To już rok, albo jeszcze i pół, jak wybrałem się do Instytutu
Węgierskiego w Warszawie na spotkanie z Györgym Spiró, autorem
wydanej właśnie powieści Mesjasze. Poszedłem tam zaciekawiony
bardziej autorem niż książką. Można się zresztą spierać, co tu
ciekawsze: dobrze mówiący po polsku Węgier – rozmiłowany
w Wyspiańskim znawca polskiego dramatu, który postaci Bogusławskiego
i jego czasom poświęcił nie tylko powieść, ale jeszcze sztukę teatralną,
a polskiemu dramatowi akademicką rozprawę – czy jego najnowsze dzieło,
opasła powieść o towiańczykach i środowisku emigracji po 1830 roku.
Książkę nabyłem i przydźwigałem do domu. Z rozpędu przeczytałem
kilkadziesiąt stron. Tyle zajmuje brawurowy opis podróży polskiego
wojska powstańczego przez Niemcy, Belgię do Francji; podróży zrazu
euforycznej (na miarę zachwytu Europejczyków zrywem wolnościowym „tych
dzielnych Polaków”), a z czasem coraz uciążliwszej dla obu stron.
Zachwyt się wypalił, a rozbudzone nadzieje kombatantów – wcale nie.
Zaczęły się wewnętrzne swary i utarczki z miejscowymi władzami, które
doskonaliły wówczas sztukę biurokracji. Narrator utknął w tej grząskiej
materii, a książka poszła w kąt, jak wiele innych. Kąty pełne książek,
a czytelnictwo nikłe, na poziomie średniej krajowej. A tu dochodzą mnie
słuchy, że są tacy, co książkę przeczytali. Mowa też o nominacjach do
prestiżowych nagród... Może wypada wrócić do naszych nieszczęsnych
emigrantów? Dowiedzieć się, co z tym Towiańskim? Spotkać Mickiewicza?
Ale jak, skoro nie mam czasu na czytanie, trudno się skupić, a oczy
łzawią od komputera?
Minęło kilka miesięcy. Sfera publiczna staje się coraz paskudniejsza.
Styl dyskursu (zgiełk wyzwisk, pomówień i klątw, skargi poszkodowanych
na honorze, szczęk kos stawianych na sztorc) częściej zniechęca, niż
przyciąga malowniczością karczemnej awantury. Boleję nad tym
i wygłaszam napastliwe jeremiady przeciwko mediom, które nadymają byle co
do epokowych rozmiarów. Nie wiem, co gorsze w publicystyce: jawna
stronniczość czy formalna bezstronność polegająca na inscenizowaniu
„dwugłosu”. Już mnie nie bawi wysłuchiwanie ani jednej, ani drugiej
strony. To, co chce uchodzić za wolny głos opinii publicznej, jest
jedynie realizacją biznesplanu zmierzającego do sprzedania pigułek
Murti-Binga lub reklam „maści dla takich jak Ty, po której
poczujesz się lepiej dziś”. Coraz słabsze działy kulturalne i naukowe
nie przynoszą niczego treściwego. Tymczasem Spiró dostał nagrodę
Angelusa, a przede mną jeszcze siedemset stron Mesjaszy
do przeczytania. Najwyższy czas odstawić prasę, bo telewizję już dawno
ograniczyłem do „sportu i pogody”. Co postanowiłem, uczyniłem.
Zacząwszy nowe życie, dostrzegam, że nie jestem sam – w kolejce WKD
i warszawskich tramwajach coraz częściej widać ludzi z książką, choć
rzadko jest to coś tak grubego jak moja.
Wypada dodać, że post, jaki sobie narzuciłem, nie jest ścisły, bo
zaglądam do prasy w internecie i nawet czytuję (zwykle pobieżnie,
korzystając z komórki) dłuższe artykuły. Nie mogłem więc nie zauważyć
masowej a multimedialnej zachęty do czytania książek. Mimo
postanowienia, że już nie zamierzam być pouczany i zapoznawany ze
słusznością tego czy owego, przeczytałem z pożytkiem kilka wypowiedzi
fachowych lub zamiłowanych czytelników.
Znów minęło kilka miesięcy i wybuchła afera tabloidowa (w Anglii,
a odzew u nas podejrzanie głośny). Właśnie teraz, kiedy spisuję te
notatki, natknąłem się na słowa Jacka Żakowskiego: „...pastwimy się
nad NotW tak, jakby był on jakimś wybrykiem natury, pojedynczym
zgniłkiem w worku dorodnych i nieskazitelnych, tryskających
najzdrowszymi witaminami jabłek. A w świecie mediów mamy raczej worek
cuchnących na wszelkie sposoby zgniłków, w którym z rzadka udaje się
znaleźć cokolwiek zjadliwego” („Gazeta Wyborcza” z 11 lipca). Mocno
powiedziane. Nawet ja, tak zaciekły i neoficki przecież wróg
żurnalistyki, wyraziłbym to łagodniej. Teraz czekam na oświadczenie
Jacka Ż., że rzucił dziennikarstwo i zajął się uprawą prosa. Ale nawet
gdyby je ogłosił, maleje szansa, bym to zauważył. Rzeczywiście,
oddaliłem się od świata, który przynajmniej dwa dni żyłby tak
bulwersującą sensacją.
Czytanie książek porównuje się do różnych rzeczy, ja porównałbym je do
biegania. Wystarczy niedługo poćwiczyć, by nie skończyć kolką
i zadyszką po stu metrach. A ja – już potrafię przeczytać więcej niż
trzy strony bez utraty uwagi. Ma czytanie coś z biegania, bo bywa
przecież – przyznajmy to śmiało – ucieczką. Ale ważniejsze, że może
być ćwiczeniem wyobraźni i poznawaniem języków. Nie chodzi o tak
pożądane „języki obce”, ale o różne warianty ojczystego. Każda
powieść ma swój własny język, przynajmniej powinna mieć, jeśli chce być
dobrą powieścią. Wielkie – mówią do nas wieloma dialektami, jak
Biesy Dostojewskiego, moja kolejna lektura w nowym życiu.
Tłumacz ma nie lada trudności do pokonania, jeśli dobrą powieść
przenosi z obcej literatury do naszej. Mesjasze brzmią dobrze
po polsku, choć to Węgier napisał rzecz o arcypolakach. Pisząc
o historycznych postaciach i wydarzeniach, Spiró zgrabnie wykorzystał
autentyczne źródła: zapiski, dzienniki, listy, a także to, co pisały
ówczesne gazety. Skoro wiele z tych źródeł jest po polsku, oryginał
powieści zawiera ich tłumaczenie na węgierski. Tłumaczka na polski,
Elżbieta Cygielska, wcale nie miała przez to ułatwionego zadania, bo
nieczęsto mamy tam do czynienia z ujawnionymi cytatami. Żeby przywrócić
polszczyźnie, co polskie, musiała zagłębić się w materiał źródłowy
równie pracowicie jak autor.
Powieść jest w stanie zmieścić wszystko, a Mesjaszom blisko do
ogarnięcia całości. Jest tam i obolała polska dusza, i główne nurty
ideowe dziewiętnastego wieku, i Haskala i marksizm, Wiosna Ludów
i industrializacja, Watykan, Jerozolima, Londyn i Paryż, rzecz jasna.
Akurat najmniej Towiańskiego, tej nieciekawej, enigmatycznej postaci,
siedzącej gdzieś tam w Szwajcarii. Samej praktyce towianizmu – jak
były zorganizowane i jak działały Koła Sprawy Bożej, możemy się
przyjrzeć bliżej, ale to było raczej dzieło Brata Adama. Towiański
pozostaje niepojęty, Mickiewicz zresztą też. Odczuwałem niedosyt z tego
powodu, teraz wiem, że niesłusznie. Spiró nie napisał powieści
o psychologii hochsztaplera i jego ofiary, tylko o tym, jak wileński
mistycyzm powędrował do Europy w ślad za wygnańcami z utraconej
ojczyzny. I jak zawiódł, nie on jedyny wśród wielu innych zbawczych
prób odnowienia świata.
W Biesach, które przeczytałem w nowym tłumaczeniu Adama
Pomorskiego, również jesteśmy świadkami prób zapoczątkowania dzieła
naprawy, nie mniej groteskowego, a bardziej złowrogiego. Dotychczasowa
recepcja Biesów była, przynajmniej w moim pokoleniu,
ukształtowana przez film i teatralne realizacje Wajdy, oparte na
adaptacji Alberta Camusa. Tam dominował cokolwiek kiczowaty demonizm
Stawrogina (Comme ils sont fascinants, ces Russes!). Mam
wrażenie, że doskonała wersja Pomorskiego na pierwszy plan wysuwa
groteskę, co bardziej mi odpowiada w obecnym stanie ducha i świata.
Obszerne, bardzo ciekawe przypisy tłumacza ukazują realny kontekst
skandalicznych wydarzeń w pewnym mieście gubernialnym. Dużo się działo
podówczas w Rosji z Europą w tle. Europa, będąc źródłem idei i tyleż
niechcianym, co nieuchronnym punktem odniesienia, służyła głównie do
tego, by na nią narzekać albo wypocząć pod Alpami, przygodnie spiskując.
Petersburskie próby unowocześnienia kraju budziły zamęt w lokalnej
administracji i gorące spory w prasie. Liczne w tekście Dostojewskiego
ślady i echa ówczesnej publicystyki Pomorski pilnie tropi i obficie
cytuje, a przypisy zajmują wiele stron drobnego druku.
I oto okazuje się, że uciekłszy od dzisiejszych, wpadłem we władanie
gazet dziewiętnastowiecznych. Nie inaczej było z Mesjaszami,
gdzie narrator korzysta z różnych form dziennikarskich. Opis podróży
i przybycia do Jerozolimy czy sprawozdanie z walk rewolucyjnych
w Paryżu, toż to czysty reportaż! Relacja z konferencji rabinów we
Frankfurcie o reformie judaizmu – to rozbudowane, godne najlepszych
tygodników opinii, pogłębione cover story. Nie ma rady,
odkąd zaistniało społeczeństwo masowe, bez mediów nie jest pewne
realności swego bytu i poprzez masowe media najdoskonalej wyraża to,
czym jest.
Ostatnie książki w dziejach mojego nowego czytelnictwa zawdzięczam Andrzejowi Stasiukowi, który wypowiadając się dla akcji „Gazety Wyborczej” Czytamy w Polsce, odróżnił beletrystykę codziennego użytku („zajmująca”) od wielkiej literatury („nie można przeczytać za jednym dotknięciem”). Wśród kilku autorów i tytułów, których ceni i wielbi, wymienił Wykop Andrieja Płatonowa. Przypomniałem sobie, na której półce czeka mała czerwona książka wydana w 1990 roku. Przeczytałem. Stasiuk ma rację: to rarytas. I dobrze się nadaje do podsumowania tych zapisków. Bo po pierwsze, Wykop ma swój własny, bardzo osobliwy język, dla tłumacza karkołomny, a po drugie, też opowiada o zbawczym projekcie odnowy świata, tym razem w stadium zaawansowanym: dzieło już się dokonuje. Zdegenerowany i ułomny język prop-agitki (czyli „gazetowy”), jeszcze pokraczniejszy w twórczej parafrazie Płatonowa, zyskał potężną moc wyrazu i delikatność zarazem. Pojedyncze cytaty tego nie zilustrują, ale nie mogę sobie odmówić przyjemności przepisania.
„Safronow wiedział, że socjalizm jest sprawą naukową, więc mówił
różne słowa logicznie i naukowo, a gwoli solidności nadawał im – jak
każdemu materiałowi – dwa sensy: zasadniczy i zapasowy” (s. 45).
„Delegat stracił gotowość twarzy i poczuł własną duszę” (s. 21)1
Trzeba przeczytać ciurkiem dobrych kilka stron, rozpędzić się
i wskoczyć w ten senny i gorączkowy, błotny i smutny, ale nie wiedzieć
czemu nie-beznadziejny świat, gdzie odbywa się budowa gmachu,
w którym zamieszka proletariat. Świat zaludniony przez dziwaczne
postacie, które same jakby śnią, a może wypadły z czyjegoś albo naszego
snu.
Drugą poleconą przez Stasiuka książką jest Pierścień z papieru
Zygmunta Haupta. Na razie przeczytałem przedmowę Józefa Czapskiego
(przedruk z „Kultury”) i parę fragmentów samej prozy. Nie wiem, czy
mi się spodoba. Ale z przedmowy taka wypływa nauka: nie warto pisać
o pisaniu ani nie trzeba o czytaniu; Czapski napisał o myśleniu przy
czytaniu.
1Andriej Płatonow, Wykop, przełożył Andrzej Drawicz, Wydawnictwo Alfa, Warszawa 1990.