Dopiero dziś, po dwudziestu latach, zrozumiałam przyczynę tego, co
przydarzyło mi się wtedy. Dziś, gdy przy śniadaniu omal nie udławiłam
się bułką, przeczytawszy nazwisko Paula w gazecie.
Wtedy, dwadzieścia lat temu, przeżyłam z nim coś, czego nie umiałam
potem jednoznacznie nazwać, bo jak na miłość zbyt krótko to trwało,
a jak na przygodę zbyt było poważne. Paul zwrócił moją uwagę jako autor
cotygodniowych felietonów w gazecie. Jego styl, poczucie humoru, sposób
patrzenia na sprawy, dobór tematów, wszystko to było mi bliskie.
Pewnego razu w porywie zachwytu napisałam do niego list. Następnie
ochłonęłam, listu nie wysłałam, nawet nie przepisałam go na czysto.
Nadal czytywałam jego felietony i w odstępie paru miesięcy napisałam
jeszcze trzy listy – dwa pełne entuzjazmu i jeden nieco krytyczny.
Podzieliły los pierwszego, pozostały wszystkie w moim brulionie.
Trwałoby to pewnie aż do przejścia Paula na emeryturę, gdyby redakcja
czasopisma nie uczciła jubileuszu pracy swojego zdolnego pracownika
w taki a nie inny sposób. Pewnej soboty zamiast felietonu pióra Paula
znalazłam w gazecie artykuł o nim samym, opatrzony jego fotografią.
Przedtem nie zastanawiałam się nigdy nad tym, jak mój ulubiony
dziennikarz wyglądał. Teraz zobaczyłam, że był nie tylko w moim typie.
Wpatrywałam się w zdjęcie z zabobonnym zachwytem – Paul wydawał mi się
po prostu znajomy, choć dobrze wiedziałam, że nie spotkałam go nigdy
w realnym życiu. Pod wrażeniem tego odkrycia napisałam jeszcze jeden,
czwarty list. Dołączyłam wszystkie poprzednie, a także własne zdjęcie
i tym razem wysłałam całość na adres redakcji. Już na drugi dzień
zadzwonił telefon.
– Alicja?
Zachłysnęłam się ze szczęścia, gdy w ułamku sekundy zdałam sobie
sprawę z dwóch faktów. Po pierwsze nie podałam swojego numeru telefonu,
więc sięgnął po słuchawkę wiedziony nie tylko spontanicznym impulsem.
Po drugie, choć ja w listach używałam oficjalnej formy „pan”, on
zdecydował się na „ty”. Dlaczego? Bo przeczytał moje listy
i uznał pokrewieństwo naszych dusz!
– Mówi Paul. Dziękuję za listy.
Udało mi się powiedzieć „Och” i wydać z siebie coś pośredniego między
chrząknięciem a kwiknięciem. Serce podskoczyło mi do gardła, skąd
chlupnęło do żołądka i zaczęło trzepotać się po całym moim wnętrzu, nie
mogąc znaleźć sobie miejsca. Usta rozciągnął mi uśmiech triumfu.
– Zatkało cię? – w jego pytaniu brzmiało zadowolenie.
– Tak, ale przyjemnie – westchnęłam.
– Tego się spodziewałem – w jego (jakże by inaczej) pięknym
i ciepłym głosie słyszałam uśmiech. – Dostałem twój list wieczorem,
był wspaniały. Wszystkie cztery listy były wspaniałe, już na pierwszy
bym zareagował. Muszę przyznać, że bardzo łechcze moją próżność to, że
zajmujesz się mną od tak dawna. Delektowałem się tym całą noc.
Nasza rozmowa trwała trzy godziny. Już na samym początku
umówiliśmy się na wieczór – Paul zaprosił mnie na kolację – ale potem nie
potrafiliśmy odłożyć słuchawki. Powtórzyłam jeszcze raz z wariantami
wszystko, co mu napisałam w listach, a on opowiedział mi ze szczegółami,
jak moje listy dostał, jak je czytał i jak o mnie w związku z tym myślał.
Pytał, czy dostałby je, gdybym na zdjęciu ujrzała sympatycznego
łysego grubaska. Odpowiedziałam pytaniem, czy zadzwoniłby do mnie,
gdybym nie dołączyła swojego zdjęcia. Zastanowił się chwilę
i powiedział, że owszem, zadzwoniłby, bo nie mógłby pozwolić, żeby druga
połowa jego duszy (naprawdę tak się wyraził!!!) chodziła po świecie
samopas, bez względu na to, w jakim ciele. Ale oczywiście… nie żałował
mi komplementów, a ja pławiłam się w nich jak świnia w bajorze. To
porównanie także wzbudziło jego zachwyt, a słowa, którymi go wyraził,
sprawiły, że zachwycona byłam z kolei ja.
Gdy minęła pierwsza godzina naszej rozmowy, zaczęliśmy wspominać, jak
to było, gdy Paul do mnie zadzwonił, kiedy jeszcze czuliśmy się
skrępowani i niepewni. Rozkoszowaliśmy się tym wspomnieniem, bo była to
już nasza wspólna przeszłość! W tym stadium uznaliśmy za stosowne
opowiedzieć sobie obszerne fragmenty swoich życiorysów. Wszystko
przeplataliśmy komentarzami do aktualnych zdarzeń w świecie politycznym
i kulturalnym i nie szczędziliśmy sobie głębszych analiz
psychologicznych. Zahaczaliśmy o wiele tematów i za każdym razem
stwierdzaliśmy zadziwiającą wręcz jednomyślność.
Wieczorem, śpiewając na cały głos i tańcząc z radości, przygotowywałam
się na spotkanie. Dużo czasu spędziłam przed lustrem, choć niewiele
miałam do roboty – będąc bezgranicznie szczęśliwa, wyglądałam wprost
pięknie. Wiedziałam, że będzie nam ze sobą dobrze, że nie zawiedziemy
się na sobie, że spędzimy wspaniały wieczór i noc, i nie miałam
wątpliwości, że znaleźliśmy się na zawsze, na całe życie…
Tak… tej nocy nie zapomnę nigdy.
Zarzuciłam płaszcz na ramiona, chwyciłam torebkę, odwróciłam się
w stronę drzwi i… zamarłam. Obok drzwi, w fotelu siedziała ona.
Nie patrzyła na mnie, odwrócona była bokiem. Nie miałam ani chwili
wątpliwości, to był duch! Wrzasnęłam.
Kiedyś, dawniej, rozważałam teoretycznie pytanie, jak długo się
wrzeszczy, gdy się zobaczy ducha, który nie znika. Teraz wiem.
Bardzo długo. Wszystkie włosy na głowie zjeżyły mi się,
a mrowienie na karku i plecach świadczyło o podobnych zamiarach
najmniejszego włoska. Czułam przemożną potrzebę ucieczki, ale nie było
dokąd. Nie odważyłam się odwrócić do zjawy tyłem ani zamknąć oczu, choć
moje przerażone ciało miało na to wielką ochotę. Skacząc i podrygując
wycofałam się pod ścianę, gdzie stałam potem, wrzeszcząc nadal tak długo,
aż mi tchu zabrakło. Myślę, że gdybym miała bardziej wyrobione płuca,
wrzeszczałabym jeszcze dłużej. Gdy raz jednak przestałam, potrafiłam
już zapanować nad tym odruchem, nawet po nabraniu powietrza.
To, że Dama nie zareagowała na mój wybuch, utwierdziło mnie
w przekonaniu, że była duchem, a także w tym, że nie miała zamiaru
zniknąć. Zapragnęłam opuścić ten pokój. Wyjść stąd i nigdy już nie
wrócić. Zapewne zrobiłabym to, ale koło drzwi siedziała Dama…
Czułam, że będę musiała zebrać wszystkie siły, by wykonać swój zamiar.
Wiedziałam, że otwierając drzwi, przez maleńką, ale straszną chwilę będę
odwrócona tyłem i jednocześnie zbliżę się do niej na wyciągnięcie ręki.
I mojej ręki, i jej… Ja oczywiście nie miałam zamiaru jej łapać…
Postanowiłam mimo wszystko spróbować. Paul czekał na mnie…
Najpierw powoli, potem szybciej i nie spuszczając zjawy z oka,
ruszyłam w stronę drzwi. Gdy doszłam do połowy pokoju, Dama wysunęła
spod długiej sukni swą zgrabną nóżkę w wysokim buciku. Teraz, żeby
wyjść, musiałabym tę stopę przeskoczyć albo się o nią potknąć. Tak,
duch chciał podstawić mi nogę! Nie koniec na tym. Po raz pierwszy Dama
spojrzała mi w oczy i uśmiechnęła się. Jej uśmiech wyrażał rozbawienie,
a także świadomość przewagi. Ona wiedziała, jak bardzo się jej bałam.
– Tylko nie mów nic! Proszę, nie odzywaj się do mnie! – wyrwało
mi się.
Dama znów odwróciła głowę, ale noga pozostała wysunięta. Myślę, że
nie chciała mnie straszyć za bardzo…
Teraz tak myślę, wtedy nie umiałam docenić jej delikatności. Tym razem moja ucieczka była
powolna. Cofałam się nie odrywając od niej wzroku, wciągając powietrze
coraz głębiej, coraz głębiej, aż do bólu. Poczułam, jak znów ogarnia mnie
panika. Moje ciało postanowiło zareagować jakimś fizjologicznym
protestem, na pewno gwałtownym, na pewno obrzydliwym, na pewno
nieprzyjemnym. Zaczęłam jęczeć cienko, melodyjnie, potem w ten jęk
wmieszało się coś jakby pokaszliwanie, ton obniżał się, buczałam,
chlipałam. Palce wczepiły mi się w policzki i obciągnęły je w dół.
Musiałam wyglądać przerażająco, ale cóż może przestraszyć ducha? Dama
nie znikała, nie poruszała się, nie patrzyła nawet na mnie.
W pewnej chwili poczułam, jakbym się wewnętrznie rozdwajała. Jedna
cześć nadal szalała w panice, druga, obserwując to, zaczęła myśleć
normalnie. To przyniosło ulgę. Minimalną, ale jednak. Muszę to
jakoś wytrzymać, myślałam. Ta sytuacja nie może trwać wiecznie,
może najwyżej trwać długo. Jeżeli nie przestanę się tak okropnie bać,
to już za chwilę zupełnie oszaleję. Muszę zrobić coś, żeby nie wynieść
z tego zdarzenia trwałych szkód.
Usiadłam i spróbowałam skoncentrować się na rytmie oddychania. A było
to trudne. Serce waliło mi tuż pod szyją, zrozumiałam, że mam napięte
wszystkie mięśnie. O dziwo, właśnie te trudności były mi pomocą, gdyż
na nich skupiała się moja uwaga. Nie znaczy to oczywiście, że
zapomniałam o moim gościu, ale powoli walka o równy oddech wysunęła się
na pierwszy plan i zawładnęła moją świadomością. Zrobiło mi się lepiej.
Nie potrafię teraz powiedzieć, jak długo to trwało – kontrolowałam
oddech, rozluźniałam mięśnie, starałam się uspokoić serce. Niestety!
Zaczęło mnie to nudzić! Mój umysł musi być zawsze czymś zajęty. Czymś
ciekawym, śmiesznym, zagadkowym… Strasznym! Tak było i teraz. Myśl,
że w takiej sytuacji mogę spróbować się odprężyć, była intrygująca,
pozytywny efekt moich starań – fascynujący. I na tym koniec zabawy.
Wniosek: potrafię zapanować nad własną paniką. Dowiedzione. Mogłam
przestać się wysilać. Inna myśl, bardziej frapująca, coraz głośniej
domagała się mojej uwagi: Widzę ducha! W moim pokoju siedzi
duch!
Poczułam palącą potrzebę zajęcia się czymś. Czymś, co na dłużej niż
relaksujące ćwiczenia przykułoby moją uwagę. A może udałoby mi się do
Damy przyzwyczaić? Przyjrzałam się jej. Wyglądała bardzo staroświecko,
choć młodo. Ubrana była w piękną suknię. Po raz pierwszy miałam okazję
oglądać prawdziwą, starą suknię w takim na pewno stanie, jak była wtedy,
za czasów tej damy. W muzeum suknie na manekinach sprawiają jakieś
takie martwe wrażenie, widać, że wyszły z pracowni konserwatora. Trudno
uwierzyć, że kiedyś nie obchodzono się z nimi z taką czcią. Te suknie
zaś, które znałam z dawnej literatury, na pewno były inne – noszone
codziennie przez lata, rzadko prane, częściej tylko czyszczone,
wyglądały prawdopodobnie mniej sztucznie, były bardziej żywe. Żywa
suknia na prawdziwym duchu! Poczułam jakby cień odprężającego
rozbawienia i zrozumiałam, że znajduję się na właściwej drodze. Suknia.
Rzeczywiście – brzeg bardzo zakurzony, powyżej ślady szczotkowanego
błota, spódnica nieco pognieciona, koło łokcia plamka atramentu,
niewielkie, starannie zaszyte rozdarcie przy jednym z guzików. Mimo to
– ogólne wrażenie elegancji, a nawet strojności. Może dlatego, że
dłonie Damy były tak wypielęgnowane, a jej fryzura pod małym
kapelusikiem tak staranna?
A może to z powodu kołnierza? Tak, to ten duży, piękny koronkowy
kołnierz nadawał całości wyglądu książęcych niemal szat. Teraz już nie
ma takich kołnierzy, szydełkowanych w długie zimowe wieczory, przy
wspólnym stole, w świetle lampy naftowej. Teraz nie ma nawet długich,
zimowych wieczorów. Owszem, robi się wcześnie ciemno, ale nie wydaje mi
się, żeby wieczory się przez to wydłużały. Ale wtedy, w epoce
przedelektrycznej, czas wolniej mijał, starczało go, by co zimę
wyprodukować co najmniej jedno takie cacko. Powstawały one co roku
w długie, zimowe wieczory, powstawały w czasie długich, nieciekawych
wizyt. Każda ciocia, każda nudna stara panna miała całą teczkę wzorów,
o których pokazanie można było poprosić, kiedy rozmowa się nie kleiła.
Sukni przeciętna kobieta miała trzy: jedną letnią, jedną zimową i jedną
na lepsze okazje. Codziennie świeży kołnierz urozmaicał i odmieniał ich
wygląd.
Było, minęło… Może nie ma czego żałować, ale często zadawałam sobie
pytanie, gdzie podziały się te wzory, te koronkowe kołnierze? Od dawna
już marzyłam o takim jak ten, długim i szerokim. Szukałam, pytałam –
bezskutecznie. Próbowałam nawet sama odtworzyć wzór ze znanych mi
motywów. Nieudolnie! Koślawo!
Nagle zaczęła mi świtać myśl. Kołnierz! To było to! Jeśli postaram
się odrysować wzór kołnierza mojej zjawy, zajmie mnie to na dłuższy
czas. Ochoczo sięgnęłam po papier i ołówek.
Wtem powietrze rozdarł przeraźliwy dźwięk. Zerwałam się na równe
nogi, gotowa do ucieczki, ale już po sekundzie zrozumiałam przyczynę
tego hałasu. Dzwonił telefon. Na pewno Paul, nie mogąc się mnie
doczekać. Poczułam niewymowną ulgę. Nareszcie! Byłam uratowana! Nie
wątpiłam, że gdy powiem mu o mojej przygodzie, on będzie w stanie jakoś
mnie wyratować. Może mi nie uwierzy, ale wywiąże się między nami
ciekawa, błyskotliwa rozmowa, rozmowa z Tego Świata i Dama, gość
z Tamtego Świata, będzie musiała zniknąć.
Podniosłam słuchawkę.
– Halo?
Dama odwróciła twarz w moją stronę, a jej spojrzenie ostudziło trochę
moją radość. Było takie, jak u kota gotującego się do skoku.
– Alicja? Czekam już od godziny. Czy coś się stało?
Kot, który czeka, aż mysz się jeszcze raz poruszy…
– Tak… nie. Ja nie mogłam wyjść, bo… no, bo nie mogłam…
– Nie chcesz powiedzieć, dlaczego?
Chciałam! Bardzo chciałam, ale Dama podniosła wskazujący palec
i pogroziła mi nim powoli.
– No… nie. I nie przyjdę już…
Dama uśmiechnęła się z aprobatą.
– …dzisiaj – dokończyłam. – Ale…
Dama zmarszczyła brwi. Wiedziałam, co chciała usłyszeć.
– Nigdy! – poprawiłam się szybko i rzeczywiście: Dama od razu
się rozchmurzyła.
– Mówisz to poważnie?! Nie potrafię sobie wyobrazić…
Przerwałam mu. Miałam tylko jedno pragnienie: natychmiast odłożyć
słuchawkę, bo tylko tak mogłam zakończyć moją niemą rozmowę ze zjawą.
Być przedmiotem jej uwagi było przerażające i wiedziałam, że jeszcze
trochę, a znów stracę panowanie nad sobą.
– No to cześć, muszę już kończyć – powiedziałam pośpiesznie. –
Przykro mi, że popsułam ci wieczór. I nie dzwoń więcej.
Paul mówił coś, ale odłożyłam słuchawkę. Kiedy ten koszmar się
skończy, zadzwonię do niego i wszystko się wyjaśni. Może już za chwilę
albo po północy, albo gdy zapieje pierwszy kur… Ona zniknie wreszcie,
bo jak długo można straszyć po nocach, a ja od razu zwątpię, że
kiedykolwiek tu była. Przecież duchów nie ma!
Teraz jednak musiałam się czymś zająć, nie mogłam dopuścić do swojej
świadomości tej bardzo niepokojącej myśli, że realnie i obiektywnie
miałam w pokoju zjawę! Postarałam się nie myśleć o Paulu i wróciłam do
kołnierza. Wzięłam ołówek i zabrałam się do roboty. To nie było łatwe,
ale praca wciągnęła mnie. Musiałam z daleka rozpoznawać wzór i domyślać
się rodzaju ściegu. Po dwóch godzinach byłam tak zmęczona, że
przestałam się bać. Gdy Dama wstała, poczułam już tylko lekki niepokój.
Podchodząc do stołu, przy którym siedziałam, zdjęła kołnierz, dając mi
tym do zrozumienia, w jakim celu się do mnie zbliżała. Rozłożyła go
przede mną i wróciła na swój posterunek przy drzwiach. Owiał mnie
delikatny zapach staroświeckich perfum, może fiołków. Sam kołnierz nie
miał w sobie nic przerażającego, ale nie odważyłam się go dotknąć.
Mogłam jednak teraz poprawić swój rysunek. Gdy wzór był gotowy, a ja
umęczona do ostateczności, za oknem już świtało. Dama ponownie zbliżyła
się do stołu, wzięła kołnierz i zakładając go, odezwała się do mnie po
raz pierwszy i jedyny.
– Nie próbuj tylko nawiązać z Paulem kontaktu. Jeśli to zrobisz,
wrócę albo przyślę kogoś innego. Następnie odwróciła się, otworzyła
drzwi i wyszła.
Słyszałam jej kroki na schodach, trzaśnięcie bramy na dole. Gdy
wyjrzałam przez okno, zobaczyłam ją idącą chodnikiem. Coś się tu nie
zgadzało… Nie znikła, tylko odeszła… Drzwi otwierała, zamiast
przez nie przeniknąć, jak duchowi przystało; schodząc po schodach
stukała obcasami, a teraz omijała kałużę…
Jak błyskawica olśniła mnie myśl. To było przedstawienie! Dama nie
była duchem! Grała ducha doskonale, ale w końcowej scenie natrafiła na
granice ludzkich możliwości. Poczułam wstyd i gniew, że dałam się tak
nabrać. Przechodząca właśnie przez jezdnię Dama – a może przyjaciółka
Paula? – odwróciła się do mnie, uśmiechnęła i pomachała mi ręką. Nie
zauważyła nadjeżdżającego samochodu. Kierowca też jej nie zauważył.
Jechał szybko i zanim zdążyłam krzyknąć, nastąpiło zderzenie.
Zderzenie? Dama stała nadal na jezdni i nadal przyjaźnie kiwała do
mnie dłonią.
Nie zaryzykowałam ponownego spotkania ze zjawą. Nie mogłam też pojąć,
dlaczego tak mile wyglądający duch mógł z premedytacją wyrządzić mi taką
krzywdę. Oczywiście bardzo żałowałam, że nie poszłam z Paulem tamtą
drogą życia, która otworzyła się przede mną, nim zjawiła się Dama. Paul
tylko raz jeszcze spróbował rozmowy ze mną, potem dał za wygraną.
Bolało mnie to, aż uświadomiłam sobie, że nie znając prawdziwej
przyczyny mojego dziwnego zachowania, musiał uznać, że się co do mnie
pomylił. Ja natomiast nie zapomniałam, że straciłam jedyną w życiu
szansę.
Dziś przy śniadaniu, gdy wzięłam do ręki gazetę, natychmiast zwróciłam
uwagę na tytuł dużymi literami. Rzuciło mi się w oczy nazwisko Paula.
Tekst opowiadał następującą historię: Dwa dni temu, w środku nocy, Paul
poszedł do kuchni. Wziął tłuczek do mięsa oraz najostrzejszy nóż i za
pomocą tych narzędzi wymordował całą swoją rodzinę. Następnie wyszedł
z domu i zaczął atakować wszystko, co się rusza. Nie krył się,
zaalarmowanej policji nie było więc trudno go znaleźć, nie udało się
jednak skłonić go do zaprzestania rzezi. Paul zginął od kuli
policjanta. Autopsja wykazała guz mózgu.
Byłam wstrząśnięta. Nie tylko koszmarnym wydarzeniem i śmiercią
Paula. Nie, najbardziej przerażał mnie fakt, że to, co zrobił, nie miało
żadnego związku ani z jego ofiarami, ani z jego życiem i problemami. To
tylko ten guz, rosnąc niezauważony, uaktywnił się w pewnym momencie
i spełnił w mózgu swej ofiary rolę niszczycielskiego programu, czegoś
w rodzaju komputerowego wirusa.
Gdybym wtedy, dwadzieścia lat temu, poszła na nasze spotkanie, to ja
zostałabym jego żoną…