Znajomi zadają mi często to pytanie. Może rzeczywiście trudno to
zrozumieć komuś, kto nie ma rodzinnych powiązań z Wilnem ani nie zna
nawet żadnych wilniuków. Nikogo nie dziwi, że pojechałam tam po raz
pierwszy, przed dziesięciu laty, kiedy już „było można”, a granice
stały się przejezdne (wkrótce potem znikły prawie zupełnie). Ale
później, znowu i znowu, prawie co roku? Co to w ogóle jest? Kaziuk –
czyli ogromny jarmark na świętego Kazimierza – odbywa się w pierwszy
marcowy weekend (imieniny Kazimierza przypadają, jak wszystkim wiadomo,
4 marca, ale ten dzień nie zawsze jest sobotą albo niedzielą). Tradycja
Kaziuków sięga początków XVII wieku, kiedy to na ołtarze wyniesiony
został święty Kazimierz, królewicz, syn Kazimierza Jagiellończyka,
a wnuk Władysława Jagiełły, przyszły patron Wilna i Litwy, pochowany
w wileńskiej katedrze. Przed wojną kiermasze odbywały się na
największym placu – Łukiskim. Teraz stragany zajmują aleję Giedymina
i wielką część Starówki, co roku trochę inną w zależności od tempa
kolejnych i licznych remontów w mieście. Oprócz wielkiego Kaziuka
w Wilnie do niedawna odbywał się jeszcze Kaziuczek – w podwileńskim
Niemenczynie, gdzie Polacy stanowią zdecydowaną większość.
Co roku, mniej więcej w połowie stycznia, kiedy nie pamięta się już
o Bożym Narodzeniu, po głowie zaczynają krążyć te same myśli. Zaczyna
się niby przypadkowe sprawdzanie rozkładów kolejowych, telefony po
przyjaciołach, również miłośnikach wszelkiego badziewia, opętanych tą
samą manią, przymiarki do wyjazdu. Po raz pierwszy pojechałam do Wilna
z Akademickim Klubem Turystyki Wschodniej, prowadzonym przez
niezapomnianego Zbyszka „Ciukszę” Radaja, który miłością do
podróżowania na wschód zaraził wiele osób, a w organizowaniu wypraw był
po prostu geniuszem! Nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że zmienił
w ten sposób nasze życie. Na początku wyjeżdżaliśmy więc autobusem
w czwartek po południu, potem (bo było nam za krótko) w czwartek rano,
aby być na miejscu pod wieczór i zdążyć jeszcze na cepeliny. Teraz,
kiedy Zbyszka zabrakło, jeździmy w środę, pociągiem przez Kowno (na
granicy trzeba się przesiąść do pociągu litewskiego, szyny na Litwie są
przecież szersze). Podróż długa, trwa prawie cały dzień. Powrót
przewidziany jest na niedzielę.
Pora roku nie sprzyja wyprawie. Jest bardzo zimno, znacznie zimniej
niż w Polsce. Za Augustowem zaczyna się prawdziwy śnieg, a po
przekroczeniu granicy w Ogrodnikach poza kilkoma miejscowościami widać
już tylko puste, zaśnieżone pola, lasy i białe tafle jezior. Z rzadka
małe drewniane domki i siedliska. Ze śniegu wystają wysokie trawy,
trzciny, badyle – pod dostatkiem materiału na palmy. Widać też, że
ludzie w tym kraju mają naturalną umiejętność obchodzenia się z drewnem.
Ruch drogowy mały. Gdzieniegdzie przy szosie można kupić miotły
z brzozowych witek – wyczekujący sprzedawcy palą obok ognisko.
W pewnym miejscu przejeżdża się przez Niemen. Powoli wchodzi się w inną
rzeczywistość – literacką. Z głębszych pokładów mózgu wyskakują na
wierzch różne dziwne słowa: świronek, żywioła, blinczyki (nie mylić
z blinami!) – okazuje się, że używa się ich naprawdę – oraz
oczywiście wiersze. „Miasto bez imienia” jest już blisko.
W Wilnie o tej porze jest zawsze co najmniej kilka, jeśli nie kilkanaście
stopni mrozu, na chodnikach zwały śniegu, lód, błoto. Trudno chodzić po
mieście przez tyle godzin, przejmująco zimne są miejsca, które należy
zobaczyć, lodowate kościoły, a trzeba jeszcze na Antokol, na Górę
Zamkową, pod Trzy Krzyże, na Rossę... Chodzi się właściwie wszędzie na
piechotę, więc kilkanaście godzin wędrowania wymaga samozaparcia –
albo entuzjazmu... Ale wśród wszystkich tych cudowności w powietrzu
zaczyna się już czuć wiosnę.
Pierwsze kaziukowe stragany rozstawiane są w piątek, wtedy po Starówce
krąży jeszcze najmniej ludzi i trudno nawet wyobrazić sobie tłumy, jakie
zjawią się tu w sobotę po południu. Jest to największy i najbarwniejszy
jarmark, jaki widziałam w życiu, a znam ich sporo. Zadziwia mnie
ciągle, jak niewiele tu plastiku i w ogóle rzeczy kiczowatych, chociaż
oczywiście w ciągu dziesięciu lat, od kiedy tam jeżdżę, towary się
zmieniają. Jeśli coś wpadnie w oko, należy od razu kupować – później
ceny wzrosną, wprawdzie nieznacznie, ale upatrzonej rzeczy może już nie
być – a przede wszystkim możemy się do niej nie dopchać. Po Kaziuku
najlepiej chodzić samemu – każdy nowicjusz, choć z początku nie
dowierza, szybko się o tym przekonuje. Można umówić się co jakiś czas
w kawiarni, ale oglądać wszystkiego w towarzystwie po prostu się nie da.
Mniej więcej co dwie godziny, zależnie od stopnia wytrzymałości na
zimno, trzeba pójść do knajpy na gorącą herbatę, barszcz, kołduny albo
bliny, a popić je najlepiej „Trzema Dziewiątkami”, czyli słynną
nalewką „Trejos Devynerios”. Odsiedzieć chwilę w cieple, pochwalić
się zakupami i tym, co się gdzie widziało – i dalej! Zresztą i tak
ciągle spotyka się swoich, wiadomo przecież, kogo najbardziej
interesują kowieńskie dzbanki w ciemnoniebieskiej polewie, a kogo len
i kiszony czosnek w słoikach.
Ale przede wszystkim są palmy, we wszystkich rozmiarach i kolorach, od
kilkucentymetrowych po olbrzymie. Uwite z przeróżnych traw, trzcin,
części roślin i kwiatów, a nawet chronionego u nas widłaku. Jak
opowiada znajoma palmiarka z Nowej Wilejki, co roku coś dochodzi:
czarne olchowe szyszeczki, srebrniki Judasza albo jakieś nowe
nieśmiertelniki. Palmy farbowane i naturalne, o kształtach prostych
i wyszukanych. Nie wiem, na czym to polega, ale litewskie są
inne niż polskie: wielokrotnie zdarzyło mi się, że byłam pytana o kupione przeze
mnie palmy – po litewsku. Ktoś mi wreszcie wytłumaczył, że wybieram
takie, które podobają się Litwinom. Oprócz tego można dostać wiązanki
łodyg lnu – rośliny, z którą łączy tu ludzi jakaś tajemna więź...
A także inne ozdoby z suchych badyli. Nie mogę zapomnieć straganu
z przedziwnymi, bardzo nowoczesnymi ptakami i aniołami, wykonanymi
z miękkiego sitowia, makówek, jarzębiny i traw przez jakiegoś młodego
człowieka z głębokiej dzukijskiej wsi; jedna z jego kaczek do dziś wisi
w moim oknie, chociaż straciła już swoją świeżość i zieloność.
W Internecie można obejrzeć film dokumentalny, nakręcony w 1936 roku
przez Niemców1.
Widać na nim rzeczy prawdziwe i odwieczne. Smorgońskie obwarzanki i piernikowe
serca z napisami. Konie na biegunach. Kałamaszki. Drewniane beczki
i cebrzyki. Krzesła, stołki i kwietniki. Lniane tkaniny o tradycyjnych
wzorach. Wieniki z brzozowych i dębowych gałązek, potrzebne w bani. Te
rzeczy ciągle są, a także mnóstwo innych, również prawdziwych, jak domki
lęgowe dla ptaków, suszone zioła, gliniane dzwoneczki, filcowe kapcie
i skarpety, tradycyjna ceramika z Plunge (brązowo-biała,
z charakterystycznymi motywami w kształcie drzewek), kiełbasy, kindziuki
i wędzone świńskie uszy (na zagrychę do piwa), kaczałki do jajek; może
się też trafić najprawdziwsza rózga albo zapustna maska. Bursztyn we
wszystkich odcieniach: od najdroższego białego po prawie czarny. Był
kiedyś stragan z wyrobami blacharskimi – wszelkie przyrządy kuchenne,
formy do ciast i maleńkie foremki do wycinania ciasteczek.
I niezliczone stragany garncarskie – nie tylko tradycyjne, bo stoi
przy nich wielu studentów wileńskiej ASP. Najlepsze rzeczy można kupić
za grosz (czyli „po litu”, lit to trochę więcej niż złotówka,
chociaż ostatnio wszystko podrożało) od prostych ludzi: serwetki
robione na drutach z szarego lnu oraz pasma przędzionych w domu lnianych
nici, wałki do ciasta, tłuczki i łyżki o wymyślnych kształtach (na
przykład zawiązane na supeł) z drewna jabłoni, orzecha czy dębu,
koszyczki z łyka, fujarkę z nieokorowanej gałązki z ozdobnymi
nacięciami. Zawsze kupuję coś od dzieci. Napływają tu też rzeczy
z całego byłego imperium, jak dziwne łubiane walizy, kufry i pudła,
wyrabiane na Łotwie i w Estonii czy tajemnicze dalekowschodnie maści
i balsamy. Z Uralu co roku przyjeżdża kobieta z naręczem słynnych
orenburskich chust i szali z cieniutkiej koziej wełny (prawdziwe muszą
przejść przez obrączkę). Są bardzo drogie, ale warte tej ceny. Po
głównym trakcie krąży orszak Hare-Krisznowców, grają uliczni
grajkowie, a na placu Ratuszowym trwają występy zespołów ludowych
i czynne są knajpy z tradycyjnym jedzeniem. Pomiędzy stosami wełnianych
i lnianych krajek widziałam nawet wąską pąsową życzkę, sprzedawaną na
metry (niezorientowanych odsyłam do Żmuta Jarosława Marka
Rymkiewicza). Ale nie wszystko trzeba kupić – może wystarczy, żeby
pozostało w literaturze...
No i wokoło jest przecież samo Wilno: Ostra Brama, klasztor
bazylianów, budynek Teatru „Reduta”, miejsce z najpiękniejszym
widokiem na Wilenkę i Zarzecze, tam, gdzie Zaułek Kazimierzowski
dochodzi do Bakszty i gdzie najlepiej słychać wszystkie dzwony
– zupełnie jak w wierszu Miłosza. I tablica
z przejmującym napisem, nad bramą domu, z którego Mickiewicz wyjechał,
„opuszczając Wilno na zawsze”... Po ulicach chodzi się jak po
żywym micie, śladami poetów.
Jeszcze tylko muszę kupić koszyk – zwykły, ze świeżej zielonej albo
żółtawej wikliny, która wkrótce zbrązowieje – zapakować palmy i to, co
zawsze stąd wożę: czarny żytni chleb, sery z kminkiem (takie same
musiały się suszyć na sernicy, której upadek zadecydował o losach bitwy
z Moskalami w Panu Tadeuszu), čiobreliu arbata,
czyli herbatę z cząbru (po bliższym przyjrzeniu okazuje się on
tymiankiem, a więc czemborek u Konwickiego to zapewne po prostu
macierzanka!), przyprawy do babki ziemniaczanej i ostatnie odkrycie –
żurawinę w cukrze. Chociaż od dawna wydaje mi się, że mam już wszystko,
co chciałabym stąd mieć – bagaże są ciężkie. Ale przyjadę znowu, bo
mam jeszcze wiele spraw do załatwienia. Za rok będę na pewno.
1 —> Część pierwsza, —> Część druga