Z Podkową Leśną łączy mnie willa „Krywojta”, w której spędziłem
wiele miłych chwil u stryjostwa Stanisławy i Henryka Zabłockich z moim
stryjecznym rodzeństwem, zwłaszcza z Wojtkiem, który miał dla mnie
najwięcej cierpliwości, mimo że dzieliło nas dziewięć lat.
Przyjeżdżałem do Podkowy od początku lat trzydziestych, ale dokładniej
pamiętam pobyt w 1942 roku, kiedy, będąc zaangażowany w konspirację,
znalazłem tu schronienie. W 1939 roku jako piętnastolatek brałem udział
w gaszeniu pożarów w czasie oblężenia Warszawy, a później zaczął się
okres konspiracyjny. Ponieważ należałem do Związku Harcerstwa
Polskiego, a harcerstwo kontynuowało działalność po wybuchu wojny,
przeszliśmy do konspiracji. W kierownictwie naszej drużyny dominowały
poglądy skrajnie prawicowe, więc ostatecznie trafiłem do prawicowej
organizacji „Związek Jaszczurczy”. Działalność konspiracyjna
polegała na szkoleniu bojowym i politycznym. Usłyszałem na przykład, że
najkrótszą granicą polsko-niemiecką jest granica na Odrze i Nysie.
Tego nie wymyślili nawet komuniści! Niebezpieczeństwo przyszło z innej
strony – koleżanka z podwórka, z którą byliśmy raczej towarzysko
aniżeli politycznie związani, została aresztowana i znaleziono u niej
naszą zbiorową fotografię. Zdawaliśmy sobie sprawę, że to aresztowanie
może być dla nas niebezpieczne, więc w lipcu 1942 roku opuściłem
Żoliborz i przez półtora miesiąca mieszkałem u rodziny w Podkowie.
Ponieważ zbliżał się rok szkolny, a ja byłem w klasie maturalnej liceum
imienia Mickiewicza (chodziłem na tajne komplety), wróciłem do Warszawy
i wydawało się, że nic już mi nie grozi. Tymczasem dwa tygodnie
później, w nocy, zjawiło się u nas gestapo.
Aresztowali mnie oraz
jeszcze dwóch kolegów (jeden z nich się ukrył, więc zamiast niego
zabrali jego młodszego brata; ostatni z naszej czwórki zdołał uciec)
i zawieźli na Pawiak. Zostałem uznany za przywódcę grupy i z miejsca
wzięli mnie na przesłuchanie. Bili tak brutalnie, że miałem pękniętą
kość lewego ramienia, którym zasłaniałem się przed uderzeniami pałki.
Chcieli ze mnie wydobyć, dlaczego nasz czwarty kolega uciekł. (Nie
byliśmy konspiracyjnie powiązani; dwóch należało do Związku Walki
Zbrojnej; ani AK, ani NSZ jeszcze wówczas nie było). Po tym
przesłuchaniu przez długi czas chodziłem na opatrunki do więziennego
ambulatorium, do sławnego doktora Felicjana Lotha, który sam był
więźniem. Ponieważ uważano mnie za prowodyra, trafiłem do
pojedynczej celi, do której poza strażnikami nikt nie miał dostępu.
(Kolegów umieszczono w celach dla niepełnoletnich). Na Pawiaku
przesiedziałem cztery miesiące i byłem kilkakrotnie przesłuchiwany. 17
stycznia 1943 roku wywieziono nas wszystkich na Majdanek. W obozie
(który wkrótce przemianowano z Kriegsgefangenenlager der Waffen SS
Lublin – obóz dla jeńców wojennych – na Konzentrationslager
Lublin – obóz koncentracyjny) spędziłem piętnaście miesięcy. W sumie
w niemieckich więzieniach i obozach koncentracyjnych przesiedziałem
prawie trzy lata, więc dobrze wiem, jak wyglądało niemieckie
ludobójstwo, prowadzone na niespotykaną nigdzie przemysłową skalę,
z wykorzystaniem nowoczesnej organizacji i techniki.
3 listopada 1943 roku rozstrzelano na Majdanku tysiące ludzi –
kobiety, mężczyzn, dzieci, starców... Najpierw utworzono komanda, które
kopały rowy. Rzekomo przeciwlotnicze (wiadomo było, że zbliża się armia
rosyjska, mogły być naloty, więc rowy kopać trzeba). Prace trwały około
dwóch tygodni. Potem zatrzymano nas wszystkich na placach apelowych
i padł rozkaz: „Wszyscy Żydzi wystąp!”. Przepędzono ich w pobliże
tych rowów, kazano rozebrać się do naga, a potem wchodzić do środka
i kłaść się na dnie. Wzdłuż rowów przechodzili esesmani i strzelali
z karabinów maszynowych. A żeby nie było słychać strzałów, na słupach
zawieszono głośniki i grała muzyka. Nas, nie-Żydów, zamknięto
w barakach. Ale i tak słyszeliśmy strzały. Od tych, którzy byli
zatrudnieni bliżej urządzeń esesmańskich, dowiedzieliśmy się, że tego
dnia zginęło 18 tysięcy ludzi. Niemcy byli skrupulatni i nie zostawiali
śladów. Tych 18 tysięcy spalono później na stosach, bo krematorium nie
było w stanie odpowiednio szybko zlikwidować takiej masy zwłok.
Kto wykonywał tę całą robotę? Esesmani, gotowi zabijać więźniów,
byleby ich nie wysłano na front. Zwłaszcza wschodni, którego bali się
jak ognia.
Jeśli chodzi o tych, którzy nas na Majdanku pilnowali, to nie byli to
wyłącznie Niemcy. Tam były całe oddziały w mundurach SS, złożone
z Ukraińców (właściwie byli to jeńcy rosyjscy, którzy się podawali za
Ukraińców i którzy zgłosili się do współpracy z Niemcami). Jeszcze
bardziej szokujące było to, że w patrolach wokół obozu krążyli żołnierze
litewscy, oni też siedzieli na wieżyczkach z karabinami maszynowymi.
I to nie byli członkowie jakichś organizacji faszystowskich, tylko
żołnierze regularnej litewskiej armii (można zresztą o tym przeczytać
w opracowaniach na temat Majdanka). Niemcy potrafili wciągać do swej
niecnej roboty ludobójczej także inne narodowości.
Wskutek złego traktowania nas, złego odżywiania, mnóstwo ludzi umierało.
Zwłoki były palone w krematorium, ale przedtem dokładnie oglądane,
sprawdzane. Wyciągano złote zęby, szukano jakichś kosztowności nie
tylko w jamie ustnej, ale i we wszystkich zakamarkach ciała. Bywało, że
w popiele ze spalonych ciał, który służył jako nawóz do obozowego
ogrodu, znajdowano złote zęby.
Nie sposób zapomnieć wielu innych drastycznych sytuacji, na przykład
tak zwanej selekcji. Przeprowadzano ją co pewien czas w komandzie,
w którym pracowałem. Rano, zanim wyruszyliśmy do pracy, zjawiał się
esesman, lekarz obozowy oraz kapo i każdego więźnia oglądano, czy nadaje
się do roboty, czy nie. Jeśli był cherlawy, słaby, zapisywano jego
numer i wywożono do komór gazowych. Ja miałem wówczas 19 lat i jak
każdy robiłem z siebie takiego silnego, żeby mnie, broń Boże, nie
zlikwidowano. Selekcja to też jest coś, co odbywało się chyba tylko
w obozach niemieckich.
Wiadomo też, jakie były skutki ucieczki z obozu. Później, gdy znalazłem
się w Gross-Rosen, zapamiętałem ucieczkę pewnego Rosjanina, który
z głodu zakradł się do jakiegoś śląskiego gospodarstwa. Tam go chłopi
zabili i przewieźli z powrotem do obozu. Zwłoki zostały na placu
obozowym powieszone z tabliczką Ich bin wieder da (Jestem
z powrotem), a więźniowie po wieczornym apelu musieli przedefilować
przed nimi, aby dokładnie zobaczyć, jaki los ich czeka, jeśli spróbują
wydostać się z obozu. O takim poniewieraniu zwłok poza obozami
niemieckimi także nie słyszałem.
Na Majdanku zajmowałem się różnymi rzeczami – byłem kamieniarzem,
brukowałem ulice, robiłem konewki z blachy, wykonywałem prace
ogrodnicze. Ponieważ znałem niemiecki, zostałem pisarzem blokowym. Ale
jak coś nie pasowało przełożonym, to były i karne ćwiczenia:
padnij-powstań, skakanie ze stołkiem w ręku czy po prostu lanie –
mogłem dostać jak każdy więzień.
Warunki higieniczne na Majdanku były fatalne. Wszy chodziły po nas
stadami. Wieczorami kładliśmy zawszoną koszulę na rurze od „kozy”,
żeby się przypaliły. Nie tylko wszy, ale i pcheł była taka masa, że
człowiek nie mógł zasnąć. Jak się podniosło nogę, żeby w ćmiącym
świetle wybić skaczące po niej pchły, a potem postawiło ją na podłodze,
to po chwili znów była czarna od insektów. Nie brakowało też innego
robactwa, ale najgorsze jednak były te wszy, które dostawało się wraz
z nową bielizną po kąpieli w łaźni. W Gross-Rosen było znacznie
czyściej. (Codziennie odbywało się sprawdzanie koszul. Jeśli
znaleziono wszy, dostawało się pięć batów na gołą pupę). Ale strasznie
nam dokuczało zapalenie oczu, bo tam były kamieniołomy i wszędzie unosił
się nieznośny pył od wybuchów. Po przebudzeniu musiałem sobie palcami
rozrywać powieki. Dobrze chociaż, że choroba dotykała na przemian
jednego i drugiego oka. Już się z niej nie wyleczyłem. Wracając do
mojego pobytu na Majdanku, chciałbym wspomnieć o czymś jeszcze.
W czasie okupacji działała Rada Główna Opiekuńcza. Różne są opinie na
jej temat, zarzucano im nawet kolaborację z Niemcami. Daj Boże
wszystkim taką kolaborację, dzięki której dostawaliśmy miskę zupy
z płatków owsianych! RGO organizowała również szczepienia przeciwko
tyfusowi. Chcę podkreślić jej pozytywną rolę, bo za mało się o tym
mówi, a przecież trzeba pamiętać o wszystkich, którzy starali się
więźniom pomagać. Ja byłem w tej szczęśliwej sytuacji, że dostawałem
paczki od rodziców (nie od razu do mnie trafiały, bo z początku paczki
rozdzielano pomiędzy wszystkich więźniów). Ja się nie tylko tymi
paczkami dzieliłem, ale mając dodatkowy prowiant, mogłem komuś innemu
oddać miskę obozowej zupy. Kiedy po Powstaniu Warszawskim zaczęły do
Gross-Rosen przychodzić transporty ze stolicy i spotkałem swoich
dawnych kolegów z podwórka,widziałem, że niektórzy bardzo źle znoszą
warunki obozowe. Wtedy mogłem, dzięki pomocy rodziców, oddać im swoje
racje żywnościowe. W Gross-Rosen przesiedziałem dziesięć miesięcy.
Miałem szczęście, że nie trafiłem do kamieniołomów, tylko pracowałem pod
dachem. Segregowaliśmy materiały plastikowe, z których później pleciono
sznury. Pod koniec wojny ewakuowano nas stamtąd do Leitmeritz –
komando obozu koncentracyjnego Flossenbürg (Litomierzyce w północnych
Czechach). Tam była budowa niemieckiej podziemnej fabryki zbrojeniowej.
Wieziono nas w otwartych wagonach towarowych, dzięki Bogu, że nie
pędzono pieszo, jak wielu innych. Pilnowało nas trzech esesmanów.
Zajmowali jedną czwartą wagonu, a my tłoczyliśmy się na pozostałej
przestrzeni. Przez Drezno przejeżdżaliśmy na dwa dni przed nalotem
alianckim, który zniszczył miasto. Gdybyśmy jechali dwa dni później,
byłoby po nas.
W Leitmeritz też nie trafiłem do kopalni, tylko pracowałem przy
budowie domów. Wznosiliśmy także różne obiekty na terenie obozu,
bodajże administracyjne, a kilka razy wożono mnie do budowy rowów
przeciwczołgowych. W Leitmeritz byłem cztery miesiące, do 8 maja 1945
roku. Pamiętam w marcu i kwietniu codzienne naloty o godzinie 11. Na
dźwięk alarmu przerywaliśmy robotę, opieraliśmy deskę o ścianę,
kładliśmy się na niej i liczyliśmy punkty na niebie. Powyżej setki
traciliśmy rachubę. Ale mieliśmy szczęście, że te alianckie samoloty
zrzucały bomby nie na fabrykę w budowie, gdzie pracowaliśmy. Później
niedaleko widziałem skutki tych nalotów – lokomotywa przerzucona przez
budynek stacyjny dawała wyobrażenie o mocy bomb, jakie tam zrzucano.
No i wkrótce komendant obozu obwieścił nam, że jesteśmy zwolnieni,
obóz rozwiązany. Esesmani nagle zniknęli. Okazało się, że studiują
mapy i rozpytują się dookoła: Wo sind Amerikanen? (Gdzie są
Amerykanie), by, broń Boże, nie dostać się do niewoli rosyjskiej.
Rosjan bali się panicznie. Wyszliśmy na wolność i trafiliśmy do
protektoratu Czech i Moraw, tam się nami zaopiekowali bardzo dobrze
zorganizowani Czesi. Do Polski jechałem okrężną drogą przez Budapeszt.
Wiedziałem, że Warszawa jest zburzona, nie miałem pewności, czy stoi
nasz dom przy Krechowieckiej na Żoliborzu. Przyjechałem do
„Krywojty” na Lipową, gdzie zastałem całą moją rodzinę. Było to 1 lipca
1945 roku. Kiedy stryj Henryk odwiózł mnie do Warszawy, okazało się,
że drugiego piętra domu nie ma, a i pierwsze jest częściowo zniszczone.
Mój ojciec Jan Eugeniusz Zabłocki należał do Zarządu Spółdzielni
Nauczycielskiej, która szybko dom odbudowała. Ze Spółdzielnią jeszcze
bardziej związana była moja mama, Lucyna Jackowska, nauczycielka
(odznaczona Brązowym Krzyżem Zasługi za organizowanie polskiej oświaty
po I wojnie światowej).
9 sierpnia 1945 roku skończyłem 21 lat i musiałem się stawić przed
wojskową komisją lekarską. W listopadzie dostałem wezwanie do wojska,
co oznaczało zwalczanie band UPA w Bieszczadach. Ale wciąż czuwał nade
mną Anioł Stróż, bo jak pokazałem papier, że uczęszczam na kurs
maturalny, dali mi spokój.
Jestem absolwentem jeszcze SGH (Szkoły Głównej Handlowej), ostatniego
roku, gdyż magisterium robiłem już na SGPiS-ie, równocześnie
pracując. Przepracowałem prawie 50 lat w bankowości, 26 lat w Narodowym
Banku Polskim (w różnych miejscach – na Bielańskiej, Fredry). Do
Banku Handlowego przeszedłem w 1975 roku i pracowałem do 1994 na
stanowisku dyrektora jednego z departamentów rozliczeń zagranicznych.
Przez nasze ręce – nie było przecież komputeryzacji – przechodziła całość
rozliczeń handlu Polski z krajami socjalistycznymi, czyli około 60%.
Zamianę Banku Handlowego na Citibank oceniam jako wyprzedaż majątku
Rzeczpospolitej. Jestem przeciwnikiem takiego nadmiernego udziału
kapitału zagranicznego w bankowości krajowej. W Polsce jest to
niezdrowa sytuacja. Przeszedłem na emeryturę przed tymi zmianami.
Jeszcze wówczas, przed 1994 rokiem mówiono, że Banku Handlowego nikt nie
sprzeda.
Podkowę Leśną zawsze wspominam jako miejsce, gdzie los mnie rzucał.
Przed aresztowaniem, zaraz po wojnie i dalej utrzymywałem kontakt
z rodziną. Pamiętam, jak stryj Henryk miał kłopoty z władzą ludową, jak
nie można go było z więzienia wyciągnąć, bo „był za dobrego
zdrowia”. Gdy wyszedł po siedmiu latach, wtedy się z nim spotkałem, to był
niezwykle żywotny człowiek, dobił się tego, że go zrehabilitowano.
Przyjeżdżałem do Podkowy wielokrotnie, no i teraz w wieku 86 lat
odwiedzam Marka i Grażynę Zabłockich. Na zakończenie opowiem jeszcze,
jak po wojnie brałem nieraz udział w wyjazdach na zachód Europy,
inicjowanych przez Fundację Maksymiliana Kolbego. To zrzeszenie
niemieckich katolików pomagało byłym więźniom, organizowało spotkania
z młodzieżą. Pytano mnie wtedy: „Jak to się stało, że ty
żyjesz?”. „A ilu Niemców trafiło do niewoli rosyjskiej
i wróciło?” – odpowiadałem pytaniem na pytanie. Po prostu Anioł
Stróż nigdy mnie nie opuszczał... Z pewnością byłem odporny, fizycznie
i psychicznie – odporność psychiczna jest bardzo ważna. Jest taka
książka Haliny Birenbaum, mieszkającej w Izraelu, ale piszącej po polsku
Nadzieja umiera ostatnia. Trzeba mieć przekonanie, że się
przeżyje.