PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 65

Witold Bartoszewicz


Dzienniczek lektur


To już rok, albo jeszcze i pół, jak wybrałem się do Instytutu Węgierskiego w Warszawie na spotkanie z Györgym Spiró, autorem wydanej właśnie powieści Mesjasze. Poszedłem tam zaciekawiony bardziej autorem niż książką. Można się zresztą spierać, co tu ciekawsze: dobrze mówiący po polsku Węgier – rozmiłowany w Wyspiańskim znawca polskiego dramatu, który postaci Bogusławskiego i jego czasom poświęcił nie tylko powieść, ale jeszcze sztukę teatralną, a polskiemu dramatowi akademicką rozprawę – czy jego najnowsze dzieło, opasła powieść o towiańczykach i środowisku emigracji po 1830 roku.

Książkę nabyłem i przydźwigałem do domu. Z rozpędu przeczytałem kilkadziesiąt stron. Tyle zajmuje brawurowy opis podróży polskiego wojska powstańczego przez Niemcy, Belgię do Francji; podróży zrazu euforycznej (na miarę zachwytu Europejczyków zrywem wolnościowym „tych dzielnych Polaków”), a z czasem coraz uciążliwszej dla obu stron. Zachwyt się wypalił, a rozbudzone nadzieje kombatantów – wcale nie. Zaczęły się wewnętrzne swary i utarczki z miejscowymi władzami, które doskonaliły wówczas sztukę biurokracji. Narrator utknął w tej grząskiej materii, a książka poszła w kąt, jak wiele innych. Kąty pełne książek, a czytelnictwo nikłe, na poziomie średniej krajowej. A tu dochodzą mnie słuchy, że są tacy, co książkę przeczytali. Mowa też o nominacjach do prestiżowych nagród... Może wypada wrócić do naszych nieszczęsnych emigrantów? Dowiedzieć się, co z tym Towiańskim? Spotkać Mickiewicza? Ale jak, skoro nie mam czasu na czytanie, trudno się skupić, a oczy łzawią od komputera?

* * *

Minęło kilka miesięcy. Sfera publiczna staje się coraz paskudniejsza. Styl dyskursu (zgiełk wyzwisk, pomówień i klątw, skargi poszkodowanych na honorze, szczęk kos stawianych na sztorc) częściej zniechęca, niż przyciąga malowniczością karczemnej awantury. Boleję nad tym i wygłaszam napastliwe jeremiady przeciwko mediom, które nadymają byle co do epokowych rozmiarów. Nie wiem, co gorsze w publicystyce: jawna stronniczość czy formalna bezstronność polegająca na inscenizowaniu „dwugłosu”. Już mnie nie bawi wysłuchiwanie ani jednej, ani drugiej strony. To, co chce uchodzić za wolny głos opinii publicznej, jest jedynie realizacją biznesplanu zmierzającego do sprzedania pigułek Murti-Binga lub reklam „maści dla takich jak Ty, po której poczujesz się lepiej dziś”. Coraz słabsze działy kulturalne i naukowe nie przynoszą niczego treściwego. Tymczasem Spiró dostał nagrodę Angelusa, a przede mną jeszcze siedemset stron Mesjaszy do przeczytania. Najwyższy czas odstawić prasę, bo telewizję już dawno ograniczyłem do „sportu i pogody”. Co postanowiłem, uczyniłem. Zacząwszy nowe życie, dostrzegam, że nie jestem sam – w kolejce WKD i warszawskich tramwajach coraz częściej widać ludzi z książką, choć rzadko jest to coś tak grubego jak moja.

Wypada dodać, że post, jaki sobie narzuciłem, nie jest ścisły, bo zaglądam do prasy w internecie i nawet czytuję (zwykle pobieżnie, korzystając z komórki) dłuższe artykuły. Nie mogłem więc nie zauważyć masowej a multimedialnej zachęty do czytania książek. Mimo postanowienia, że już nie zamierzam być pouczany i zapoznawany ze słusznością tego czy owego, przeczytałem z pożytkiem kilka wypowiedzi fachowych lub zamiłowanych czytelników.

Znów minęło kilka miesięcy i wybuchła afera tabloidowa (w Anglii, a odzew u nas podejrzanie głośny). Właśnie teraz, kiedy spisuję te notatki, natknąłem się na słowa Jacka Żakowskiego: „...pastwimy się nad NotW tak, jakby był on jakimś wybrykiem natury, pojedynczym zgniłkiem w worku dorodnych i nieskazitelnych, tryskających najzdrowszymi witaminami jabłek. A w świecie mediów mamy raczej worek cuchnących na wszelkie sposoby zgniłków, w którym z rzadka udaje się znaleźć cokolwiek zjadliwego” („Gazeta Wyborcza” z 11 lipca). Mocno powiedziane. Nawet ja, tak zaciekły i neoficki przecież wróg żurnalistyki, wyraziłbym to łagodniej. Teraz czekam na oświadczenie Jacka Ż., że rzucił dziennikarstwo i zajął się uprawą prosa. Ale nawet gdyby je ogłosił, maleje szansa, bym to zauważył. Rzeczywiście, oddaliłem się od świata, który przynajmniej dwa dni żyłby tak bulwersującą sensacją.

Czytanie książek porównuje się do różnych rzeczy, ja porównałbym je do biegania. Wystarczy niedługo poćwiczyć, by nie skończyć kolką i zadyszką po stu metrach. A ja – już potrafię przeczytać więcej niż trzy strony bez utraty uwagi. Ma czytanie coś z biegania, bo bywa przecież – przyznajmy to śmiało – ucieczką. Ale ważniejsze, że może być ćwiczeniem wyobraźni i poznawaniem języków. Nie chodzi o tak pożądane „języki obce”, ale o różne warianty ojczystego. Każda powieść ma swój własny język, przynajmniej powinna mieć, jeśli chce być dobrą powieścią. Wielkie – mówią do nas wieloma dialektami, jak Biesy Dostojewskiego, moja kolejna lektura w nowym życiu.

Tłumacz ma nie lada trudności do pokonania, jeśli dobrą powieść przenosi z obcej literatury do naszej. Mesjasze brzmią dobrze po polsku, choć to Węgier napisał rzecz o arcypolakach. Pisząc o historycznych postaciach i wydarzeniach, Spiró zgrabnie wykorzystał autentyczne źródła: zapiski, dzienniki, listy, a także to, co pisały ówczesne gazety. Skoro wiele z tych źródeł jest po polsku, oryginał powieści zawiera ich tłumaczenie na węgierski. Tłumaczka na polski, Elżbieta Cygielska, wcale nie miała przez to ułatwionego zadania, bo nieczęsto mamy tam do czynienia z ujawnionymi cytatami. Żeby przywrócić polszczyźnie, co polskie, musiała zagłębić się w materiał źródłowy równie pracowicie jak autor.

Powieść jest w stanie zmieścić wszystko, a Mesjaszom blisko do ogarnięcia całości. Jest tam i obolała polska dusza, i główne nurty ideowe dziewiętnastego wieku, i Haskala i marksizm, Wiosna Ludów i industrializacja, Watykan, Jerozolima, Londyn i Paryż, rzecz jasna. Akurat najmniej Towiańskiego, tej nieciekawej, enigmatycznej postaci, siedzącej gdzieś tam w Szwajcarii. Samej praktyce towianizmu – jak były zorganizowane i jak działały Koła Sprawy Bożej, możemy się przyjrzeć bliżej, ale to było raczej dzieło Brata Adama. Towiański pozostaje niepojęty, Mickiewicz zresztą też. Odczuwałem niedosyt z tego powodu, teraz wiem, że niesłusznie. Spiró nie napisał powieści o psychologii hochsztaplera i jego ofiary, tylko o tym, jak wileński mistycyzm powędrował do Europy w ślad za wygnańcami z utraconej ojczyzny. I jak zawiódł, nie on jedyny wśród wielu innych zbawczych prób odnowienia świata.

Biesach, które przeczytałem w nowym tłumaczeniu Adama Pomorskiego, również jesteśmy świadkami prób zapoczątkowania dzieła naprawy, nie mniej groteskowego, a bardziej złowrogiego. Dotychczasowa recepcja Biesów była, przynajmniej w moim pokoleniu, ukształtowana przez film i teatralne realizacje Wajdy, oparte na adaptacji Alberta Camusa. Tam dominował cokolwiek kiczowaty demonizm Stawrogina (Comme ils sont fascinants, ces Russes!). Mam wrażenie, że doskonała wersja Pomorskiego na pierwszy plan wysuwa groteskę, co bardziej mi odpowiada w obecnym stanie ducha i świata.

Obszerne, bardzo ciekawe przypisy tłumacza ukazują realny kontekst skandalicznych wydarzeń w pewnym mieście gubernialnym. Dużo się działo podówczas w Rosji z Europą w tle. Europa, będąc źródłem idei i tyleż niechcianym, co nieuchronnym punktem odniesienia, służyła głównie do tego, by na nią narzekać albo wypocząć pod Alpami, przygodnie spiskując. Petersburskie próby unowocześnienia kraju budziły zamęt w lokalnej administracji i gorące spory w prasie. Liczne w tekście Dostojewskiego ślady i echa ówczesnej publicystyki Pomorski pilnie tropi i obficie cytuje, a przypisy zajmują wiele stron drobnego druku.

I oto okazuje się, że uciekłszy od dzisiejszych, wpadłem we władanie gazet dziewiętnastowiecznych. Nie inaczej było z Mesjaszami, gdzie narrator korzysta z różnych form dziennikarskich. Opis podróży i przybycia do Jerozolimy czy sprawozdanie z walk rewolucyjnych w Paryżu, toż to czysty reportaż! Relacja z konferencji rabinów we Frankfurcie o reformie judaizmu – to rozbudowane, godne najlepszych tygodników opinii, pogłębione cover story. Nie ma rady, odkąd zaistniało społeczeństwo masowe, bez mediów nie jest pewne realności swego bytu i poprzez masowe media najdoskonalej wyraża to, czym jest.

* * *

Ostatnie książki w dziejach mojego nowego czytelnictwa zawdzięczam Andrzejowi Stasiukowi, który wypowiadając się dla akcji „Gazety Wyborczej” Czytamy w Polsce, odróżnił beletrystykę codziennego użytku („zajmująca”) od wielkiej literatury („nie można przeczytać za jednym dotknięciem”). Wśród kilku autorów i tytułów, których ceni i wielbi, wymienił Wykop Andrieja Płatonowa. Przypomniałem sobie, na której półce czeka mała czerwona książka wydana w 1990 roku. Przeczytałem. Stasiuk ma rację: to rarytas. I dobrze się nadaje do podsumowania tych zapisków. Bo po pierwsze, Wykop ma swój własny, bardzo osobliwy język, dla tłumacza karkołomny, a po drugie, też opowiada o zbawczym projekcie odnowy świata, tym razem w stadium zaawansowanym: dzieło już się dokonuje. Zdegenerowany i ułomny język prop-agitki (czyli „gazetowy”), jeszcze pokraczniejszy w twórczej parafrazie Płatonowa, zyskał potężną moc wyrazu i delikatność zarazem. Pojedyncze cytaty tego nie zilustrują, ale nie mogę sobie odmówić przyjemności przepisania.

„Safronow wiedział, że socjalizm jest sprawą naukową, więc mówił różne słowa logicznie i naukowo, a gwoli solidności nadawał im – jak każdemu materiałowi – dwa sensy: zasadniczy i zapasowy” (s. 45).
„Delegat stracił gotowość twarzy i poczuł własną duszę” (s. 21)1

Trzeba przeczytać ciurkiem dobrych kilka stron, rozpędzić się i wskoczyć w ten senny i gorączkowy, błotny i smutny, ale nie wiedzieć czemu nie-beznadziejny świat, gdzie odbywa się budowa gmachu, w którym zamieszka proletariat. Świat zaludniony przez dziwaczne postacie, które same jakby śnią, a może wypadły z czyjegoś albo naszego snu.

Drugą poleconą przez Stasiuka książką jest Pierścień z papieru Zygmunta Haupta. Na razie przeczytałem przedmowę Józefa Czapskiego (przedruk z „Kultury”) i parę fragmentów samej prozy. Nie wiem, czy mi się spodoba. Ale z przedmowy taka wypływa nauka: nie warto pisać o pisaniu ani nie trzeba o czytaniu; Czapski napisał o myśleniu przy czytaniu.



1Andriej Płatonow, Wykop, przełożył Andrzej Drawicz, Wydawnictwo Alfa, Warszawa 1990.



PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY  —> spis treści numeru