Przemysława Byszewskiego znałam kilkanaście lat. Był z nami na wielu
wernisażach Zosi, co roku, w maju podczas jej imienin przy stole bądź
przy ognisku w ich gościnnym ogrodzie. Wyróżniał się wtedy poczuciem
humoru, błyskotliwym żartem. Osoby zawodowo z Nim związane napisałyby
pewnie o jego zdolnościach w dziedzinie fizyki, o jego drodze naukowej.
Ja chciałabym przywołać kilka spotkań z Nim, które szczególnie utkwiły
w mojej pamięci.
Jego przybycie 15 października 2006 roku na promocję mojej książki
o kościele pw. św. Krzysztofa było dla mnie wielką niespodzianką
i sprawiło mi ogromną radość. Nieczęsto brał udział w miejscowych
wydarzeniach kulturalnych, więc tym bardziej było mi miło, że zaszczycił
swoją obecnością właśnie to spotkanie. Nie zapomnę wręczonego mi
wówczas bukieciku jarzębiny.
Inna sytuacja dotyczy ślubu Marcina (syna Zosi i Przemka). Gdy po
uroczystościach podeszłam do Przemka, wyrwało mi się zdanie: –
Gratuluję wyboru. W odpowiedzi usłyszałam jakże typową dla niego
odpowiedź: – Przecież to nie ja wybierałem.
Kolejna znacząca data – 1 września minionego roku. Wracałam z pracy
przed południem, spotkaliśmy się na stacji WKD, szedł po gazetę do
kiosku. Nagle zaproponował: – Zapraszam na kawę. Nie rozmawialiśmy
ani o polityce, ani o historii, choć wiem, że wojna zabrała Mu wiele, że
wiele stracił.
I jeszcze jedna migawka. W ogrodzie Miejskiej Biblioteki odbywało się
w ramach lokalnych Dni Dziedzictwa Europejskiego spotkanie prowadzone
przez Pana Ákosa Engelmayera o działalności Istvana Eleka, węgierskiego
żołnierza. Wtedy również zaskoczyło mnie pojawienie się Przemka.
Stałam akurat z kramikiem podkowiańskich wydawnictw. Pochylił się nad
nimi życzliwie.
Wkrótce okazało się, że po raz ostatni.
Można o ludziach, którzy odeszli, pisać dużo, bo dużo w życiu zrobili.
Wspominając Przemysława, chciałam zwrócić uwagę na drobne fakty, bo
przecież często, gdy o kimś myślimy, tak ważne stają się gesty. I za
nie Mu dziękuję.
Grażyna Zabłocka