PODKOWIAŃSKI MAGAZYN KULTURALNY, nr 63

Łada Jurasz-Dudzik

Dlaczego jeżdżę na Kaziuki


Znajomi zadają mi często to pytanie. Może rzeczywiście trudno to zrozumieć komuś, kto nie ma rodzinnych powiązań z Wilnem ani nie zna nawet żadnych wilniuków. Nikogo nie dziwi, że pojechałam tam po raz pierwszy, przed dziesięciu laty, kiedy już „było można”, a granice stały się przejezdne (wkrótce potem znikły prawie zupełnie). Ale później, znowu i znowu, prawie co roku? Co to w ogóle jest? Kaziuk – czyli ogromny jarmark na świętego Kazimierza – odbywa się w pierwszy marcowy weekend (imieniny Kazimierza przypadają, jak wszystkim wiadomo, 4 marca, ale ten dzień nie zawsze jest sobotą albo niedzielą). Tradycja Kaziuków sięga początków XVII wieku, kiedy to na ołtarze wyniesiony został święty Kazimierz, królewicz, syn Kazimierza Jagiellończyka, a wnuk Władysława Jagiełły, przyszły patron Wilna i Litwy, pochowany w wileńskiej katedrze. Przed wojną kiermasze odbywały się na największym placu – Łukiskim. Teraz stragany zajmują aleję Giedymina i wielką część Starówki, co roku trochę inną w zależności od tempa kolejnych i licznych remontów w mieście. Oprócz wielkiego Kaziuka w Wilnie do niedawna odbywał się jeszcze Kaziuczek – w podwileńskim Niemenczynie, gdzie Polacy stanowią zdecydowaną większość.

Co roku, mniej więcej w połowie stycznia, kiedy nie pamięta się już o Bożym Narodzeniu, po głowie zaczynają krążyć te same myśli. Zaczyna się niby przypadkowe sprawdzanie rozkładów kolejowych, telefony po przyjaciołach, również miłośnikach wszelkiego badziewia, opętanych tą samą manią, przymiarki do wyjazdu. Po raz pierwszy pojechałam do Wilna z Akademickim Klubem Turystyki Wschodniej, prowadzonym przez niezapomnianego Zbyszka „Ciukszę” Radaja, który miłością do podróżowania na wschód zaraził wiele osób, a w organizowaniu wypraw był po prostu geniuszem! Nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że zmienił w ten sposób nasze życie. Na początku wyjeżdżaliśmy więc autobusem w czwartek po południu, potem (bo było nam za krótko) w czwartek rano, aby być na miejscu pod wieczór i zdążyć jeszcze na cepeliny. Teraz, kiedy Zbyszka zabrakło, jeździmy w środę, pociągiem przez Kowno (na granicy trzeba się przesiąść do pociągu litewskiego, szyny na Litwie są przecież szersze). Podróż długa, trwa prawie cały dzień. Powrót przewidziany jest na niedzielę.

Pora roku nie sprzyja wyprawie. Jest bardzo zimno, znacznie zimniej niż w Polsce. Za Augustowem zaczyna się prawdziwy śnieg, a po przekroczeniu granicy w Ogrodnikach poza kilkoma miejscowościami widać już tylko puste, zaśnieżone pola, lasy i białe tafle jezior. Z rzadka małe drewniane domki i siedliska. Ze śniegu wystają wysokie trawy, trzciny, badyle – pod dostatkiem materiału na palmy. Widać też, że ludzie w tym kraju mają naturalną umiejętność obchodzenia się z drewnem. Ruch drogowy mały. Gdzieniegdzie przy szosie można kupić miotły z brzozowych witek – wyczekujący sprzedawcy palą obok ognisko. W pewnym miejscu przejeżdża się przez Niemen. Powoli wchodzi się w inną rzeczywistość – literacką. Z głębszych pokładów mózgu wyskakują na wierzch różne dziwne słowa: świronek, żywioła, blinczyki (nie mylić z blinami!) – okazuje się, że używa się ich naprawdę – oraz oczywiście wiersze. „Miasto bez imienia” jest już blisko.

W Wilnie o tej porze jest zawsze co najmniej kilka, jeśli nie kilkanaście stopni mrozu, na chodnikach zwały śniegu, lód, błoto. Trudno chodzić po mieście przez tyle godzin, przejmująco zimne są miejsca, które należy zobaczyć, lodowate kościoły, a trzeba jeszcze na Antokol, na Górę Zamkową, pod Trzy Krzyże, na Rossę... Chodzi się właściwie wszędzie na piechotę, więc kilkanaście godzin wędrowania wymaga samozaparcia – albo entuzjazmu... Ale wśród wszystkich tych cudowności w powietrzu zaczyna się już czuć wiosnę.

Pierwsze kaziukowe stragany rozstawiane są w piątek, wtedy po Starówce krąży jeszcze najmniej ludzi i trudno nawet wyobrazić sobie tłumy, jakie zjawią się tu w sobotę po południu. Jest to największy i najbarwniejszy jarmark, jaki widziałam w życiu, a znam ich sporo. Zadziwia mnie ciągle, jak niewiele tu plastiku i w ogóle rzeczy kiczowatych, chociaż oczywiście w ciągu dziesięciu lat, od kiedy tam jeżdżę, towary się zmieniają. Jeśli coś wpadnie w oko, należy od razu kupować – później ceny wzrosną, wprawdzie nieznacznie, ale upatrzonej rzeczy może już nie być – a przede wszystkim możemy się do niej nie dopchać. Po Kaziuku najlepiej chodzić samemu – każdy nowicjusz, choć z początku nie dowierza, szybko się o tym przekonuje. Można umówić się co jakiś czas w kawiarni, ale oglądać wszystkiego w towarzystwie po prostu się nie da. Mniej więcej co dwie godziny, zależnie od stopnia wytrzymałości na zimno, trzeba pójść do knajpy na gorącą herbatę, barszcz, kołduny albo bliny, a popić je najlepiej „Trzema Dziewiątkami”, czyli słynną nalewką „Trejos Devynerios”. Odsiedzieć chwilę w cieple, pochwalić się zakupami i tym, co się gdzie widziało – i dalej! Zresztą i tak ciągle spotyka się swoich, wiadomo przecież, kogo najbardziej interesują kowieńskie dzbanki w ciemnoniebieskiej polewie, a kogo len i kiszony czosnek w słoikach.

Ale przede wszystkim są palmy, we wszystkich rozmiarach i kolorach, od kilkucentymetrowych po olbrzymie. Uwite z przeróżnych traw, trzcin, części roślin i kwiatów, a nawet chronionego u nas widłaku. Jak opowiada znajoma palmiarka z Nowej Wilejki, co roku coś dochodzi: czarne olchowe szyszeczki, srebrniki Judasza albo jakieś nowe nieśmiertelniki. Palmy farbowane i naturalne, o kształtach prostych i wyszukanych. Nie wiem, na czym to polega, ale litewskie są inne niż polskie: wielokrotnie zdarzyło mi się, że byłam pytana o kupione przeze mnie palmy – po litewsku. Ktoś mi wreszcie wytłumaczył, że wybieram takie, które podobają się Litwinom. Oprócz tego można dostać wiązanki łodyg lnu – rośliny, z którą łączy tu ludzi jakaś tajemna więź... A także inne ozdoby z suchych badyli. Nie mogę zapomnieć straganu z przedziwnymi, bardzo nowoczesnymi ptakami i aniołami, wykonanymi z miękkiego sitowia, makówek, jarzębiny i traw przez jakiegoś młodego człowieka z głębokiej dzukijskiej wsi; jedna z jego kaczek do dziś wisi w moim oknie, chociaż straciła już swoją świeżość i zieloność.

W Internecie można obejrzeć film dokumentalny, nakręcony w 1936 roku przez Niemców1. Widać na nim rzeczy prawdziwe i odwieczne. Smorgońskie obwarzanki i piernikowe serca z napisami. Konie na biegunach. Kałamaszki. Drewniane beczki i cebrzyki. Krzesła, stołki i kwietniki. Lniane tkaniny o tradycyjnych wzorach. Wieniki z brzozowych i dębowych gałązek, potrzebne w bani. Te rzeczy ciągle są, a także mnóstwo innych, również prawdziwych, jak domki lęgowe dla ptaków, suszone zioła, gliniane dzwoneczki, filcowe kapcie i skarpety, tradycyjna ceramika z Plunge (brązowo-biała, z charakterystycznymi motywami w kształcie drzewek), kiełbasy, kindziuki i wędzone świńskie uszy (na zagrychę do piwa), kaczałki do jajek; może się też trafić najprawdziwsza rózga albo zapustna maska. Bursztyn we wszystkich odcieniach: od najdroższego białego po prawie czarny. Był kiedyś stragan z wyrobami blacharskimi – wszelkie przyrządy kuchenne, formy do ciast i maleńkie foremki do wycinania ciasteczek. I niezliczone stragany garncarskie – nie tylko tradycyjne, bo stoi przy nich wielu studentów wileńskiej ASP. Najlepsze rzeczy można kupić za grosz (czyli „po litu”, lit to trochę więcej niż złotówka, chociaż ostatnio wszystko podrożało) od prostych ludzi: serwetki robione na drutach z szarego lnu oraz pasma przędzionych w domu lnianych nici, wałki do ciasta, tłuczki i łyżki o wymyślnych kształtach (na przykład zawiązane na supeł) z drewna jabłoni, orzecha czy dębu, koszyczki z łyka, fujarkę z nieokorowanej gałązki z ozdobnymi nacięciami. Zawsze kupuję coś od dzieci. Napływają tu też rzeczy z całego byłego imperium, jak dziwne łubiane walizy, kufry i pudła, wyrabiane na Łotwie i w Estonii czy tajemnicze dalekowschodnie maści i balsamy. Z Uralu co roku przyjeżdża kobieta z naręczem słynnych orenburskich chust i szali z cieniutkiej koziej wełny (prawdziwe muszą przejść przez obrączkę). Są bardzo drogie, ale warte tej ceny. Po głównym trakcie krąży orszak Hare-Krisznowców, grają uliczni grajkowie, a na placu Ratuszowym trwają występy zespołów ludowych i czynne są knajpy z tradycyjnym jedzeniem. Pomiędzy stosami wełnianych i lnianych krajek widziałam nawet wąską pąsową życzkę, sprzedawaną na metry (niezorientowanych odsyłam do Żmuta Jarosława Marka Rymkiewicza). Ale nie wszystko trzeba kupić – może wystarczy, żeby pozostało w literaturze...

No i wokoło jest przecież samo Wilno: Ostra Brama, klasztor bazylianów, budynek Teatru „Reduta”, miejsce z najpiękniejszym widokiem na Wilenkę i Zarzecze, tam, gdzie Zaułek Kazimierzowski dochodzi do Bakszty i gdzie najlepiej słychać wszystkie dzwony – zupełnie jak w wierszu Miłosza. I tablica z przejmującym napisem, nad bramą domu, z którego Mickiewicz wyjechał, „opuszczając Wilno na zawsze”... Po ulicach chodzi się jak po żywym micie, śladami poetów.

Jeszcze tylko muszę kupić koszyk – zwykły, ze świeżej zielonej albo żółtawej wikliny, która wkrótce zbrązowieje – zapakować palmy i to, co zawsze stąd wożę: czarny żytni chleb, sery z kminkiem (takie same musiały się suszyć na sernicy, której upadek zadecydował o losach bitwy z Moskalami w Panu Tadeuszu), čiobreliu arbata, czyli herbatę z cząbru (po bliższym przyjrzeniu okazuje się on tymiankiem, a więc czemborek u Konwickiego to zapewne po prostu macierzanka!), przyprawy do babki ziemniaczanej i ostatnie odkrycie – żurawinę w cukrze. Chociaż od dawna wydaje mi się, że mam już wszystko, co chciałabym stąd mieć – bagaże są ciężkie. Ale przyjadę znowu, bo mam jeszcze wiele spraw do załatwienia. Za rok będę na pewno.



1 —> Część pierwsza, —> Część druga



 <– Spis treści numeru