PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 65

Ottar Hagen


Taniec elfów i kasza owsiana

Norwegia to ojczyzna rodzin. Norwegowie są przywiązani do swoich korzeni. Ich pasją jest pisanie wspomnień, tworzenie sag. Opowieści o dawnych czasach wiążą ze sobą pokolenia. Szkicowanie powiązań genealogicznych porusza wyobraźnię. Ponad czasem i ponad kilkuwiekową utratą niepodległości pozostaje przywiązanie do własnej małej ojczyzny, leżącej nad fiordem lub w głębokiej dolinie. Przywiązanie, które pozwoli przetrzymać wielką biedę, pracę ponad siły i z pogodą ducha doczekać odmiany losu. A także – porozumiewać się z sąsiadami zza wysokiej góry mimo różnicy dialektu. Opowieść, której jeden rozdział publikujemy, napisał mieszkający nad Hafrsfjordem, w Stavanger, Ottar Hagen, emerytowany nauczyciel, zilustrował ją zaś jego syn Ole Johann, artysta plastyk. Hafrsfjord to ważne miejsce. W drugiej połowie IX wieku król Harald I Pięknowłosy stoczył tu decydującą bitwę i zjednoczył królestwo Norwegii.


Zofia Broniek



Wiedza buduje kraje i narody

Przed wojną i jeszcze jakiś czas potem ludzie na wsi przeważnie kończyli tylko tak zwaną szkołę ludową, czyli siedmioklasową szkołę podstawową.
W Ombo szkoły średniej nie było, więc jeśli ktoś chciał się kształcić dalej, to musiał wyjechać do Bryne, mieszkać na stancji i radzić sobie sam. W Bryne znajdowało się gimnazjum, tak zwane wiejskie.
Wszystkie dzieciaki z naszej okolicy chodziły najpierw do szkoły ludowej w Ømbo. Mnie i moje rodzeństwo dzieliło od niej zaledwie kilkaset metrów, inni jednak mieli znacznie dalej. Żadne z nas oczywiście nigdy nie posiadało czegoś tak wspaniałego, jak tornister, książki nosiło się zwyczajnie, pod pachą. Kiedy padał deszcz i podręczniki zmokły, nieźle nam się dostawało od nauczyciela, że o nie nie dbamy.

Pod względem organizacyjnym szkoły były dwojakiego rodzaju: zbiorcze i dwuoddziałowe. Jeśli w roku szkolnym liczba uczniów przekraczała dwanaście, dzielono ich na dwie grupy – dzieci młodszych i dzieci starszych. Każda z grup przychodziła do szkoły co drugi dzień. Szkoła zbiorcza oznaczała, że wszystkie dzieci uczyły się razem, i małe, i duże, nauczyciel musiał dbać, by przerabiać z nimi materiał stosownie do wieku.

W ostatnich latach przed wojną naszym nauczycielem był Tormod Eiken ze Snartemo, który równocześnie pracował też w szkole w Bergeland. Chodziliśmy więc do szkoły dwa tygodnie, a potem było dwa tygodnie wolnego. W tym czasie nauczyciel pracował w Bergeland. Tam też mieszkał. Do nas musiał przychodzić godzinę w jedną stronę. Jeśli uczeń prosił o zwolnienie ze szkoły, bo na przykład pracował w polu, to musiał ten dzień odrobić w Bergeland. Wówczas jako tornister służył mu zwykle worek do noszenia mąki.

Podczas okupacji w naszej szkole pracowali zastępujący nauczyciela studenci ze Stavanger. Na ogół odchodzili po roku, bo nie mogli na dłużej rezygnować ze studiów, ale u nas nauka trwała nieprzerwanie, chociaż mieliśmy co roku innego nauczyciela. Ci młodzi ludzie bardzo się starali, mimo to nasze wykształcenie pozostawiało wiele do życzenia. W latach wojennych na ogół byliśmy dzieleni na dwie grupy, czyli chodziliśmy do szkoły co drugi dzień.

Lekcje zaczynały się o dziewiątej rano. W zimie najstarszy uczeń przychodził godzinę wcześniej, by napalić w piecu i narąbać drew.
Eiken przestrzegał określonego rytuału – na początek śpiewaliśmy wybrany psalm, później odmawialiśmy modlitwę. Dzień nauki też kończył się psalmem, następnie ustawialiśmy się w klasie w dwóch rzędach i po kolei, kłaniając się, żegnaliśmy nauczyciela. Dziewczynki dygały. W końcu wybiegaliśmy z hałasem do sieni, gdzie czekały nasze drewniaki.

Uczyliśmy się następujących przedmiotów: rachunki, geografia, sagi nordyckie i historia, religia i język norweski. Mieliśmy ponadto specjalne lekcje pisania. Zbiór zasad gramatycznych i stylistycznych, które nam wpajano, nazywał się „Nowy System”, ale już wówczas był przestarzały. Książki miały niebieski i czerwony druk, początkowo przepisywaliśmy teksty z książek. Kto nabrał w tym odpowiedniej wprawy, mógł dalej pisać na własną rękę. Pisało się obsadką ze stalówką maczaną w atramencie. W każdym pulpicie znajdował się okrągły otwór, w którym umieszczano kałamarz. Nauczyciel trzymał atrament w dużej butelce i w razie potrzeby napełniał nasze kałamarze. Kiedy jedni uczniowie uczyli się na przykład geografii, inni kaligrafowali i przy okazji też mogli się czegoś dowiedzieć. Fizyki ani gimnastyki w szkole nie było. Nagimnastykować to mogliśmy się do woli, pracując w gospodarstwie.
Na religii wkuwaliśmy na pamięć, nie zawsze je rozumiejąc, opowieści biblijne Vogta, przypowieści z dziejów Kościoła i katechizm Lutra.

Nie wszystkim tak samo łatwo przychodziło uczenie się na pamięć. W katechizmie na przykład czekało na nas dziesięcioro przykazań. Wobec tego najsłabszym uczniom nauczyciel zadawał do domu „samo czarne”, jak to określaliśmy, czyli taki uczeń musiał się nauczyć, jak brzmi konkretne przykazanie. Na przykład piąte: Nie zabijaj. Lepsi uczniowie zobowiązani byli zrobić więcej, to znaczy nauczyć się rozwinięcia: „Powinniśmy lękać się Boga i kochać go tak, by nie czynić krzywdy bliźniemu, nie odbierać życia, nie ranić wiernych Pana, ale pomagać im i wspierać w każdej potrzebie”.

W środku dnia wypadała przerwa obiadowa. Wtedy dzieciaki z Boar pędziły niczym wicher poprzez wzgórza i pagórki do domu. Ktoś, kto je spotkał, jeszcze długo potem miał w uszach stukot ich drewniaków. W domu zjadały coś pospiesznie i znowu biegiem do szkoły. Trzeba się było spieszyć, bo reszta przerwy przeznaczona była na grę w piłkę. Jeśli dopisało nam szczęście i nauczyciel zaspał po obiedzie, przerwa mogła być długa, a gra w piłkę to najlepsze, co mogliśmy wtedy robić. Z dyscypliną w szkole w Øvre Ombo problemów nie było. Co nauczyciel powiedział, uczniowie traktowali jak święte.

izba

Mieliśmy też przedmiot o nazwie rysunki. I rzeczywiście, na tych lekcjach wyłącznie rysowaliśmy. W klasie na szafie stało pięć czy sześć drewnianych figurek – wrona, zając i temu podobne. Można było wziąć taką figurkę, żeby jej się przyglądać, bo rysowaliśmy, jak to się mówiło, „z natury”. Nie było mowy o żadnej swobodnej twórczości. Dopiero jeden ze studentów, uczących nas w czasie okupacji, powiedział, że to nie ma sensu, że trzeba posługiwać się wyobraźnią. I wtedy wrona na szafie stała się nagle czymś innym. Była rozwiązaniem zastępczym, nie sztuką.
Uczniowie starszych klas mieli też roboty ręczne, chłopcy zajmowali się stolarstwem, dziewczynki szyły.

Okna szkolnej izby wychodziły tylko na jedną stronę i właśnie tam, pod oknami, najbardziej lubiliśmy siadać. Mieliśmy dwuosobowe pulpity z otworami na kałamarze. Pulpity malowało się na niebiesko. Zawsze tak było i tak jest do dziś dnia. W szkole w Bergeland dolne szyby w oknach zostały zamalowane na biało. Pewnie po to, by przejeżdżający tamtędy raz na tydzień konny wóz nie rozpraszał uczniów.

W budynku szkolnym odbywały się rozmaite spotkania. Zgromadzenia, jak to określano. Od czasu do czasu przyjeżdżał do wsi jakiś kaznodzieja, zbierał pieniądze i wygłaszał do zebranych kazania na temat mąk piekielnych, ognia i siarki. Niektórzy z nich grali na gitarach i śpiewali nabożne pieśni.
Najlepsze były bazary. Kupowało się los za dziesięć öre i można było wygrać kiwający się stolik wystrugany na robotach ręcznych. Bazary organizowali też różnego rodzaju misjonarze, tacy, którzy prowadzili misje dla marynarzy, misje krajowe, tak zwane wewnętrzne, i misje w krajach pogańskich. Zwykle misjonarzy wspierały stowarzyszenia, których członkowie robili dla pogan rękawice i skarpety na drutach. Nasza mama nie brała w tym udziału, ona musiała zaopatrywać w wełniane wyroby własnych domowych pogan.

Przed Bożym Narodzeniem w szkole obchodziliśmy uroczystości choinkowe. Zwykle któryś ze starszych uczniów czytał drżącym z przejęcia, śpiewnym głosem jakąś świąteczną opowieść, a my biliśmy brawo. Najgłośniej oczywiście jego rodzina. Część książek uczniowie musieli sobie kupować sami, bo gminę stać było tylko na najniezbędniejsze. Ale rodzice też nie mieli pieniędzy. Zniszczony, tani, pozbawiony ilustracji zbiór biblijnych opowieści musiał przechodzić od jednego dziecka do drugiego.

Ale pewnego pięknego dnia edukacja dobiegała końca. Przypieczętowywały ją egzaminy z rachunków i języka norweskiego. Potem pozostawała jeszcze nauka u pastora. Mieszkał on przy kościele w Jelsa. Żeby się tam dostać, najpierw szło się godzinę piechotą, a potem jeszcze godzinę płynęło łodzią wiosłową. Nauka trwała przez całe lato, we wrześniu przystępowaliśmy do konfirmacji.

To był prawdziwy koniec dzieciństwa. Wyruszaliśmy w świat. Zostawialiśmy w domu drewniaki i staraliśmy się wyglądać na nieustraszonych.

Przełożyła Anna Marciniakówna


Do opowieści powrócimy w następnym numerze Magazynu.



PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru