Nie tak dawno, bo we wrześniu 2009 roku, powstało w Wilanowie
Stowarzyszenie „Genius Loci” – a swoje zadania określiło wyraźnie
podwójnym tytułem inauguracyjnego sympozjum „Kultura pamięci –
kultura przestrzeni”. Kiedy zaproponowano mi przygotowanie
wprowadzenia do części obrad poświęconej pamięci, pomyślałem sobie: oto
jeszcze jedna inicjatywa, która świadczy o żywotności myślowej polskiej
inteligencji, o trwaniu intelektualnych nadziei, o potrzebie
komunikacji. Nie sposób bowiem myśleć czy mówić o kulturze pamięci
w oderwaniu od pytań dotyczących inteligencji.
Całe społeczeństwo uczestniczy w procesach pamiętania i zapominania.
Są jednak wśród milionów takie jednostki, które czują, że wiedzą lepiej,
co powinno być pamiętane, jak pamiętać, jak wyrażać pamięć. Są wśród
milionów jednostki wyróżnione podwójnie – zdobyły taką pozycję, że
słucha się ich głosu – to jedno. A drugi wyróżniający je rys – to
poczucie misji, poczucie, że nie wolno milczeć, nie godzi się opuszczać
rąk. Te jednostki to inteligencja, część elit, która nie zabiega
o przywileje, a gotowa jest do ofiar.
Powyższe linijki nie mówią jednak do końca, kim są inteligenci –
strażnicy pamięci. I dlatego chcę tu przypomnieć pewien nieco
poetyzujący, nieco żartobliwy tekst, który napisałem sam dla siebie dwa
czy trzy lata temu, kiedy próbowałem wyperswadować sobie zabranie głosu
w medialnej dyskusji na temat roli i losu polskiej inteligencji.
Inteligenci są jak Cyganie. To pozór, że są sumieniem i mózgiem
narodu. To pozór, że między nimi a resztą następuje ciągła wymiana
krwi, dyfuzja myśli, osmoza tradycji i obyczaju. Są na miejscu, ale są
obcy. Należą do ogromnych, przekraczających granice wspólnot.
Rozmawiają z kimś z Kalifornii, kimś z Chabarowska, kimś z Clermont-
Ferrand, a potem na klatce schodowej dziwią się ukłonom sąsiadów.
W labiryntach świata rozpoznają swoich po tajemniczych emblematach
i tatuażach, nie zamieniwszy słowa zaczynają grać tę samą melodię.
Są naznaczeni tęsknotami, których nie są w stanie przekazać narodowi,
naznaczeni nostalgią za illo tempore, złotym wiekiem, którego
nigdy nie było. Są pewni własnej wyższości i głęboko zranieni poczuciem
krzywdy. Karmią swoje biedne serca piołunem zazdrości. Nawet gdy nikt
ich nie wypędza, opuszczają z rozpaczą w sercu okolice, które ukochali.
Kochają tabor, głuchy głos kopyt stępa na leśnych drogach i zapach
akordeonu uciszonego nagłą ulewą. Polska, jagielloński tabor, wróżby
zawsze prawdziwe, dzwony wawelskie, kazania sejmowe, patelnie cygańskie
wieczne, drzwi gnieźnieńskie, kremówki wadowickie, ich niebo brukowane
słusznymi przymiotnikami.
Pod teatralną pełnią wjeżdżają na oklep w srebrną rzekę dziejów
powszechnych.
Jeśli giną, ich ciała są lekkie jak skóra, którą zrzucił wąż, gęsto
zapisane nieczytelnymi testamentami.
Głęboko skłóceni, widzą w sobie nawzajem zdrajców, wrogów, szaleńców,
fałszywych proroków. Dzielą się na grupki, wyznaczają hierarchie i od
razu przystępują do spisku przeciw hierarchiom, nocą dręczeni wyrzutami
sumienia, przerażeni swoim nieposłuszeństwem i podłością. Kełderasze
urągają Łakatoszom i Lowarom, a oni wszyscy za nic mają Cyganów
Wyżynnych. Tylko jedno ich może połączyć – pogarda dla Cyganów
Karpackich i Bałkańskich. Tak samo inteligenci dmowscy nie pojmują
inteligentów aszkenazyjskich, inteligentów KUL-owskich, awszyscy
nienawidzą inteligentów sefardyjskich, KIK-owskich i inteligentów
technicznych typu brwinowskiego. Wszyscy znają język cygański, ale nie
pojmują swoich głosów, nawet gdy do siebie przemówią. Podzieliły ich
żargony i szyfry, systemy zaklęć i rytualnych deklamacji. Naród słyszy
ich dyskurs, ale nie rozumie, a oni nie są w stanie wytłumaczyć mu
siebie. Wszyscy jednak wierzą w swoją wiedzę i talenty, każdy Cygan
jest niezrównanym jeźdźcem, wirtuozem skrzypiec równym Paganiniemu,
kotlarzem znającym tysiącletnie sekrety rzemiosła.
Każdy inteligent jest poetą, aktorem, mówcą, politykiem, profesorem,
kapłanem. A każda Cyganka potrafi tańczyć, śpiewać i wróżyć.
Boją się władzy, wiecznie pewni swojej nieprawości i win, a do tego
podoba im się oliwny błysk broni i elegancja munduru.
Każdego prześladuje lęk przed kompromitacją i impotencją. Dlatego
każdy sądzi, że już za następnym wzgórzem rewolucji, za zakolem
historii, jest ojczyzna normalności, gdzie on, inteligent, odnajdzie
swoje miejsce, szacunek i wynagrodzenie.
Nie wiedzą, że są już szczęśliwi.
Nie ma ich zresztą, przeklętych, nie istnieją. Ale gdyby to była
prawda, cały świat przestałby istnieć. Ich drzemki biblioteczne
utrzymują jedną panewkę osi kosmosu, druga tkwi w ognisku cygańskim na
zielonej łące.
Dlatego wszyscy słusznie zazdroszczą Cyganom i inteligentom.
Kiedy pisałem ten tekst, nie znałem jeszcze świetnej książki Dym
się rozwiewa nauczyciela i przyjaciela Romów, Jacka Milewskiego –
ten tom opowiadań otworzył mi nową wiedzę o cygańskich dziwnościach
i tajemnicach, przypomniał o zasadniczej różnicy pomiędzy osamotnieniem
inteligentów a osamotnieniem Cyganów.
Cyganie uwolnili się od historii, uwierzyli, że do trwania i życia
wystarczy wierność obyczajowi, posłuszeństwo starszym. My, inteligenci,
nie możemy sobie wyobrazić wierności i posłuszeństwa bez sankcji
zakorzenionej w historii. Nie możemy sobie wyobrazić autorytetów bez
pamięci o zasługach albo o poniesionych ofiarach. Przeraża nas
zastępowanie autorytetów przez idoli, celebrytów – przychodzących
znikąd i znikających po sezonie.
Jako inteligent czuję się kimś przykutym do machiny pamiętania,
skazanym na jej obsługiwanie, odpowiedzialnym za rozpowszechnianie jej
wyrobów wśród tych, co wielbią tę machinę, i tych, którzy próbują ją
ignorować.
Aby uporządkować nasz namysł nad tym, w jaki sposób neurofizjologiczne
mechanizmy pamiętania cywilizowane są przez kulturę pamięci, chcę
zatrzymać się nad wypowiedzią pani profesor Elżbiety Skotnickiej-
Illasiewicz ze spotkania Klubu „Pochwała Inteligencji” w Wilanowie
w maju tego roku. Była to refleksja pani profesor po obejrzeniu
Drzewa Wiesława Myśliwskiego w reżyserii Stefana Szmidta –
a sam spektakl zamknął wieczór inaugurujący powstanie Stowarzyszenia
„Genius Loci”. Pani Skotnicka-Illasiewicz powiedziała: „My
mieliśmy ciągle pamięć przetrwania, a pamięć przetrwania siłą rzeczy
jest pamięcią, w której bardzo silnie dokonuje się eliminacji, ponieważ
chce się zachować. I to, co jest instrumentem przetrwania, jest
dobrą pamięcią. I wobec tego z tej pamięci eliminuje się to, co
jest złą pamięcią. Dlatego mamy taki problem w tej chwili jako naród,
żeby odbudować pamięć prawdziwą... To znaczy prawdziwej pamięci nie ma,
pamięć jest zawsze subiektywna...”.
Wsłuchując się w ten tekst, pojąłem: rzeczywiście mamy problem. I to
nie my jako naród, bo naród jest wobec tych spraw bierny, indyferentny,
działa instynktownie. Mamy problem jako gospodarze uniwersum
symbolicznego, jako inteligencja. Czy na pewno powinniśmy się zgodzić
na pamięć selektywną, na instrumentalizację pamięci, przystać na jej
subiektywizację, na obojętność wobec kryterium prawdy, pozwolić sobie
mówić: „prawdziwej pamięci nie ma”?
Próbując porządkować swoje myślenie o „kulturze pamięci”, muszę
zatrzymać się na dwu definicjach kultury. Obydwie pochodzą od wielkich
polskich filozofów. Stefan Świeżawski przywołał antyczną, pochodzącą od
Cycerona definicję, która orzeka, że kulturą jest to wszystko, co może
być nazwane cultura animae, wszystko, co służy wzrostowi duszy,
wszystko, co jest wzrastaniem duszy wzwyż. Owa „uprawa duszy” to
spojrzenie na wskroś personalistyczne.
Definicja Henryka Elzenberga jest odmienna. Dla niego kultura jest
próbą zmuszenia dziejów, aby służyły wartościom. Ta definicja widzi
kulturę nie jako przymiot osoby ludzkiej, ale jako coś, co przydarza się
wspólnocie ludzkiej w jej historycznym trwaniu.
Obie definicje są w subtelny sposób komplementarne – nie tylko
zamykają w sobie pewną przestrzeń spraw ludzkich, ale też zachęcają do
ich dialogicznego rozumienia.
Co przydarza się osobie, gdy odkryje, że jest we wspólnocie trudzącej
się, aby jej dzieje służyły wartościom?
Co dzieje się z taką społecznością, w której dbałość o wzrost duchowy
staje się udziałem wielu?
Osobiste lub wspólnotowe kultywowanie pamięci zawsze związane jest
z czasem i miejscem. Wspominam grupę polskiej inteligencji, do której
mówiłem – niedawno, w salonie Warszawy, pałacu Wilanowskim, jesienią
2009 roku. Czy jednak mówiłbym to samo do grupki innej inteligencji –
do tych, których spotykam podczas wytyczania Najdłuższej Ścieżki
Rowerowej Europy – szlaku wzdłuż wschodniej granicy? Czy to samo
mówiłbym nauczycielom z Horyńca, z Dłużniewa, z Hrebennego? Dobrze
czasem pomyśleć, że jest się kim innym, gdzie indziej. Wyobraźnia jest
istotnym składnikiem kultury. Wyobraźmy sobie – jesień roku 2009
przeżywamy jako nauczyciele w pewnej wiejskiej szkole.
W Przewodowie w gminie Dołhobyczów świat rozszczepia się na warstwy.
Była tu ukraińska wieś z prawosławną – niegdyś jednak unicką
– cerkwią. Polacy, którzy tu również mieszkali, chodzili
parę kilometrów do kościoła za górką, do Żniatynia, tak było przed
wojną, a także po niej, kiedy nie było tu już cerkwi ani Ukraińców.
Kościół katolicki pw. św. Brata Alberta w Przewodowie zbudowano
dopiero za III Rzeczpospolitej. Tam, gdzie ponad kościołem jest kawałek
ogrodu i kurnik, zaczyna się dębowa aleja. Bo był tu kiedyś dwór – po
tym dworze nie zostało nic poza aleją i Matką Boską na wysokiej kolumnie
– dziedzic postawił kolumnę na pamiątkę córki, która spadła z konia
i się zabiła. Podworskie są jeszcze stawy przy kościele. W sobotę
i w niedzielę na brzegu największego stawu zasiadają wędkarze. Nie
pytają nikogo o zgodę, bo oni są z bloków po PGR-ze, a za ich
pamięci stawy były już PGR-owskie. Po wysiedleniu Ukraińców, za
bierutowskiej władzy, założono tu, na czarnoziemach zachodniego Wołynia,
potężny PGR, mówiono o nim „Agromiasteczko w Przewodowie”. Z tego
czasu pochodzą dziesiątki zdewastowanych budynków gospodarczych,
widmowy, ziejący wybitymi oknami hotel dla sezonowych, sporo bloków
i bliźniaków mieszkalnych, a także dom kultury, czynny do dziś dzięki
gminnej dotacji. Są tam stoły pingpongowe, a dwie panie mają etat
i opiekują się dziećmi, które przychodzą rysować. Na rozległych polach,
na wołyńskich czarnoziemach, gospodarzy spółka polsko-zagraniczna.
Potrzeba jej tylko niewielkiej części budynków po PGR, zatrudnia garstkę
osób, bo robią maszyny. Na ścianach budynków są jakieś tablice
z europejskim wianuszkiem gwiazd, ale podejść nie można, bo brama
zamknięta i napis „Wstęp wzbroniony, teren prywatny”. Bliżej, przy
ruinach kotłowni i nieczynnej stacji paliw, w 2004 roku wmurowano
tablicę w sześćdziesięciolecie mordu. Bo w kwietniu 1944 Ukraińcy
zabili tu kilkanaście osób – „za to, że byli Polakami i mieszkali
na polskiej ziemi”.
Parę kilometrów dalej, przed cerkwią grekokatolicką w Liskach, która
dziś jest kościółkiem filialnym parafii Przewodów, znajduje się płyta ku
czci „86 osób, które zginęły tragicznie” – w kwietniu 1944. Ani
słowa o tym, co to były za osoby. Ludzie pamiętają, że to byli niewinni
Ukraińcy – winni bestialstw zdążyli uciec.
Jeszcze dalej w stronę Dołhobyczowa, przed szkołą podstawową
w Poturzynie mamy inny pomnik – Fryderyka Chopina – wzniesiony
w 1992 roku dla upamiętnienia pobytu kompozytora we dworze przyjaciela,
Tytusa Woyciechowskiego. Chopin gościł tu przez dwa tygodnie 1830 roku
i grywał na organach w kościele pw. św. Barbary w pobliskim Oszczowie.
Kościół, zniszczony podczas walk w 1944 roku, odbudowano znowu jako
drewniany. Nieopodal świątyni niedawne dzieje przypomina mogiła siedmiu
polskich żołnierzy z armii Hallera, którzy polegli podczas walk
polsko-ukraińskich w maju 1919 roku.
Domy i bloki w Przewodowie, w których mieszkają emeryci po PGR-
ach i ich rodziny, są porządne, z ukwieconymi ogródkami. Niektóre
błyszczą nową farbą, nowoczesnymi dachówkami, umytymi oknami. To domy
tych, co pracują w Niemczech, Belgii, Hiszpanii. Pamiętają, jak tam
ludzie mieszkają. Sąsiedzi starają się podciągnąć, nie chcą być gorsi
od tych, co wyjeżdżają, a gmina z Dołhobyczowa, która ma na uwadze
zbliżające się wybory wójta, odnowiła szkołę – wybudowaną już za III
Rzeczpospolitej, puściła przez wieś porządne chodniki, a nawet nasadziła
kwiatów wzdłuż chodników. Ludzie wiedzą, jak powinno być. Pamiętają,
co widzieli tam. To też element kultury pamięci.
W Przewodowie nie ma co robić, po ukończeniu gimnazjum młodzi
przeważnie wyjeżdżają, wracają rzadko. Myślę o tym, jaką pamięć stron
rodzinnych zachowują, jaką tożsamość mają ci nieliczni, którzy zostają
na miejscu, pracując w należących do spółek farmach albo
w gospodarstwach rodzinnych. Jaką historię, jaką pamięć mają przekazać
młodym nauczyciele? A jest wśród tych nauczycieli Ukrainiec uczący
angielskiego, Ukrainiec spoza Schengen, dojeżdżający z Sokala czy Rawy
Ruskiej, tam mieszkający z rodziną.
Ta ziemia – nasza czy zabrana? Tuż za granicą jest łańcuch
odebranych Polsce żydowsko-polskich miasteczek – Sokal, Waręż,
Bełz, Rawa Ruska. Ich mieszkańców przeważnie wymordowali Niemcy
w pobliskim Bełżcu, ale pamięta się udział ukraińskiej policji
w wyłapywaniu zbiegów z getta. Tak jak pamięta się wysiedlenie roku
1945 – 480 tysiące Ukraińców wypędzonych na wschód, akcję „Wisła”
– prawie 150 tysięcy Ukraińców, Łemków i Bojków wypędzonych na
zachodnie ziemie Polski. Czy pamięć historii tych stron nie jest dla
człowieka zbyt ciężkim brzemieniem? W Hrubieszowie przy obiedzie pytam
Pawła Ciesielczuka, teścia mojego kuzyna, o tamte czasy. Nie, nie czuje
żalu do nikogo. Tatusia Niemcy uratowali przed Ukraińcami. Ale siostra
teściowej, dziś osiemdziesięcioletnia, ta z Suhrynia, ona nie zapomni:
dwie noce przeleżała w bruździe, patrząc, jak płonie jej wieś, słyszała,
co się tam dzieje.
Czy można przypisać się do świata tak naznaczonego krzywdą, zemstą,
okrucieństwem, czy można kochać ziemię nasiąkniętą niesprawiedliwością,
cierpieniami i krwią? Czy Ciesielczukom, pogodnym i zasobnym hodowcom
fasoli i chryzantem, potrzebna jest kultura pamięci? Czy może bardziej
ludzka, bardziej potrzebna żywym, byłaby jakaś kultura zapominania?
Drewniana cerkiew grekokatolicka w Korczminie, datowana na rok 1531,
odnowiona sumptem grekokatolickiej diecezji lubelskiej, ma w sobie
doskonałość skrzypiec Stradivariusa. Według Emmanuela Levinasa
podstawowym przekazem semantycznym każdej ludzkiej twarzy jest wezwanie
„ty mnie nie zabijesz”. Słyszę, że to samo mówi smukła jak
karawela cerkiewka z Korczmina, płynąca przez stulecia przez wołyński
step wśród żagli jaworów. To samo chcieli zapewne powiedzieć ci, którzy
w 2006 roku postawili przy niej kamienny krzyż z dwujęzycznym napisem:
„PAMIĘCI ZMARŁYCH WSZYSTKICH WYZNAŃ I NARODOWOŚCI. WICZNAJA IM
PAMIAT' POKÓJ ICH DUSZY”.
Spróbujmy jeszcze doprecyzować pewne pojęcia i przyjrzeć się procesom.
Trzy podstawowe funkcje kultury to:
– łączenie jednostek we wspólnotę,
– nadawanie sensu przemijaniu, historii, cierpieniu, miłości,
– wywoływanie i sycenie głodu piękna, sensu, wspólnoty,
wywoływanie sytuacji, w której kultura nie tylko trwa, ale żyje, powiela
się, rozwija.
Kiedy wyliczamy te funkcje, od razu staje się jasne, że kulturowo
ukształtowane narracje o przeszłości – a więc kultura pamięci
– spełniają te funkcje. Ci, którym w sposób piękny,
emocjonalny, wiarygodny ukazano wiedeńską wiktorię Jana III Sobieskiego,
stanowią pewną wspólnotę.
Ludzie, przeżywający świadomość historycznego ukształtowania
przestrzeni w Kazimierzu Dolnym, wobec fary, kamieniczek Rynku, zamku,
baszty, bóżnicy, klasztoru, zamku w Janowcu odczuwają sens swojego życia
w historii, swojej obecności, godzą się z sensem przemijania.
Młodzi, którzy po obejrzeniu Muzeum Powstania Warszawskiego tworzą
piosenki o powstańcach, rysują komiksy, podejmują temat powstania
w filmie animowanym, przygotowują inscenizacje – oni wszyscy
przetwarzają impuls przeżycia kulturowego na życie kultury, rozwój,
powielanie motywów, wątków, form.
Tym, co wpływa na osobiste poczucie zakorzenienia w świecie, jest
współobecność trzech potężnych, dialogujących nurtów pamięci.
Jest narracja krajobrazu: murów, katedr, pomników, ruin, cmentarzy,
historycznych miasteczek, skansenów wiejskich.
Jest narracja rodzinna – opowiadająca, skąd się wywodzę,
objaśniająca na swój sposób narrację krajobrazu. Są albumy
fotograficzne, archiwa rodzinne, szuflady z pamiątkami.
Jest także potężna narracja mediów – przekazująca manipulacyjne
zamiary gestorów – a więc wielkich korporacji ekonomicznych, państwa,
partii politycznych, wielkich mafii przestępczych. Dla sprawy sprzedaży
towaru nie jest obojętne kulturowe ukształtowanie nabywcy.
Dla manipulacji decyzjami elektoratu nie jest obojętne kulturowe
zakorzenienie wyborcy. Partie odgrywają rozmaite spektakle dbałości
o politykę historyczną, chcąc się pokazać jako „bardziej
patriotyczne”, „bardziej realistyczne” czy „bardziej otwarte
na Europę”.
Media mają środki, aby gospodarować po swojemu w świecie kultury
wysokiej. Robią to nieustannie. Narzucają kulturze funkcję ornamentu,
części artystycznej rozmaitych działań politycznych i rynkowych albo
redukują ją do pewnej kategorii towaru rozrywkowego, rozrywki dla
bogatszych i lepiej wykształconych. Przekonują tłumy, że symfonie,
ikony, powieści, tragedie to tylko gadżety z wyższej półki
w SUPERMARKECIE KULTURY, towar jak inne towary.
Media nie są zainteresowane personalistycznym sensem kultury –
pokrewnym definicji Stefana Świeżawskiego, ani też wspólnotowo-
historycznym sensem kultury – opisanej definicją Henryka Elzenberga.
Co więcej, są wobec tych sensów organicznie wrogie. Świadoma siebie,
zakorzeniona w osobistej pamięci kulturowej osoba nie pozwoli sobą
manipulować, nie będzie bezkrytyczna wobec redukcyjnych zabiegów mediów.
Stawi opór, znajdzie pustynie ucieczki. Podobnie świadoma siebie
wspólnota rodzinna, plemienna, narodowa, religijna nie będzie bezsilna
i bezkrytyczna wobec obrazu świata i przeszłości narzucanego przez
media.
Czwarta narracja, narracja kultury wysokiej, jest w stosunku do trzech
poprzednich w pewnym sensie instancją odwoławczą, proponującą krytykę
przyswojonych treści, ich reinterpretację, dającą możliwość wielorakiej
egzegezy i osobistego komentarza. Ta narracja nie do wszystkich
dociera.
Jestem świadomy, że toczy się walka o to, czy pamięć zbiorową będzie
kształtować kultura pamięci czy manipulacja mediów. Centrum tej walki
stanowi strefa konstrukcji, rewizji, dekonstrukcji mitów, zastępowania
mitów wspólnotowych mitami cywilizacyjnymi.
To oczywiste – nie pamięta się rzeczywistości; przedmiotem pamięci
jest jakaś narracja o rzeczywistości, słowna, obrazowa, multimedialna.
Jeśli taka narracja jest emocjonalnie mocna, powszechnie narzucana,
jeśli jest tak dynamiczna, że uzewnętrznia się w rytuałach, emanuje
symbole – jest mitem.
W nas, a przede wszystkim wokół nas trwa kontredans mitów. Kulturowe
warsztaty mitologizacji i demitologizacji są nieustannie zagrożone
ingerencją mechanizmów promocji rynkowej i politycznej propagandy.
Inteligenci, ze względu na swoją misję odpowiedzialni za polską
mitosferę, cierpliwie przetwarzają mity w swoich twórczych pracowniach.
A jednocześnie ze względu na swój społeczny autorytet, ze względu na
swoją wiedzę, ze względu na talenty i doświadczenie, są nieustannie
kuszeni przez siły rynku i polityki, przykupywani, wciągani do pracy nad
produkcją maszyn zniewolenia – mitów cywilizacyjnych. I sprzedają
się, wypisują z inteligencji, głoszą, że ona się skończyła, że teraz są
oni – les cadres, white collars,
professionals.
Nie widzą, w jakim spektaklu uczestniczą, bo oddali już moc widzenia
przez ściany.