W pierwszych latach ubiegłego wieku ojciec mój był studentem
politechniki w Darmstadt. Zostało mi w pamięci kilka jego wspomnień
z tego okresu, związanych z jadłodajnią, w której żywili się studenci.
Ojciec co miesiąc dostawał z domu pieniądze na wyżywienie. Czy
wydawał je rozrzutnie? Nie leżało to w jego charakterze. A mimo to pod
koniec miesiąca pieniędzy mu brakło. I wtedy owa jadłodajnia, ulubiona
przez studentów, okazywała się niezastąpiona. Panował w niej bowiem
zwyczaj, że chleb i musztardę podawano bez ograniczeń i darmo. Od tego
czasu chleb posmarowany musztardą był dla ojca wspomnieniem młodości
i tych chudych dni wyczekiwania pieniędzy z domu.
W tejże jadłodajni, jak się domyślam z innego ojcowskiego wspomnienia,
był jeszcze jeden, bardzo miły obyczaj. Gospodarz przygotowywał gar
smacznej zupy, w której pływały liczne kawałki mięsa. Gdy zupa była
gotowa i studenci już się zebrali, zaczynała się zabawa: ten, kto
wniósł odpowiednią opłatę, dostawał do ręki wielki widelec i miał prawo
do jednego ataku, jednego dźgnięcia nim powierzchni zupy i pływających
w niej kawałków mięsa. Co udało mu się nadziać na widelec tym jednym
opłaconym ruchem, było jego. Natychmiast zdobycz konsumował, a widelec
przekazywał następnemu, który wniósł opłatę. Zabawa trwała do chwili,
aż całe mięso zostało wyłowione i skonsumowane. Wtedy gospodarz
wyciągał talerze i nalewał każdemu, kto się zgłosił, smakowitej zupy –
zupełnie za darmo. Nietrudno sobie wyobrazić, że studenci, których nie
było stać na opłatę dostępu do widelca, przychodzili do jadłodajni
w nadziei otrzymania tego talerza zupy i zagryzienia jej – również
darmowym – chlebem z musztardą.
Historyjka sprzed z górą stu lat jest istotnie błaha, ale przecież
warta przypomnienia. Jest w niej bowiem jakieś ciepło, które
niepostrzeżenie wyparowało z dzisiejszego życia. Ustrój ówczesny, tak
jak obecny, nazywamy kapitalizmem. Ale jest różnica między tymi
kapitalizmami. Właściciel studenckiej garkuchni był, jak to się dziś
mówi, biznesmenem. Jego przedsiębiorstwo dostarczało środków do życia
jemu i jego rodzinie. Dzisiejszy kapitalista powie, że był to dobrze
pomyślany interes. Warto było organizować owo polowanie z widelcem, bo
ono przyciągało studencką publiczność, która nie zawsze była „na
przednówku”, ale miała też okresy, gdy dysponowała pieniędzmi
i wydawała je w swojskiej gospodzie, wobec której była zobowiązana za
dokarmianie w dni „postne”. Dziś jakoś nie słychać, by
w pizzeriach, grillach i barach szybkiej obsługi był chleb i zupa za
darmo. Owszem, rozdają je różne instytucje charytatywne, ale nie
przedsiębiorcy.
Pytanie teraz, co zrobić, aby tchnąć w nasz pazerny kapitalizm tę
odrobinę ciepła. Jak czynić go bardziej ludzkim. Jest nad czym
pomyśleć. Chyba pierwszą rzeczą byłoby uświadomienie ludziom, że
pazerność nie jest istotą kapitalizmu, że w cieplejszej atmosferze
międzyludzkiej żyje się znacznie przyjemniej i że są przyjemności
wyższego rzędu, niż te, które można kupić za pieniądze. I taki jest cel
publikowania tych rodzinnych wspomnień.