PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 63

Czesław Woźniak

Borowicze. Obóz 270



Urodziłem się w 1919 roku we wsi Krzywe, gmina Łopiennik w powiecie Krasnystaw. W 1928 roku rodzice przenieśli się do Leszczan, gmina Żmudź, powiat Chełm. Gdy wybuchła II wojna światowa, jak wiadomo, Chełmszczyzna, Zamojszczyzna stanowiły rejon masowych wysiedleń Polaków. Całe rodziny przemocą ładowano do pociągów i wywożono na wschód. Liczba tych, którzy nie wrócili, jest ogromna. Mnie, dzięki Bogu, udało się przeżyć, a i dziś, gdy mam 90 lat, nie zapomniałem tego, co tam musiałem wytrzymać.

W 1941 roku znalazłem się na „czarnej liście” do rozstrzelania. Wówczas, w Żmudzi sekretarzem gminy był pan Kolanowski (aresztowany przez Niemców, zmarły w obozie w Krechowie pod Włodawą). W gminie pracowali: Łochocki, Cywiński, Gowin i Stefan Łomot, który w maju 1941 roku zawiadomił mnie, że figuruję na liście do rozstrzelania. Szybko uciekłem do gniazda rodziny Woźniaków, do Olesina i tam zatrzymałem się u stryja. 7 maja 1941 roku Niemcy aresztowali mamę, Katarzynę z domu Mazur i więzili przez rok w Żmudzi w niewykończonej szkole. Po miesiącu wróciła do domu. Żmudzcy pracownicy gminy, Cywiński i Stefan Łomot, znaleźli się w obozie sowieckim, na Uralu.

Lista była przygotowana. Mnie wzięto pierwszego, bo byłem krawcem. Za mną szedł Sowiet z gumą. Zaprowadził mnie do ciężarówki, tam leżeli powiązani, m.in. wójt gminy Gorzków, Jan Szostak, ps. „Dubij”, działacz konspiracyjny. W Krasnymstawie załadowali nas do powojskowych garaży. Gdy prowadzono mnie na śledztwo, jeden z Sowietów ” pieszczotliwie” powiedział: „Ot, choroszyj, hołubczyk” („O, jaki elegancik!”), pewnie „spodobało” mu się moje porządne ubranie, jakie miałem na sobie. Do dziś pod kolanami czuję uderzenia kijów, do dziś cierpię bardzo na nogi.

Był piątek 1944 roku. Załadowali nas do samochodu ciężarowego i przewieźli do Lublina. Przed stacją kolejową były murowane baraki. Tam wykonano wiele poniżających nas czynności: ogolono, ostrzyżono, traktowano jak niewolników. W nocy załadowano do wagonów (po 38 osób w wagonie, choć i były większe, podwójne). I pojechaliśmy w kierunku Lubartowa, Brześcia, a potem zobaczyliśmy Baranowicze, Mińsk, Smoleńsk, Orszę, Wielkie Łuki, Psków. Wjechaliśmy na linię: Moskwa-Leningrad.

Oparliśmy się w Borowiczach nad rzeką Mstą. Brudni, osmoleni, głodni. Przegoniono nas około 12 km do Jogły (wieś Jegolsk). Tam, w obozie okrążonym podwójnymi drutami umieszczono cały transport w barakach. Administracja była niemiecka, zaś Rosjanie stali na wieżyczkach. Warunki były straszne. Pamiętam widok sterty czarnych obierek, którymi nas karmiono. Wrzucano je do kotła, dosypując łyżki piachu. Obóz był na wydmie. Pewnie stąd brano ten piasek, taki lotny, drobniutki, latem sięgał nam powyżej kostek i chrzęścił jak śnieg. Niektórzy wylewali tę zupę, to świństwo. Ja wypijałem tę czarną wodę. Później zaczęto nam dawać lurę z prosa, to też była taka mętna woda. To była obozowa norma – 60 dag chleba, 2 kostki cukru (lub łyżka stołowa). Mówiono: – Żyć będziesz, a potem poginiesz. Ruska ziemia wszystkich pochłonie.

Ja byłem szczęśliwcem, bo zatrudniono mnie w pracowni krawieckiej (miałem prawie dyplom mistrzowski). Tam było przynajmniej ciepło i sucho, ale gdy złamałem igłę, Sowiet za karę zwołał wszystkich ” funkcyjnych”, zebrała się cała komisja i ustalono, że przewiozą nas do innego obozu. Wysłano nas do Borowicz, oddzielonych wielkimi bagnami, położonych w odległości około 100 km od Ostaszkowa. Znalazłem się więc w rejonie Katynia. Niemcy nazywali Borowicze obozem śmierci.

Przydzielono mnie do wożenia beczki z fekaliami. Niech inni popatrzą, jak ja saniami po śniegu wywożę na pola, za druty. Zresztą brano mnie do różnych prac. Stamtąd 7 km chodziliśmy do cegielni, to były stare, wybudowane jeszcze za Piotra I zakłady. Na 16 kominów dymiło 6. Pamiętam chwile, jak siedzieliśmy nad piecami cegielnianymi i w dziurach suszyliśmy onuce. Jeden mokry walonek ważył ponad 2 kg. Kurtkę miałem ciepłą, bo sobie uszyłem, a że miałem kołnierz futrzany, to wszy wdarły się wszędzie. Skombinowałem sobie też waciaki, które ścieliłem jak materac. W cegielni usuwałem gruz, wykonywałem różne prace remontowe. Pewnego dnia dowiedziałem się z kolegami o pracy w kopalni gliny. Zapragnęliśmy pracować pod ziemią, bo było cieplej, a i obiecywano litr kapusty dziennie. Wejście do kopalni było straszne, od góry niezadaszone, pod wpływem ciepła z dołu zmarzlina się topiła i ciekła nam na głowę, gdy po drabinie schodziliśmy 8 pięter pod ziemię. Schodząc przeciskaliśmy się z wychodzącą zmianą.

W kopalni, moim zadaniem było wykucie z gliny 1 metra bieżącego chodnika. Pracowało się młotem, lekko zakrzywionym, ważącym 14-15 kg. Trzeba było wywieźć 14 wagoników gliny, postawić ramę, ustawić słupy i na wierzch nałożyć poprzeczkę, co było strasznie ciężkie. Z wielkim trudem wpychaliśmy też wagoniki na tor. Za wywiezienie 14 wagoników (1 m wykuty chodnika to była norma) dostawaliśmy 1 litr kapusty okraszonej rybkami (w puszce po konserwie), placuszek oraz łyżkę okraszonej margaryną kaszy gryczanej. Sowietki zapisywały przydział.

Zdarzyło mi się pewnego dnia podczas pracy zasnąć ze zmęczenia. Oparłem się o wagonik i zdrzemnąłem . Nieoczekiwanie naczalstwo przyszło przed fajrantem. Ktoś krzyknął: – Wnimanije! (Uwaga!) Podniosłem z trudem głowę i zameldowałem: – Wszystkiego nie zrobiłem. Trochę odpoczywam. Na to on zaczął krzyczeć: – A ja widzę, że wy nie pracujecie! Chodź, oddam ciebie do naczelnika obozu. W nocy będziesz w izolatce, a w dzień będziesz pracował!

Dostałem kilofy, łopaty. Kazano wyrównywać chodnik. Podprowadzono mnie do rozległej kałuży. Przenosiłem po tym „jeziorze” kolegów na drugą stronę. Błoto było do pół łydki. Płakaliśmy nad losem, gdy dali nam siekiery, latarki naftowe i podprowadzili pod chodnik, który mieliśmy reperować.

Gdy zachorowałem, sanitariusz skierował mnie do baraku nr 4 (szpitalnego), stamtąd trafiało się przeważnie na cmentarz. Znajdowali się tam ludzie-szkielety, z dystrofią 1 i 2 stopnia, niewyleczalnym zanikiem mięśni. Mając trochę więcej siły, nosiłem tu na ramionach chorych do łaźni.

Jako chory na czerwonkę dostałem się z powrotem do Jogły, do baraku nr 10. Na drzwiach był napis: „Dr Woźniak”. Wchodząc, rzekłem: Dzień dobry, stryju. Pomyślałem, że jeśli zaakceptuje żart z powodu naszej familijności, to może i zechce ratować. Powiedziałem do niego jeszcze, że naszego nazwiska się nie zapomina. Mój spryt okazał się skuteczny. „Krewny” lekarz po komisji skierował mnie do baraku nr 7 z nakazem odpoczynku i zakazem wykonywania jakiejkolwiek pracy przez miesiąc. Odżywiono mnie trochę, odpocząłem, postawiono mnie na nogi.

Potem znalazłem jeszcze pracę jako cieśla na terenie obozu. Przeprowadzałem różne remonty, odkopywałem ziemianki, przybijałem deski. Dano mi nawet niezłe narzędzia – strugi.

Potem znów wróciłem do pracowni krawieckiej. Krawcy byli królami w obozie!

Po zakończeniu wojny szczęśliwie dotarłem do Warszawy. Chłonąłem to miasto. Gdy szukałem noclegu, skierowano mnie do noclegowni w podziemiach kościoła Świętego Krzyża. Pamiętam ludzi siedzących przy łuczywie, mnóstwo bezdomnych warszawiaków. Szukałem dla siebie miejsca, ale ponieważ byłem w niemieckim płaszczu i ruskiej uszatce, zauważyłem wrogie spojrzenia. Przebiegłem na Podzamcze, na pontoniak, by przedostać się za Wisłę na Dworzec Wschodni. Przyjechałem do Lublina. Czekały na mnie kelnerki w białych fartuchach. Z wilczym apetytem zjadłem dwie michy kartoflanki, nareszcie porządną łyżką, nie patykiem.

Wróciłem do Chełma, do rodziców. Nareszcie zobaczyłem chleba pod dostatkiem. Od razu kupiłem nici, by zacząć robotę.

Do dziś utrzymuję kontakt z borowiczanami. 19 października 2008 roku w wieku 90 lat brałem udział w ważnej uroczystości – zawieszeniu Krzyża Sybiraków na Urzędzie Miejskim w Lublinie.

W X Pawilonie Cytadeli w Warszawie znajduje się makieta naszego obozu. Pokazane są warunki, jakie tam były.

My, więźniowie obozu w Borowiczach, póki żyjemy, spotykamy się w różnych miejscach. Tamte straszne doświadczenia złączyły nas na całe życie.


 <– Spis treści numeru