Norwegia to ojczyzna rodzin. Norwegowie są przywiązani do swoich korzeni. Ich pasją jest pisanie wspomnień, tworzenie sag. Opowieści o dawnych czasach wiążą ze sobą pokolenia. Szkicowanie powiązań genealogicznych porusza wyobraźnię. Ponad czasem i ponad kilkuwiekową utratą niepodległości pozostaje przywiązanie do własnej małej ojczyzny, leżącej nad fiordem lub w głębokiej dolinie. Przywiązanie, które pozwoli przetrzymać wielką biedę, pracę ponad siły i z pogodą ducha doczekać odmiany losu. A także – porozumiewać się z sąsiadami zza wysokiej góry mimo różnicy dialektu. Opowieść, której jeden rozdział publikujemy, napisał mieszkający nad Hafrsfjordem, w Stavanger, Ottar Hagen, emerytowany nauczyciel, zilustrował ją zaś jego syn Ole Johann, artysta plastyk. Hafrsfjord to ważne miejsce. W drugiej połowie IX wieku król Harald I Pięknowłosy stoczył tu decydującą bitwę i zjednoczył królestwo Norwegii.
Zofia Broniek
Przed wojną i jeszcze jakiś czas potem ludzie na wsi przeważnie
kończyli tylko tak zwaną szkołę ludową, czyli siedmioklasową szkołę
podstawową.
W Ombo szkoły średniej nie było, więc jeśli ktoś chciał się kształcić
dalej, to musiał wyjechać do Bryne, mieszkać na stancji i radzić sobie
sam. W Bryne znajdowało się gimnazjum, tak zwane wiejskie.
Wszystkie dzieciaki z naszej okolicy chodziły najpierw do szkoły
ludowej w Ømbo. Mnie i moje rodzeństwo dzieliło od niej zaledwie
kilkaset metrów, inni jednak mieli znacznie dalej. Żadne z nas
oczywiście nigdy nie posiadało czegoś tak wspaniałego, jak tornister,
książki nosiło się zwyczajnie, pod pachą. Kiedy padał deszcz
i podręczniki zmokły, nieźle nam się dostawało od nauczyciela, że o nie
nie dbamy.
Pod względem organizacyjnym szkoły były dwojakiego rodzaju: zbiorcze
i dwuoddziałowe. Jeśli w roku szkolnym liczba uczniów przekraczała
dwanaście, dzielono ich na dwie grupy – dzieci młodszych i dzieci
starszych. Każda z grup przychodziła do szkoły co drugi dzień. Szkoła
zbiorcza oznaczała, że wszystkie dzieci uczyły się razem, i małe,
i duże, nauczyciel musiał dbać, by przerabiać z nimi materiał stosownie
do wieku.
W ostatnich latach przed wojną naszym nauczycielem był Tormod Eiken ze
Snartemo, który równocześnie pracował też w szkole w Bergeland.
Chodziliśmy więc do szkoły dwa tygodnie, a potem było dwa tygodnie
wolnego. W tym czasie nauczyciel pracował w Bergeland. Tam też
mieszkał. Do nas musiał przychodzić godzinę w jedną stronę.
Jeśli uczeń prosił o zwolnienie ze szkoły, bo na przykład pracował
w polu, to musiał ten dzień odrobić w Bergeland. Wówczas jako tornister
służył mu zwykle worek do noszenia mąki.
Podczas okupacji w naszej szkole pracowali zastępujący nauczyciela
studenci ze Stavanger. Na ogół odchodzili po roku, bo nie mogli na
dłużej rezygnować ze studiów, ale u nas nauka trwała nieprzerwanie,
chociaż mieliśmy co roku innego nauczyciela. Ci młodzi ludzie bardzo
się starali, mimo to nasze wykształcenie pozostawiało wiele do życzenia.
W latach wojennych na ogół byliśmy dzieleni na dwie grupy, czyli
chodziliśmy do szkoły co drugi dzień.
Lekcje zaczynały się o dziewiątej rano. W zimie najstarszy uczeń
przychodził godzinę wcześniej, by napalić w piecu i narąbać drew.
Eiken przestrzegał określonego rytuału – na początek śpiewaliśmy
wybrany psalm, później odmawialiśmy modlitwę. Dzień nauki też kończył
się psalmem, następnie ustawialiśmy się w klasie w dwóch rzędach i po
kolei, kłaniając się, żegnaliśmy nauczyciela. Dziewczynki dygały.
W końcu wybiegaliśmy z hałasem do sieni, gdzie czekały nasze drewniaki.
Uczyliśmy się następujących przedmiotów: rachunki, geografia, sagi
nordyckie i historia, religia i język norweski. Mieliśmy ponadto
specjalne lekcje pisania. Zbiór zasad gramatycznych i stylistycznych,
które nam wpajano, nazywał się „Nowy System”, ale już wówczas był
przestarzały. Książki miały niebieski i czerwony druk, początkowo
przepisywaliśmy teksty z książek. Kto nabrał w tym odpowiedniej wprawy,
mógł dalej pisać na własną rękę. Pisało się obsadką ze stalówką maczaną
w atramencie. W każdym pulpicie znajdował się okrągły otwór, w którym
umieszczano kałamarz. Nauczyciel trzymał atrament w dużej butelce
i w razie potrzeby napełniał nasze kałamarze. Kiedy jedni uczniowie
uczyli się na przykład geografii, inni kaligrafowali i przy okazji też
mogli się czegoś dowiedzieć. Fizyki ani gimnastyki w szkole nie było.
Nagimnastykować to mogliśmy się do woli, pracując w gospodarstwie.
Na religii wkuwaliśmy na pamięć, nie zawsze je rozumiejąc, opowieści
biblijne Vogta, przypowieści z dziejów Kościoła i katechizm Lutra.
Nie wszystkim tak samo łatwo przychodziło uczenie się na pamięć.
W katechizmie na przykład czekało na nas dziesięcioro przykazań. Wobec
tego najsłabszym uczniom nauczyciel zadawał do domu „samo czarne”, jak
to określaliśmy, czyli taki uczeń musiał się nauczyć, jak brzmi
konkretne przykazanie. Na przykład piąte: Nie zabijaj. Lepsi
uczniowie zobowiązani byli zrobić więcej, to znaczy nauczyć się
rozwinięcia: „Powinniśmy lękać się Boga i kochać go tak, by nie czynić
krzywdy bliźniemu, nie odbierać życia, nie ranić wiernych Pana, ale
pomagać im i wspierać w każdej potrzebie”.
W środku dnia wypadała przerwa obiadowa. Wtedy dzieciaki z Boar
pędziły niczym wicher poprzez wzgórza i pagórki do domu. Ktoś, kto je
spotkał, jeszcze długo potem miał w uszach stukot ich drewniaków.
W domu zjadały coś pospiesznie i znowu biegiem do szkoły. Trzeba się
było spieszyć, bo reszta przerwy przeznaczona była na grę w piłkę.
Jeśli dopisało nam szczęście i nauczyciel zaspał po obiedzie, przerwa
mogła być długa, a gra w piłkę to najlepsze, co mogliśmy wtedy robić.
Z dyscypliną w szkole w Øvre Ombo problemów nie było. Co nauczyciel
powiedział, uczniowie traktowali jak święte.
Mieliśmy też przedmiot o nazwie rysunki. I rzeczywiście, na tych
lekcjach wyłącznie rysowaliśmy. W klasie na szafie stało pięć czy sześć
drewnianych figurek – wrona, zając i temu podobne. Można było wziąć
taką figurkę, żeby jej się przyglądać, bo rysowaliśmy, jak to się
mówiło, „z natury”. Nie było mowy o żadnej swobodnej twórczości.
Dopiero jeden ze studentów, uczących nas w czasie okupacji, powiedział,
że to nie ma sensu, że trzeba posługiwać się wyobraźnią. I wtedy wrona
na szafie stała się nagle czymś innym. Była rozwiązaniem zastępczym,
nie sztuką.
Uczniowie starszych klas mieli też roboty ręczne, chłopcy zajmowali
się stolarstwem, dziewczynki szyły.
Okna szkolnej izby wychodziły tylko na jedną stronę i właśnie tam, pod
oknami, najbardziej lubiliśmy siadać. Mieliśmy dwuosobowe pulpity
z otworami na kałamarze. Pulpity malowało się na niebiesko. Zawsze tak
było i tak jest do dziś dnia. W szkole w Bergeland dolne szyby w oknach
zostały zamalowane na biało. Pewnie po to, by przejeżdżający tamtędy
raz na tydzień konny wóz nie rozpraszał uczniów.
W budynku szkolnym odbywały się rozmaite spotkania. Zgromadzenia, jak
to określano. Od czasu do czasu przyjeżdżał do wsi jakiś kaznodzieja,
zbierał pieniądze i wygłaszał do zebranych kazania na temat mąk
piekielnych, ognia i siarki. Niektórzy z nich grali na gitarach
i śpiewali nabożne pieśni.
Najlepsze były bazary. Kupowało się los za dziesięć öre i można
było wygrać kiwający się stolik wystrugany na robotach ręcznych. Bazary
organizowali też różnego rodzaju misjonarze, tacy, którzy prowadzili
misje dla marynarzy, misje krajowe, tak zwane wewnętrzne, i misje
w krajach pogańskich. Zwykle misjonarzy wspierały stowarzyszenia,
których członkowie robili dla pogan rękawice i skarpety na drutach.
Nasza mama nie brała w tym udziału, ona musiała zaopatrywać w wełniane
wyroby własnych domowych pogan.
Przed Bożym Narodzeniem w szkole obchodziliśmy uroczystości choinkowe.
Zwykle któryś ze starszych uczniów czytał drżącym z przejęcia, śpiewnym
głosem jakąś świąteczną opowieść, a my biliśmy brawo. Najgłośniej
oczywiście jego rodzina.
Część książek uczniowie musieli sobie kupować sami, bo gminę stać było
tylko na najniezbędniejsze. Ale rodzice też nie mieli pieniędzy.
Zniszczony, tani, pozbawiony ilustracji zbiór biblijnych opowieści
musiał przechodzić od jednego dziecka do drugiego.
Ale pewnego pięknego dnia edukacja dobiegała końca.
Przypieczętowywały ją egzaminy z rachunków i języka norweskiego. Potem
pozostawała jeszcze nauka u pastora. Mieszkał on przy kościele w Jelsa.
Żeby się tam dostać, najpierw szło się godzinę piechotą, a potem jeszcze
godzinę płynęło łodzią wiosłową. Nauka trwała przez całe lato, we
wrześniu przystępowaliśmy do konfirmacji.
To był prawdziwy koniec dzieciństwa. Wyruszaliśmy w świat.
Zostawialiśmy w domu drewniaki i staraliśmy się wyglądać na
nieustraszonych.
Przełożyła Anna Marciniakówna
Do opowieści powrócimy w następnym numerze Magazynu.