewni, przyjaciele z sąsiedztwa. Trwają białe noce, spacery, konne przejażdżki, nieustanne śpiewy, biesiady i pikniki. Życie toczy się w ogrodzie. Marie, z początku przejawiającą lekkie poczucie wyższości, ogarnia zadziwienie; zdumiewa ją wszystko: lekkość bytu, wystawność życia i całowanie po rękach. Na dodatek zachwyca się ona tak odmienną od własnej pobożnością doktora Hessego, który – co widać pomiędzy wierszami – pokpiwa sobie troszkę z zasadniczego i często cierpiącego Johannesa. Do tego kwitną róże i lilie, podaje się herbatę z samowarów, niesłychane ilości masła i śmietany, zsiadłe mleko, sałatę na słodko, maliny, raki, a nawet (co wiemy już z innego źródła) kogel-mogel – rzecz w Niemczech nieznaną. W listach do rodziny oraz w dzienniku Marie opisuje życie codzienne na estońskiej prowincji, malując obraz minionego świata bałtyckich Niemców, świata, który nieodwracalnie przeminął.
Hermann Hesse urodził się rok później po opisanych tu wydarzeniach i nigdy nie był w Estonii, choć znał z bliska wielu spośród swych bałtyckich krewnych.



Do rodziców
Weißenstein, 8 lipca 1876

Kochani Rodzice! Johannes pisał już do Was ze statku, a teraz ja piszę dalej z nowej ojczyzny. Tak, Bogu niech będą dzięki, już tu jesteśmy, a wszystko okazuje się o wiele piękniejsze i milsze, niż myślałam. Spróbuję opowiedzieć wszystko po kolei. A więc w Lubece wsiedliśmy na statek, przez jakieś dwie godziny płynęliśmy po Trave, a potem po pięknym morzu: powietrze cudowne, wspaniały zachód słońca – dopiero po godzinie dziewiątej, koło dziesiątej jest jeszcze jasny dzień, a o drugiej nad ranem słońce znowu zagląda do kajuty i budzi Adelcię, która od tej chwili chce tylko się bawić i pić. Mleko skwaśniało, więc gotowaliśmy jej kaszkę Nestle'a, używając wody kolońskiej, bo spirytus [w maszynce] się skończył!

We wtorek o dziewiątej rano przybyliśmy do Rewla1, tóry położony jest cudownie.
Najpierw trudności z urzędnikami celnymi itd., wreszcie można wysiąść na ląd, gdzie na brzegu stoją prześmieszne figury: kobiety we wspaniałych czepcach i z bosymi nogami, woźnice w długich surdutach, nędzni urzędnicy w wyświechtanych mundurach, chłopi estońscy o kędzierzawych włosach itd. Z bliska Rewel nie przedstawia się tak pięknie, jak z daleka, bruki okropne, poza wszelką krytyką, brud, ciasnota, wszędzie roi się od najosobliwszych wozów i taczek; dzień i noc nie kończący się łoskot; ludzie ożywiają się naprawdę dopiero wieczorem, powozy jeżdżą nawet po północy, a potem, już przed świtem, gromadnie zjeżdżają się do Rewla chłopi ze wsi.

Nieopisanie komiczną dorożką udaliśmy się do pięknego domu barona Stackelberga, gdzie zastaliśmy wszystkie drzwi pootwierane na oścież, ale z początku nie było widać ani śladu człowieka. W końcu Johnny'emu2 udało się wytropić starego barona przy toalecie i zostaliśmy powitani przez niego w najmilszy i najserdeczniejszy sposób. Ciocia Catty była nieobecna, gdyż oczekiwała nas dopiero wieczorem, wkrótce jednak przybyła i była bardzo miła. Doznaliśmy wiele dobra i przyjaźni ze strony ich obojga, zatroszczono się również we wzruszający sposób o Adelcię, a mała radośnie przyglądała się pięknym obrazom, licznym lustrom, żyrandolom i wszystkiemu dookoła, zdaje się, że jej się podobało, szczególnie na balkonie. Później dziecko było bardzo niespokojne i niezadowolone, kiedy zabrano je ode mnie; w nocy światło i okropny hałas uliczny nie pozwoliły nam na wiele snu.

W czwartek rano, w towarzystwie barona Unger-Sternberga, wyjechaliśmy z Rewla pociągiem. Podróż koleją trwała jakieś dwie godziny, potem wysiedliśmy, wypiliśmy herbatę i wsiedliśmy na zaprzężony w trzy konie wóz, którego nie da się tak łatwo opisać. Jazda bardzo podobała się Adelce: była milutka, na przemian spała, śpiewała, śmiała się i piła. Nasz pojazd poruszał się z osobliwym łoskotem, nie można było o nic się oprzeć, do tego zanosiło się na deszcz. Na następnej stacji (oddalonej od pierwszej o 20 wiorst) poprosiliśmy więc o kryty powóz i po długim czekaniu otrzymaliśmy trochę bardziej cywilizowany, jednakowoż dostatecznie zabawnie wyglądający pojazd, którego pokrycie chroniło nas z trzech stron przed deszczem. Byliśmy zresztą w bardzo dobrym humorze, śpiewaliśmy i około pół do piątej dotarliśmy do Kaltenbrunn3, gdzie Johanna ze swoim kuzynem Reinholdem Stackelbergiem i jego żoną od dawna nasłuchiwali dzwonienia pocztowej bryczki, oczekując nas z pysznym jedzeniem. Było tam przemiło, tak serdeczne powitanie i ta swobodna, niewymuszona gościnność sprawiała nadzwyczaj dobroczynne działanie. Johanna dowiedziała się w Weißenstein, że będziemy tego dnia przejeżdżać, i machała do nas już z daleka. Adelcia ucieszyła się na widok małego Woltera i z upodobaniem obgryzała kurze udko. Po krótkim popasie pojechaliśmy dalej, aż wreszcie dało się dojrzeć wieżę kościelną i rosyjskie kopuły wraz z wieżą zamku w Weißenstein.

Po siódmej wieczorem nastąpiła szczęśliwa i piękna chwila, kiedy przed wejściem do rodzinnego domu małżonków Hesse spotkały się wszystkie ich dzieci. Hermann pomógł mi przy wysiadaniu, biorąc małą z rąk Johnny'ego i kładąc ją w ramiona dziadka. Czułam się, jak gdybym znała już ich wszystkich, nie trzeba było nikogo przedstawiać, rzucaliśmy się sobie na szyję i cieszyliśmy się serdecznie. Papa Hesse był bardzo wzruszony, głośno wychwalał łaskawość Pana, wziął mnie w ramiona i powiódł przez cały dom i ogród, radośnie wiwatując. Potem podano herbatę, przygotowaną przez starą, garbatą Annę, a serwowaną przez młodą Gretę. Gotuje młoda Anni, a słodka Liny wiernie służy Adelci – już od dawna cieszyła się i ciągle dopytywała: „Kiedyż to przyjadą mój pan i panienka?”. Adelka szybko przywykła do Liny, ale całkiem boi się starej Anny o pomarszczonej twarzy, noszącej wysoki estoński czepek, który stoi na głowie jak wieża; zaczyna krzyczeć, kiedy ta znajduje się w jej bliskości.

Georg, najmłodszy z braci Johannesa, urósł jeszcze trochę; Gustav jest potwornie wielki i gruby, dobroduszny, żartowniś i pełen humoru, z wielkim talentem aktorskim; Hermann, najukochańszy, najmniej wymagający, miły, przyjacielski człowiek, od razu nawiązał najtkliwszą przyjaźń z Adelką, która lubi jego towarzystwo. Jenny wygląda bardzo źle, chociaż jest zawsze pogodna i wiernie troszczy się o wszystkich...

Pierwszą noc spędziliśmy w pokoju gościnnym, ale nazajutrz przeprowadziliśmy się do dwóch miłych pokoi, położonych naprzeciw rodziców, bo w domu jest przecież pełno ludzi i nigdy nie bywa spokojnie; kochani rodzice zaoferowali te pokoje swoim gościom. Jest tu tak miło i swojsko; możemy pójść do siebie, kiedy chcemy, jak na przykład teraz, aby pisać; a przecież wciąż pozostajemy we [wspólnym] domu, zaglądamy bezpośrednio do pokoju Papy, a mając własny klucz, zawsze możemy wychodzić i wchodzić. Oczywiście prawie zawsze jesteśmy na dworze, najczęściej w ogrodzie, przedstawia się on naprawdę miło, pięknie i wspaniale: ze śmiejącymi się rabatami kwiatów, pięknymi dróżkami, którym bracia nadali odpowiednie nazwy, z cienistymi placykami i świeżym zielonym gazonem. Papa zna i kocha każdy kwiatek, każdą sałatę, każdą roślinkę, wszystkie są dla niego jak własne dzieci! Żyje się w ogrodzie, je się tu śniadanie i kolację, po posiłkach drzemie się na trawie, gra, studiuje, pracuje i śpiewa, wiedzie się wesoły i świeży wakacyjny żywot, zdrowy i wyborny.

Jednak dzisiaj wszyscy udaliśmy się poza miasto, na łąki, zebraliśmy siano, położyliśmy się na nim i śpiewaliśmy, tak że była to prawdziwa rozkosz. Papa, sędziwy radca stanu, w koszuli z podwiniętymi rękawami, szedł w zawody ze swym potężnym synem Gustavem, który pod względem siły fizycznej jest prawdziwym Herkulesem. Johannes także pomagał przy sianokosach i był przy tym taki szczęśliwy, czuł się świetnie, w ogóle jest zupełnie zdrów i pogodny, bawi się i je wszystko z nami.

Ani słówkiem nie wspomniałam dotąd o Mamie – kochanej, dobrej Mamie, zawsze tak pełnej dobroci i uwagi względem wszystkich! Ma ona w istocie dar zarządzania domem, wszystko idzie po jej myśli i zgodnie z jej smakiem, a ona sama wydaje mi się piękniejsza i młodsza niż niegdyś w Calw. Jak królowa kroczy pomiędzy synami, kochana i szanowana przez wszystkich. Obrazy na ścianach, pięknie ilustrowane sentencje itd. prawie wszystkie wyszły spod jej ręki. Papa mówi, że jeśli chodzi o pracę w ogrodzie, ona jest głową, a on tylko ręką, wszystko wokół niej jest piękne. Nauczyłam się już całowania w rękę i pozwalania na to, bez tego nie można się tu obyć... Stara przyjaciółka Papy, pani von Dittmar, przysłała wielkie, wspaniałe cielę i całe wiadro masła na powitanie Johannesa.

Do ojca
Weißenstein, 14 lipca 1876

W poniedziałek wieczorem razem z licznym towarzystwem zostaliśmy zaproszeni do pastora z okazji urodzin pastorowej. Siedzieliśmy w ogrodzie aż do jedenastej w nocy i wiele śpiewaliśmy. W te jasne, długie dni całkowicie traci się poczucie czasu. Papa Hesse był najweselszym wśród wesołych, w drodze powrotnej przez miasto kazał młodym śpiewać jedną pieśń za drugą, a w końcu powiedział: „A teraz zaśpiewamy naszemu misjonarzowi małą serenadę, tylko po cichutku!”. Tak więc odśpiewano piosenkę pod oknem Johnny'ego (który wymknął się wcześniej niezauważony), co obudziło Adelcię ze słodkiej drzemki i zaczęła krzyczeć!

We wtorek rano przyjechał konno baron Stackelberg ze swoją siostrą Welly z Röal. Z prawdziwym samozaparciem przywlekli tu dwa osiodłane konie oraz amazonkę. Pojechaliśmy więc z nimi do ich dworu i spędziliśmy tam mimo deszczu miły dzień; wieczorem można było przejść się po lesie, a potem wróciliśmy ich powozem do domu. Nazajutrz Johnny był zupełnie zdrętwiały od konnej jazdy, ja nic nie czułam i bardzo się już cieszę na następną przejażdżkę.

Pastor jest bardzo miły, przynosi mi róże ze swojego ogrodu i poprosił Johannesa o wygłoszenie kazania. Jest tu wielu przyjaciół, [zewsząd] doznajemy wiele miłości. Wokół Papy gromadzą się wierni z całej okolicy, jest prawdziwym patriarchą – wspaniały człowiek!

Dziennik
17 lipca 1876

Ojczulek opowiada mi o swojej pierwszej żonie (matce Johannesa Hessego), która nie była wierząca, kiedy ją pojął; stoczył z nią wiele walk, nie chciała jechać do Weißenstein, w tamtejszym kręgu życia religijnego czuła się nieszczęśliwa itd. Później odnalazła Jezusa i była gotowa na niespodzianą śmierć. Siedząc przy stole, zawołała nagle: „Och, moje serce! Jak mi źle!” – i upadła martwa na podłogę, trafiona udarem, mając właśnie urodzić swoje siódme dziecko. Mądra, spokojna i pracowita kobieta, ale cierpiąca na okropne bóle głowy i melancholijnego usposobienia.

Do rodziców
Weißenstein, 20 lipca 1876

W niedzielę Johannes wygłosił kazanie o cudownym połowie Piotrowym; kościół, zwykle na wpół pusty, tym razem był zapełniony, stały przed nim wszelkie możliwe powozy i ekwipaże. Tylko od Stackelbergów przyjechało ich osiemnaście – z czterech różnych majątków, po części dosyć daleko położonych. Po kazaniu nastąpiły niekończące się wizyty, ale mój Johnny dostał okropnego bólu głowy i bardzo wymizerowany położył się do łóżka; nikt go nie oglądał poza drogą Johanną oraz ciocią Catty. Jednak nie tylko goście przyjechali do domu, dostarczono również pod dostatkiem masła, chleba, ogórków i jagód. Na dodatek po południu nadeszła z Rewla mała skrzynka, która wszystkim nam sprawiła wiele radości i prawdziwie nas zbudowała, choć zawartość jej była bardzo materialna. Wypakowaliśmy z niej wino, szampan, ser, sardynki, cukierki. Przysłał ją niejaki Friedrich Starck, kupiec delikatesów z Rewla, razem z miłym listem. Ten Friedrich Starck był niegdyś biednym estońskim chłopcem, którego Papa wziął z ulicy, kazał wszystkiego uczyć, a potem dał mu posadę służącego. Był to zupełnie ubogi, ale bardzo zdolny, ambitny chłopak, tu wyszkolony i ciągle dalej się uczący, z własnej potrzeby. Później spotkał się z pewnym greckim świętym, razem z nim czytał po nocach legendy i zapragnął także zostać świętym, w niedziele nie chciał zaprzęgać dla Papy koni itd. Papa wsadził go bezprawnie na jeden dzień do więzienia, żeby przemówić mu do rozumu, wypuścił go potem na wolność i chłopak wstąpił gdzieś na służbę. Potem wrócił do krawiectwa i żył tutaj. Nagle zupełnie zwariował, biegał nagi po ulicach, wybijał szyby i wszystko niszczył. Wezwano Papę, obłąkany poszedł za nim jak jagnię, przywdział szlafrok i trzewiki, Papa pod ramię odprowadził go do mieszkania, położył do łóżka i skrępował; wtem nieszczęśliwy pluje nań, rzuca mu w twarz i w głowę nożyce, żelazko, łokieć, grozi, że go zabije, i wścieka się strasznie. Papa był tam samiusieńki. Wreszcie ktoś nadszedł; Papa prosi, aby przyprowadzono ośmiu żołnierzy. I oto skrępowali szaleńca, wsadzili do powozu i zawieźli do Rewla do domu wariatów, skąd po dłuższym czasie odesłano go jako nieuleczalnie chorego.

Papa leczył go zatem, podczas gdy ten miewał przerażające ataki epileptyczne – i oto spójrzcie: Bóg uczynił cud i uleczył biedaka od obłędu oraz padaczki, dał mu też nowe serce i bogobojny umysł. Wtedy został on krawcem i dźwigał się coraz bardziej o własnych siłach. Ostatnio został kupcem i – jak pisze – śle swemu dobroczyńcy ofiarę z pierwszych owoców swej pracy! Ma już dwie córki, które zarabiają na chleb jako nauczycielki, i każe je dobrze wychowywać, jedna bierze nawet lekcje gry na skrzypcach. Możecie sobie wyobrazić, jak ojczulek się cieszył.

W poniedziałek Johannes poczuł się lepiej i wszyscy razem poszliśmy na spacer do Müntenhoff, pięknego majątku z wielkim lasem, romantycznymi wąwozami, starym kamieniołomem itd. Ojczulek, tryskając niewyczerpaną energią, przygotował tam piękny stos z suchych gałęzi, pni i jodłowego chrustu – i roznieciliśmy wspaniałe ognisko! Myślałam o moim [własnym] Ojczulku w domu, który też tak lubi palić ognisko. Pod tym względem można tu się zachowywać równie swobodnie jak w Indiach.

Wieczorem papa Hesse odprawiał zwykłą godzinę biblijną – poświęconą Psalmowi 76, przejmująco naiwnie, jasno i wiele się modląc. Od kiedy tu jesteśmy, dwa razy wzywano go do sekcji, z tego raz do pobitego na śmierć Estończyka. Teraz, w starości, podobne rzeczy są dla niego trudne. Poza tym całkiem rześki i pogodny przyjmuje chorych w swoim gabinecie, a chłopi się do niego zbiegają. Kiedy tam ostatnio siedzieliśmy, powiedział mi: „To jest mój najmilszy pokój, cudowny podarunek od mojego Boga. Nigdzie nie ma przyjemniejszego gabinetu lekarskiego. Niech w salonie dzieje się, co chce, chorzy wchodzą tutaj niezauważeni; zamykam drzwi i zaczynam. Tak, tak, ten pokój jest [miejscem] uświęconym”. Ja na to: „Przez modlitwę”. Ale on uśmiechnął się miło i powiedział dobrodusznie: „Hmm..., no tak, rozumie się – to także... ale sądzę raczej, że został uświęcony przez ciężką pracę. Wytrwałą pracę i nieubłagane posłuszeństwo, na tym właśnie polega prawdziwe poświęcenie. Ha! I Bogu dzięki, przez te czterdzieści pięć lat pracowałem jak wariat!”. Tak jest również dzisiaj: właściwie nie pisze ani nie praktykuje, ale jak parobek pracuje w ogrodzie, w najświetniejszym stroju – wysokich butach, starym kapeluszu i wytartym ubraniu, a następnie zlany potem powraca do domu, mimo to pełen wdzięczności i radości z powodu swoich ukochanych roślinek, robi toaletę i pojawia się przy stole. Po południu zawsze śpi dwie godziny, co jest konieczne dla starych ludzi w tym kraju, pełnym letniego światła, gdy sen nocny trwa zbyt krótko. Ja także często kładę się na godzinkę po jedzeniu, bo spędzam niespokojne noce z Adelką, a także mimo woli ciągle zbyt późno chodzę spać, ponieważ kolację podaje się dopiero o godzinie dziewiątej, a potem w ogrodzie zaczynają się miłe zabawy albo muzykowanie itd.

Wczoraj od szóstej do kwadrans po siódmej Johannes odprawiał w kościele godzinę biblijną, potem udaliśmy się na spacer – na położony w odległości dwóch wiorst cmentarz, a na kolację wróciliśmy dopiero o pół do dziesiątej.

Na cmentarzu było ślicznie. Pięć grobów rodziny Hesse leży koło siebie, obok dla wypoczynku stoi ławka pod trzema wielkimi drzewami, które ojczulek sam zasadził. W drodze powrotnej na horyzoncie widzieliśmy najwspanialszą zorzę wieczorną, a Weißenstein wyglądał zachwycająco w tym szczególnym świetle, z zieloną rosyjską cerkwią, białą wieżą kościoła luterańskiego, pięknymi ruinami i wałami. Przez całą drogę śpiewaliśmy pieśni, a ojczulek, niski pomiędzy postawną mamą oraz jeszcze większym od niej Gustavem, kroczył radując się, wesół i gotów na to, aby umrzeć, a także aby żyć...

We wtorek obejrzeliśmy założony przez ojczulka przytułek dla ubogich, którego gospodarzem jest dobry i gruby Malz – wykształcony Estończyk, prawdziwy chrześcijanin i przyjaciel misji. Jego miła żona podała nam zaraz wyborną kawę. Córeczka przybiegła w podskokach, bosa, oddaliła się jednak nieco zmieszana. Nieustannie widuje się bosych Estończyków z butami w ręce, bo przy dłuższym marszu tak jest im wygodniej. Długowłosi żebracy, którzy się tu kręcą, bosi, w brązowych kapturach i z wielkimi żebraczymi worami, stają przed kuchnią i wyśpiewują w dziwnie jednostajny sposób pieśń albo „Ojcze nasz...”; i nie ruszają się z miejsca, dopóki nie zostaną nakarmieni albo nie dostaną czegoś do wora...

Do [brata] Hermanna w Ameryce
Weißenstein, 29 lipca 1876

...Johannes jest tutaj wprost nadzwyczajnie kochany i szanowany, jego wstąpienie do misji zostało swego czasu uznane za wielki wyczyn, a większość ludzi nie była w stanie tego pojąć ani należycie docenić. Johnny mówi, że uczynił wtedy swoje życie łatwiejszym, bo łatwiej żyć w zgodzie z sumieniem w nowych okolicznościach niż w znanych od dawna, gdzie wszystko zmierza do tego, aby doprowadzić do pomieszania życia światowego z chrześcijańskim...

Przede wszystkim jednak, kochani bracia i siostry, chciałabym móc Wam przedstawić naszego najdroższego papę Hesse! Jest to prawdziwy okaz i oryginał, niski, żwawy i hoży człowiek w wieku 74 lat, z jasnym, świetlistym i pięknym obliczem, na którym widnieje pokój Pański, miłość do wszystkich ludzi, wdzięczność oraz dziecinna szczęśliwość. Kiedy rankiem odprawia nabożeństwo, często wcale nie jest pewne, czy czyta, mówi albo się modli – tak zwyczajnie i prosto przechodzi z jednego w drugie, że gdyby było tu w zwyczaju podnosić się do modlitwy, nie wiedzielibyśmy, kiedy należy wstawać. Zawsze siedzi się przy tym cicho; często ponad połowę poniedziałkowej godziny biblijnej zajmuje więc serdeczna rozmowa z Panem, która jest dla mnie bardziej przejmująca od wszelkich kazań i rozważań. Ojczulek Hesse to niespożyty i pogodny człowiek, często w żartach mówi komuś najbardziej gorzką prawdę, a budujące rozmowy doprawia oryginalnymi przypowieściami, zwrotami i wykrzyknieniami; Ty, kochany Hermannie, znalazłbyś w nim upodobanie! Z zasady nienawidzi formalności, sztywności, nabożnego gadania oraz temu podobnych, i prędko robi im koniec. Wiara stała się dla niego prawdziwym życiem, chciałabym powiedzieć, że sercem i duszą jest oddany swemu Zbawcy. Ciągle raduje się tylko cichutko z tego, co przeżywa w głębi serca.

Tutaj wszystko jest urządzone i wyposażone dużo wspanialej, swobodniej i szlachetniej niż w szwabskiej krainie, a jednocześnie żyje się tu o wiele bardziej prowizorycznie, mało solidnie i niepunktualnie. Właśnie ta strona przypomina życie Europejczyków w Indiach. W ogóle ludzie prowadzą tu błogi i rozkoszny żywot i nie zamęczają się jak u nas. Niestety, właśnie z tego powodu bardzo brakuje tu prawdziwie męskiej młodzieży; młodzieńcy ze szlachetnych rodzin [po prostu] żyją sobie i pozwalają żyć innym, a poza tym jest im wszystko obojętne. Ojciec Hesse powiada więc miło: „Zlituj się, dziecko, baron to najbardziej nieprzydatne stworzenie na całym Bożym świecie, on jest po prostu baronem i koniec”.

Ojczulek lubi opowiadać o swoim własnym ojcu, który jako dziecko wychował się w sierocińcu w Lubece, a potem został kupcem – był to człowiek wielkiego ducha i umysłu, oraz rubaszny dowcipniś. Nasz Papa studiował w Dorpacie, Jenie i Wiedniu, ma jednak małe mniemanie o swojej wiedzy.

Dzięki Waszym opisom wyobrażam sobie, że Wasze miasteczko jest trochę podobne do Weißenstein, być może jednak całkowicie się mylę. Ulice są bardzo schludne, szerokie i brukowane, z chodnikami; wszystkie domy drewniane i mają tylko jedno piętro, wyglądają bardzo miło i swojsko; ludzie gawędzą sobie z przechodniami przez okna, a każdy dom ma własny ogród, w którym latem w zasadzie się mieszka.

Ogród ojczulka jest chyba najpiękniejszy, to prawdziwy przepych barw i woni, szczególnie teraz, kiedy wspaniale kwitną wszystkie lilie. Ogród jest wielki, ma wiele miłych, cienistych miejsc do siedzenia, i od rana do wieczora żyjemy na dworze. Je się tutaj, pracuje i bawi – razem albo w pojedynkę. Ojczulek właściwie już nie praktykuje – tylko gdy zdarzą się przypadki sądowe, a przy komisjach musi być obecny jako lekarz okręgowy, ale wizyt żadnych już nie odbywa, poza swoim przytułkiem dla sierot, gdzie jedno z dzieci zachorowało właśnie na gorączkę nerwową. Estończycy z okolicy ciągle jednak przychodzą tylko do „starego doktora”, któremu ufają bezgranicznie, i tu Papa robi jeszcze wiele. Większość czasu spędza jednak w swoim ogrodzie, a każdą roślinę traktuje po równi jak własne dzieciątko; pracuje niezmordowanie i jest przy tym szczęśliwy. Niedawno powiedział: „Ach, Bogu niech będą dzięki, że wolno mi wyrywać chwasty! Ja, zły człowiek, zasługuję raczej na to, żeby w więzieniu gnić i pluskwy liczyć!”. „” Dom jest bardzo obszerny, na piętrze ma pokój, gdzie bracia mieszkają podczas wakacji. Tutejsze życie przypomina mi pod wieloma względami Indie, przede wszystkim służba, która mówi w innym języku i należy do innego ludu. Służących jest wiele, wszystko Estończycy. Adelcia ma najmilszą dziewczynę na swoje usługi i jest do niej bardzo przywiązana. Obok domu znajduje się podwórze z pralnią, oborą na dwie krowy oraz wozownią, w której stoi powóz. Krowy trzyma się na łące przez całe lato. O czwartej rano pastuch przechodzi przez ulice, dmąc w róg, i po udoju wygania krowy. O jedenastej bydło przychodzi znowu na dojenie, a potem znów pędzi się je na łąkę. Wieczorem przed dziewiątą wszystkie krowy wracają do domu z potwornym rykiem. To jest rozkoszna chwila dla naszej Adelci, w nieopisanym podnieceniu wita, radując się, kochane krówki i nie chce iść do domu, dopóki wszystkie nie poznikają w swoich oborach. Żyjemy tu bardzo swobodnie i bez ceremonii, pomiędzy Niemcami utrzymują się serdeczne i poufałe więzy, składa się wiele wizyt. Ostatnio urządzono wielki piknik w lesie, gdzie wszyscy mieli wiele uciechy; każdy przyniósł coś do wspólnego posiłku...

Zadziwiłbyś się tu bardzo z powodu niektórych rzeczy, podobnie jak i ja. Na przykład długie dni, które w ogóle nie chcą zamienić się w noc. Ale poza tym są jeszcze inne różności, na przykład jedzenie. Wyobraź sobie tylko słodką zupę rakową! Wyobraź sobie, że do zsiadłego mleka dodaje się cukier, cynamon i słodką śmietankę! Wyobraź sobie talerzyk ze śledziami i serem, których kosztuje się przed słodką zupą albo równocześnie razem z nią! Że sałatę podaje się ze słodką śmietaną i cukrem – i jeszcze wiele temu podobnych! Wspaniałe jest, że dostajemy tu tyle truskawek i malin. Jemy ich całe talerze, z cukrem i śmietaną, po prostu wyśmienite. Rosjanie piją dużo dobrej herbaty i mają w tym celu specjalne maszyny, których nie brakuje na żadnym stole. W Zaduszki prawdziwi Rosjanie często noszą nawet te tak zwane samowary na swoje groby, parzą tam zmarłym herbatę i kładą do tego pieczywo – podobnie jak w Afryce składa się demonom ofiarę z jajek itd.

W Weißenstein znajduje się również piękna zielona rosyjska cerkiew oraz pop, który utrzymuje jednak towarzyskie stosunki z ludźmi innej wiary, na przykład ostatnio zaprosił moich dwóch najmłodszych szwagrów na tańce oraz biesiadę z okazji imienin swojej żony. Estończycy chodzą ubrani bardzo komicznie: obdarci, w długich szatach, często obwiązują nogi szmatami i skórą – zamiast butów. Mężczyźni noszą długie włosy; kobiety mają wysoki, sztywny, kolorowy czepek na głowie, a dziewczęta na ogół chustkę. Lubią jasne perkalowe suknie ze spódnicami w kolorowe paski; włosy najczęściej mają jasne, a oczy niebieskie, dzieci wyglądają słodko. Słuchając Estończyka mówiącego po niemiecku, można umrzeć ze śmiechu. O rodzajnikach nie ma zresztą mowy, wyrażenia zbyt pocieszne, do tego gwałtowne poruszenia ramion. Adelcia jest tu przyjmowana bardzo [gorąco] i często się obawiam, że będzie rozpieszczona. Jakie uśmiechy będzie słać drogiemu Dziadkowi w Calw! A teraz, moi kochani, niech Was strzeże nasz Pan! W Nim pragniemy pozostać, On jest naszym życiem, a bez Niego nigdzie nie byłoby pięknie – jak jest z Nim wszędzie: w Ameryce, Calw, Mangalore oraz w Estonii.

Do rodziców
Weißenstein, 15 sierpnia 1876

...W sobotę pastor zabrał mnie ze sobą, kiedy po południu jechał odwiedzić chorą w estońskiej wiosce. Droga była bardzo miła, prowadziła częściowo przez las, a potem przez rozległe porośnięte mchami torfowisko, gdzie rosną tylko karłowate jodełki, wrzos, czarne jagody i temu podobne; widzieliśmy kuropatwy i inną dziką zwierzynę, dało się słyszeć także żurawie. Przejeżdżaliśmy obok ubogiej estońskiej chałupki, ale oglądaliśmy również przytulną gospodę, co nie oznacza tutaj żadnej karczmy, lecz dom chłopski. Majętnego dzierżawcę nazywa się tu gospodarzem, a pracującego na dniówki –- najmitą. Nasza chora pochodzi z najniższej klasy, a jednak do małej, ale czysto utrzymanej chatki, w której mieszka, należy kawałeczek pola. Osiemdziesięciosześcioletnia staruszka pragnęła otrzymać Eucharystię. Czekałam na dworze, aż pastor załatwił z nią swoje sprawy, i dopiero wtedy weszłam do środka. Była to zwykła okopcona kurna izba, z bydłem w przybudówce, ale wszystko czyste i porządne. Staruszka od stóp do głów czysto umyta przed świętym sakramentem, a jej córka okryta nowiusieńką, szeleszczącą, bardzo jasną perkalową sukienką, co przy bosych nogach oraz pokrytych sadzą ścianach wyglądało zdumiewająco. W ogóle zwraca tu moją uwagę, jak bardzo lubiane są jasne suknie, nawet przez służące, które muszą przecież wykonywać brudną robotę. Przed Komunią świętą zacny Estończyk pości i kąpie całe ciało, choćby nawet był bardzo chory czy bliski śmierci. Do sufitu izby przymocowano długą drewnianą tyczkę, a na jej dolnym końcu powieszono koszyk, w którym kołysało się dzieciątko. Drugie leżało przed domem na niskim chłopskim wózku i spało na słońcu. Chora usiadła na swoim niskim łóżku i ucałowała obie ręce pastora.

W powrotnej drodze pastor opowiadał mi, że kobieta ta ma w Rewlu wnuczkę, która jest diakonisą. Spotkaliśmy pewnego zamożnego „gospodarza”, który – jak mówią – ma w banku tysiące rubli. Estończycy bardzo się obecnie dorabiają i bogacą. Ale, rzecz osobliwa, w większości wyglądają brzydko i głupkowato. Również na wielkiej uroczystości szkolnej, w której brałam udział w Peterhoffie w niedzielę wieczorem, z trudnością tu i ówdzie dało się dostrzec jakąś inteligentniejszą twarz; dzieci w znakomitej większości wyglądały brzydko, tępo i niezdrowo, a przecież byli to najlepsi uczniowie i uczennice, wybrani z dwudziestu szkół parafialnych, aby otrzymać nagrody. Wziął mnie tam ze sobą baron Stackelberg z Röal. Była także jego żona, ciocia Catty oraz Welly – zajechaliśmy więc w piątkę wielkim urzędowym powozem barona.

Peterhoff jest to majątek położony prześlicznie wśród świerkowego lasu. Na drodze do niego było pełno ludu, a drogę w lesie w pobliżu majątku po obu stronach zupełnie zastawiono wozami: wieśniacy przybyli gromadnie, całymi rodzinami, więc na prawo i na lewo od drogi, pod zielonymi świerkami stał wóz przy wozie, a koń przy koniu. Na wolnym placu porośniętym trawą ustawiono ławki i tutaj zbierali się Estończycy. Tu rząd dowcipkujących, kolorowo ubranych dziewcząt, tam stado o wiele spokojniejszych chłopców, którzy umyślnie obracają się do tych pierwszych plecami. Estończycy zawsze oddzielają od siebie obie płcie, a kiedy się bawią, mężczyzna tańczy z mężczyzną, a kobieta z kobietą. Zobaczyć można tam było całkiem zabawne stroje: wysokie estońskie czepki, pięknie zdobione, z zarzuconą na dodatek kolorową jedwabną chustą, do tego błękitna sukienka z wełnianego muślinu, bogato przystrojona czarnym aksamitem, nogi bose, ale para nowiusieńkich trzewików wisi na ramieniu! Wszystko wokół lśniło i migotało w barwach tęczy, przypominając mi moich Sindhi4. Zebrało się tam dobrze ponad tysiąc Estończyków, starych i młodych, ścisk był chwilami tak dojmujący, że jeden z młodych baronów z kijem w ręku musiał znowu wywalczyć miejsce dla nas, przyjezdnych. Było chyba ze czterdziestu do pięćdziesięciu ziemian z rodzinami oraz ich ewentualnymi gośćmi, wszyscy szlachetnego pochodzenia. Dwie starsze panie z majątku Peterhoff udostępniły nam swój przemiły dom z ogrodem. Na dziedzińcu roił się barwny tłum dzieci, pomiędzy nimi było stu dwudziestu najlepszych uczniów – i im właśnie podano jedzenie. Na długim stole z desek postawiono glinianą misę z owsianką oraz drewniany kubełek, pełen zsiadłego mleka. Po obu bokach tej zaimprowizowanej zastawy stały głodne dzieci, każde z drewnianą łyżką w ręku – najpierw napełniały ją do połowy owsianką, a potem zanurzały jeszcze w kwaśnym mleku, aby w końcu włożyć ją do ust. Trzeba było ciągle na nowo napełniać miskę i kubełek, bo ulubione danie wzbudziło we wszystkich zdrowy apetyt. Panowie nauczyciele – a niektórzy spośród nich doprawdy wyglądali na wieśniaków – zostali jednak ugoszczeni zupą, mięsem, kawą i ciastem w jednym z outhouses [przybudówek].

My, szlachetni i biedni, musieliśmy czekać aż do pół do ósmej, zanim podano nam herbatę, ale na wolnym powietrzu również było hucznie, obficie i cudownie; nie zabrakło ciast ani tortów, pieczystego, raków, kurcząt, kartofli ani wszelkich pyszności.

Całe to święto urządził właściciel pięknego majątku Allenküll, baron von Baranoff, który jest dyrektorem szkoły parafialnej i wiele czyni dla swych Estończyków. Najpiękniejszą scenę stanowiło rozdawanie dzieciom nagród. Chłopiec, który z bojaźnią i drżeniem wystąpił do przodu, tak że prawie widziałam, jak poci się ze strachu, nagle zrobił się nieopisanie szczęśliwy z powodu jasnozielonej czapki oraz noża. Wzruszenie budziła jego zmieniona twarz oraz żarliwość, z jaką ucałował obie ręce dostojnego pana. Inny uczeń także miał otrzymać zieloną czapkę, ale że była dla niego za mała, dostał brązową. Ten prawie płakał. Dziewczynki również podostawały przeróżne piękne rzeczy: fartuszki, kaftaniki, woreczki do robótek, pudełka do szycia itd. Z każdego majątku dostarczono nagrody, a także udział we wspólnej uczcie. Pewna pani przywiozła też kilka egzemplarzy estońskiego Testamentu; bardzo mi się podobało, jak miło rozmawiała z nauczycielem i znała dzieci po imieniu. To bardzo rzadki przypadek. Mało było takich, którzy wiedzieli coś o swojej szkole, wielu nie znało nawet swojego nauczyciela! Poznałam za to pewną panią, która sama naucza dzieci w majątku swojej siostry. [Potem] odbyły się rozmaite piękne, ale także głupawe gry i zabawy, wyścigi, zapasy, a uczniowie i nauczyciele śpiewali naprawdę ładnie i poprawnie.

Była jedenasta w nocy, kiedy wróciliśmy do Röal, więc tam przenocowałam. Następnego ranka mili gospodarze odprowadzili mnie na piechotę, a Johnny wyszedł mi naprzeciw. W tę niedzielę miał swoją estońską godzinę misyjną, kościół był tak pełny, że można było się udusić, zrobił się okropny upał. Dobrzy wieśniacy ofiarowali jednak 15 rubli, a potem zupełnie uboga kobieta przyniosła jeszcze dodatkowo kilka kopiejek, a inna – masło dla Johnny'ego oraz rubla na bazylejską misję.

Ojczulek ogolił się pięknie, a kiedy prawiłam mu komplementy, że jaśnieje pięknością, powiedział wesoło: „Tak, sama widzisz, jak będzie w niebie, kiedy ogolimy się z całego ziemskiego brudu i zamieszania. Oj, to będziemy piękni, po tysiąckroć! Już się na to cieszę!”.

Do rodziców
Weißenstein, 20 sierpnia 1876

W piątek było rosyjskie święto, więc przed południem poszliśmy do ładnej rosyjskiej cerkwi, gdzie były przepiękne harmonijne śpiewy (Chanting), palące się świece, pop we wspaniałym stroju, a nieliczni obecni bez końca wykonywali pokłony, padali na ziemię oraz żegnali się znakiem krzyża. Widzieliśmy, jak święcono jabłka; położono je na małym przenośnym ołtarzyku, niesionym przez kapłana. Obszedł on jabłka wokoło, wywijając kadzielnicą, potem rozłożył nad nimi ręce w błogosławieństwie, pomodlił się i pokropił je wodą święconą. Oto jabłka (których jest tu mało tego roku) zostały poświęcone i natychmiast pojawi się dyzenteria, bo od tej chwili powszechnie uważa się, że nadają się do jedzenia, chociaż mogą być jeszcze niedojrzałe.

Dwie panie otrzymały również Eucharystię, i to łyżką – chleb namoczony w winie. Następnie podeszły do zakrystianina, dostały jeszcze resztę bułki oraz łyk wina i zaraz położyły pieniądze. Całość była bardzo uroczysta. Przybył też feldfebel, położył monetę na bocznym stoliku (gdzie stoją kasa oraz wszystkie skarbonki i leży zapas świec) i kazał się obsłużyć. Zażądał trzech świec, które zapala się tylko przed archaniołem Gabrielem. Kiedy później, wieczorem, ujrzeliśmy na bagnach ćwiczących sołdatów i usłyszeliśmy, że generał przyjechał na wizytację (do obecnych tu dwudziestu pięciu żołnierzy), odgadliśmy łatwo, dlaczego to feldfebel stał się tak nabożny. Gdy zakrystianin zaczął krążyć z dzwoniącą sakiewką (w rosyjskich świątyniach w ogóle nie ma ławek, wszyscy stoją albo leżą na ziemi), zobaczyliśmy, jak dwóch ludzi pospiesznie wymknęło się z cerkwi, ale potem znów wrócili po błogosławieństwo. Na szczęście miałam w kieszeni monetę dwudziestokopiejkową i złożyłam ją na ofiarę za nas wszystkich. Johannes nie mógł jednak tego przeboleć.

Dziennik
25 sierpnia 1876

Ojczulek powiada między innymi: świetnie, że tak blisko zaprzyjaźniłem się teraz z kostuchą, dawną nieprzyjaciółką, i każdego dnia oczekuję jej z radością. Przez całe życie byłem szczęśliwym człowiekiem, podróż była dobra, ale najlepszy będzie powrót do domu. O, cóż to będzie za powrót! Śmierć nie jest wcale czymś złym. Wprawdzie jest to przekleństwo i kara, ale to tak samo, jak z pracą i rodzeniem dzieci: klątwa przemienia się w błogosławieństwo. Nie obawiamy się jej już, lubimy ją. Cała rzecz tak się przedstawia: śmierć zlikwiduje wszystko, ale dzięki niej zmierzamy ku pokojowi. Utraciłem poprzez śmierć dwie żony, miłe dzieci i drogich przyjaciół, ale za każdym razem wynikło stąd szczególne dobrodziejstwo. Potem mówił, jak niektórzy ludzie chcieliby być młodzi, a inni pragną starości i prędkiej śmierci, i że to wszystko jest bezsensowne, a oba pragnienia jednako głupie: „Chwila teraźniejsza, to dziś, to teraz – w niej tkwi błogosławieństwo: łap mnie, chwytaj obiema rękami to, czym Bóg dzisiaj darzy, i nie miej żadnych błazeńskich pomysłów na temat takich albo innych życzeń, bo gdyby wszystko szło po twojej myśli, wcale nie byłoby ci lepiej, niż jest teraz”.


Przekład i słowo wstępne Łada Jurasz-Dudzik



Fragment książki: Marie Hesse – die Mutter von Hermann Hesse. Ein Lebenbild in Briefen und Tagebüchern von Adele Gundert. Mit einem Essay von Sigfried Greiner und Litographien von Günter Böhmer, Frankfurt am Main: Insel Verlag, [1988].

O tych samych miejscach i ludziach, a szczególnie o estońskim dziadku pisarza, Carlu Hermannie Hesse, opowiada Monika Hunnius (1858-1934), spokrewniona z rodziną Hessem pisarka i śpiewaczka, w książce zatytułowanej Mein Onkel Hermann. Erinnerung an Alt-Estland, mit Geleitwort von Hermann Hesse, Heilbronn: Eugen Salzer-Verlag, 1921.



1 Niemiecka nazwa Tallinna.
2 Takim imieniem autorka nazywała swego męża.
3 Obecnie Roosna-Alliku.
4 Marie Hesse, towarzysząc rodzicom, a później pierwszemu mężowi, spędziła wiele lat na misjach w Indiach oraz na terenach dzisiejszego Pakistanu.



PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru