Urodziłem się w 1919 roku we wsi Krzywe, gmina Łopiennik w powiecie
Krasnystaw. W 1928 roku rodzice przenieśli się do Leszczan, gmina
Żmudź, powiat Chełm. Gdy wybuchła II wojna światowa, jak wiadomo,
Chełmszczyzna, Zamojszczyzna stanowiły rejon masowych wysiedleń Polaków.
Całe rodziny przemocą ładowano do pociągów i wywożono na wschód. Liczba
tych, którzy nie wrócili, jest ogromna. Mnie, dzięki Bogu, udało się
przeżyć, a i dziś, gdy mam 90 lat, nie zapomniałem tego, co tam musiałem
wytrzymać.
W 1941 roku znalazłem się na „czarnej liście” do rozstrzelania.
Wówczas, w Żmudzi sekretarzem gminy był pan Kolanowski (aresztowany przez
Niemców, zmarły w obozie w Krechowie pod Włodawą). W gminie pracowali:
Łochocki, Cywiński, Gowin i Stefan Łomot, który w maju 1941 roku
zawiadomił mnie, że figuruję na liście do rozstrzelania. Szybko
uciekłem do gniazda rodziny Woźniaków, do Olesina i tam zatrzymałem się
u stryja. 7 maja 1941 roku Niemcy aresztowali mamę, Katarzynę z domu
Mazur i więzili przez rok w Żmudzi w niewykończonej szkole. Po miesiącu
wróciła do domu. Żmudzcy pracownicy gminy, Cywiński i Stefan Łomot,
znaleźli się w obozie sowieckim, na Uralu.
Lista była przygotowana. Mnie wzięto pierwszego, bo byłem krawcem.
Za mną szedł Sowiet z gumą. Zaprowadził mnie do ciężarówki, tam leżeli
powiązani, m.in. wójt gminy Gorzków, Jan Szostak, ps. „Dubij”,
działacz konspiracyjny. W Krasnymstawie załadowali nas do powojskowych
garaży. Gdy prowadzono mnie na śledztwo, jeden z Sowietów ”
pieszczotliwie” powiedział: „Ot, choroszyj, hołubczyk” („O,
jaki elegancik!”), pewnie „spodobało” mu się moje porządne
ubranie, jakie miałem na sobie. Do dziś pod kolanami czuję uderzenia
kijów, do dziś cierpię bardzo na nogi.
Był piątek 1944 roku. Załadowali nas do samochodu ciężarowego
i przewieźli do Lublina. Przed stacją kolejową były murowane baraki.
Tam wykonano wiele poniżających nas czynności: ogolono, ostrzyżono,
traktowano jak niewolników. W nocy załadowano do wagonów (po 38 osób
w wagonie, choć i były większe, podwójne). I pojechaliśmy w kierunku
Lubartowa, Brześcia, a potem zobaczyliśmy Baranowicze, Mińsk, Smoleńsk,
Orszę, Wielkie Łuki, Psków. Wjechaliśmy na linię: Moskwa-Leningrad.
Oparliśmy się w Borowiczach nad rzeką Mstą. Brudni, osmoleni, głodni.
Przegoniono nas około 12 km do Jogły (wieś Jegolsk). Tam, w obozie
okrążonym podwójnymi drutami umieszczono cały transport w barakach.
Administracja była niemiecka, zaś Rosjanie stali na wieżyczkach.
Warunki były straszne. Pamiętam widok sterty czarnych obierek, którymi
nas karmiono. Wrzucano je do kotła, dosypując łyżki piachu. Obóz był
na wydmie. Pewnie stąd brano ten piasek, taki lotny, drobniutki, latem
sięgał nam powyżej kostek i chrzęścił jak śnieg. Niektórzy wylewali tę
zupę, to świństwo. Ja wypijałem tę czarną wodę. Później zaczęto nam
dawać lurę z prosa, to też była taka mętna woda. To była obozowa norma
– 60 dag chleba, 2 kostki cukru (lub łyżka stołowa). Mówiono: –
Żyć będziesz, a potem poginiesz. Ruska ziemia wszystkich pochłonie.
Ja byłem szczęśliwcem, bo zatrudniono mnie w pracowni krawieckiej
(miałem prawie dyplom mistrzowski). Tam było przynajmniej ciepło
i sucho, ale gdy złamałem igłę, Sowiet za karę zwołał wszystkich ”
funkcyjnych”, zebrała się cała komisja i ustalono, że przewiozą nas do
innego obozu. Wysłano nas do Borowicz, oddzielonych wielkimi bagnami,
położonych w odległości około 100 km od Ostaszkowa. Znalazłem się więc
w rejonie Katynia. Niemcy nazywali Borowicze obozem śmierci.
Przydzielono mnie do wożenia beczki z fekaliami. Niech inni popatrzą,
jak ja saniami po śniegu wywożę na pola, za druty. Zresztą brano mnie
do różnych prac. Stamtąd 7 km chodziliśmy do cegielni, to były stare,
wybudowane jeszcze za Piotra I zakłady. Na 16 kominów dymiło 6.
Pamiętam chwile, jak siedzieliśmy nad piecami cegielnianymi i w dziurach
suszyliśmy onuce. Jeden mokry walonek ważył ponad 2 kg. Kurtkę miałem
ciepłą, bo sobie uszyłem, a że miałem kołnierz futrzany, to wszy wdarły
się wszędzie. Skombinowałem sobie też waciaki, które ścieliłem jak
materac. W cegielni usuwałem gruz, wykonywałem różne prace remontowe.
Pewnego dnia dowiedziałem się z kolegami o pracy w kopalni gliny.
Zapragnęliśmy pracować pod ziemią, bo było cieplej, a i obiecywano litr
kapusty dziennie. Wejście do kopalni było straszne, od góry
niezadaszone, pod wpływem ciepła z dołu zmarzlina się topiła i ciekła
nam na głowę, gdy po drabinie schodziliśmy 8 pięter pod ziemię.
Schodząc przeciskaliśmy się z wychodzącą zmianą.
W kopalni, moim zadaniem było wykucie z gliny 1 metra bieżącego
chodnika. Pracowało się młotem, lekko zakrzywionym, ważącym 14-15
kg. Trzeba było wywieźć 14 wagoników gliny, postawić ramę, ustawić
słupy i na wierzch nałożyć poprzeczkę, co było strasznie ciężkie.
Z wielkim trudem wpychaliśmy też wagoniki na tor. Za wywiezienie 14
wagoników (1 m wykuty chodnika to była norma) dostawaliśmy 1 litr
kapusty okraszonej rybkami (w puszce po konserwie), placuszek oraz
łyżkę okraszonej margaryną kaszy gryczanej. Sowietki zapisywały
przydział.
Zdarzyło mi się pewnego dnia podczas pracy zasnąć ze zmęczenia.
Oparłem się o wagonik i zdrzemnąłem . Nieoczekiwanie naczalstwo przyszło
przed fajrantem. Ktoś krzyknął: – Wnimanije! (Uwaga!) Podniosłem
z trudem głowę i zameldowałem: – Wszystkiego nie zrobiłem. Trochę
odpoczywam. Na to on zaczął krzyczeć: – A ja widzę, że wy nie
pracujecie! Chodź, oddam ciebie do naczelnika obozu. W nocy będziesz
w izolatce, a w dzień będziesz pracował!
Dostałem kilofy, łopaty. Kazano wyrównywać chodnik. Podprowadzono
mnie do rozległej kałuży. Przenosiłem po tym „jeziorze” kolegów na
drugą stronę. Błoto było do pół łydki. Płakaliśmy nad losem, gdy dali
nam siekiery, latarki naftowe i podprowadzili pod chodnik, który
mieliśmy reperować.
Gdy zachorowałem, sanitariusz skierował mnie do baraku nr 4 (szpitalnego), stamtąd trafiało się przeważnie na cmentarz. Znajdowali
się tam ludzie-szkielety, z dystrofią 1 i 2 stopnia, niewyleczalnym
zanikiem mięśni. Mając trochę więcej siły, nosiłem tu na ramionach
chorych do łaźni.
Jako chory na czerwonkę dostałem się z powrotem do Jogły, do baraku nr
10. Na drzwiach był napis: „Dr Woźniak”. Wchodząc, rzekłem:
Dzień dobry, stryju. Pomyślałem, że jeśli zaakceptuje żart z powodu
naszej familijności, to może i zechce ratować. Powiedziałem do niego
jeszcze, że naszego nazwiska się nie zapomina. Mój spryt okazał się
skuteczny. „Krewny” lekarz po komisji skierował mnie do baraku nr 7
z nakazem odpoczynku i zakazem wykonywania jakiejkolwiek pracy przez
miesiąc. Odżywiono mnie trochę, odpocząłem, postawiono mnie na nogi.
Potem znalazłem jeszcze pracę jako cieśla na terenie obozu.
Przeprowadzałem różne remonty, odkopywałem ziemianki, przybijałem deski.
Dano mi nawet niezłe narzędzia – strugi.
Potem znów wróciłem do pracowni krawieckiej. Krawcy byli królami
w obozie!
Po zakończeniu wojny szczęśliwie dotarłem do Warszawy. Chłonąłem to
miasto. Gdy szukałem noclegu, skierowano mnie do noclegowni
w podziemiach kościoła Świętego Krzyża. Pamiętam ludzi siedzących przy
łuczywie, mnóstwo bezdomnych warszawiaków. Szukałem dla siebie miejsca,
ale ponieważ byłem w niemieckim płaszczu i ruskiej uszatce, zauważyłem
wrogie spojrzenia. Przebiegłem na Podzamcze, na pontoniak, by
przedostać się za Wisłę na Dworzec Wschodni. Przyjechałem do Lublina.
Czekały na mnie kelnerki w białych fartuchach. Z wilczym apetytem
zjadłem dwie michy kartoflanki, nareszcie porządną łyżką, nie patykiem.
Wróciłem do Chełma, do rodziców. Nareszcie zobaczyłem chleba pod
dostatkiem. Od razu kupiłem nici, by zacząć robotę.
Do dziś utrzymuję kontakt z borowiczanami. 19 października 2008 roku
w wieku 90 lat brałem udział w ważnej uroczystości – zawieszeniu
Krzyża Sybiraków na Urzędzie Miejskim w Lublinie.
W X Pawilonie Cytadeli w Warszawie znajduje się makieta naszego obozu.
Pokazane są warunki, jakie tam były.
My, więźniowie obozu w Borowiczach, póki żyjemy, spotykamy się
w różnych miejscach. Tamte straszne doświadczenia złączyły nas na całe
życie.