Domek przy Brzozowej
W Architekturze Podkowy Leśnej Grzegorz Grątkowski napisał:
Z lat trzydziestych pochodzi też kilka mniejszych obiektów, których
nie zaliczamy do architektury willowej, z racji innej funkcji. Były to
raczej domki weekendowe i letnie, o cieńszych ścianach, czasami
drewnianych (...). Miały też bardziej zróżnicowane, delikatniejsze
bryły, opracowane bardzo dekoracyjnie, dzięki czemu odznaczały się
wdziękiem i finezją.
W książce pana Grątkowskiego nie ma fotografii
ani informacji o moim rodzinnym domu znajdującym się przy ulicy
Brzozowej 18. W tej, głównej części miasta, jak w całej Podkowie,
dominuje architektura murowana. Drewniany, niepozorny, niewielki domek
wyróżnia się skromnością bryły i powierzchni mieszkalnej.
Zbudował go mój ojciec, Jan Kowalski. Był on inżynierem, zajmował się
projektowaniem instalacji sanitarnych, wodno-kanalizacyjnych.
Pracował w firmie „Radłowski i Spółka”. Wykonując przed wojną swój
zawód, otrzymywał zarobki, które pozwalały mu na to, by kupić w Podkowie
Leśnej działkę i wybudować dom. Rodzina mieszkała w Warszawie,
w kamienicy przy placu Zawiszy (po wojnie była tam siedziba „Expressu Wieczornego”),
budynek ten stoi do dziś.
Ojciec był zafascynowany Podkową Leśną, a znajomość z Baniewiczami,
Regulskimi, wspólne spotkania w ramach Automobilklubu (uwiecznione na
rodzinnych zdjęciach), spowodowały szybką decyzję. Poza tym w domu
zawsze obowiązywały zwyczaje wychodzenia na spacery do parku, do lasu,
a więc domyślam się, że nie tylko pod wpływem znajomych, ale
i z potrzeby zdrowego , przyrodniczego otoczenia rodzice postanowili
domek postawić. Budowę rozpoczęto w 1938 roku, a zakończono na wiosnę
1939 r. Domek miał być letniskowy, niewielki, trzypokojowy z kuchnią.
Oprócz ojca, który ze stolicy przyjeżdżał na budowę, prace nadzorował
też dziadek, Józef Błaszczyk. Sam sprawdzał zaostrzonym prętem, czy
robotnicy odpowiednio ubili trociny, czy prawidłowo wykonano izolację.
Domek miał być bardzo ciepły, solidnie uszczelniony. Szybko został
urządzony, wyposażony w stylowe, czeczotowe meble, obrazy.
Tata inżynier miał swój gabinet w hallu, na piętrze, tam stało jego biurko,
tam wykonywał projekty. Był miłośnikiem Piłsudskiego, więc oczywiście
na ścianie wisiał piękny portret Marszałka w złoconej ramie.
Zofia i Jan Kowalscy
Ale radość z plonu własnej pracy trwała krótko. Zaraz po wybuchu II
wojny światowej, we wrześniu 1939 roku ojciec zgłosił się jako ochotnik
do obrony Warszawy. Nie zobaczył już ani wymarzonego domku w Podkowie,
ani pozostawionej w stolicy rodziny. Zginął 27 września 1939 roku,
dzień przed kapitulacją Warszawy. Śmierć miała miejsce w okolicach ulicy
Chmielnej, wówczas zginęło wiele osób, co potwierdzali świadkowie. Brat
taty, Stanisław, który także walczył , po trzech miesiącach odnalazł
zwłoki i na własnych rękach wyciągnął Jana ze zbiorowej mogiły.
Przeprowadzono ekshumację. Jan Kowalski pochowany został na Cmentarzu
Wojskowym na Powązkach. Na zachowanej, pamiątkowej fotografii ma na
sobie mundur, a z boku paradną szablę. Wiem, że ojciec nie był
wojskowym i trudno jest mi ustalić, jaki mundur miał na sobie. W domu
mówiło się, że to uniform jakichś służb ochotniczych, do których zgłosił
się , aby bronić ojczyzny. Gdy po wojnie mama, (Zofia, z d.
Błaszczyk) snuła opowieści rodzinne, podkreślała, że ową szablę ukrywała
w podkowiańskiej piwnicy w obawie przed powojenną władzą. Różne symbole
patriotyzmu, polskości były przecież niszczone, zabierane. Dopiero mój
mąż, Jerzy, partyzant od „Ponurego” wczołgał się kiedyś do ciasnej
piwniczki i tę szablę wydobył. Ostrze do dziś jest niezardzewiałe.
Po śmierci ojca mama wraz ze mną na stałe przeniosła się do Podkowy
Leśnej. Tak jak wiele innych miejscowych domów i ten stanowił
schronienie, ratunek. Był pełen ludzi. Przebywali tu krewni, znajomi.
Tak samo było na pograniczu Owczarni i Podkowy u Stanislawa Kowalskiego,
który poszedł w ślady rodzonego brata i też zbudował dom. Jako dziecko
czułam się w czasie wojny w Podkowie bezpiecznie. Pamiętam jedną wizytę
Niemców w domu. Mężczyźni pochowali się na drzewa, matka kazała mi się
ukryć się w szopie. Ot, przechodzili tędy i nie mieli złych zamiarów.
Oczywiście słyszałam o aresztowaniach w Podkowie aktywnych ludzi
podziemia, ale życie naszej rodziny (poza wymienionym epizodem) nie
było narażone na niebezpieczeństwa. I tak, w miarę spokojnie żyli tu
bliscy aż do kolejnej, ważnej, historycznej daty – 1 sierpnia 1944
roku. Tego dnia mama pojechała do Warszawy, do teatru i już na wieczór
nie wróciła, bo wybuchło Powstanie. Nie było z nią żadnego kontaktu,
nie miałyśmy pewności, czy żyje. Została na placu boju, w cywilu, nie
należała do żadnej organizacji. Szła, gdzie było trzeba, do rannych
w szpitalach, kanałami, z meldunkami, tam, gdzie inni się bali lub nie
mogli. Gotowała dla całej gromady powstańców. Miała szczęście, nie
przytrafiło się jej nic złego. Mieszkając w kamienicy w Śródmieściu
mówiła, że nie zejdzie do schronu, bo lepsza śmierć od wybuchu bomby niż
od zawalonej kamienicy. Dzięki Bogu, przeżyła Powstanie. Potem
podzieliła los ewakuowanych mieszkańców stolicy i trafiła do obozu
w Pruszkowie, „Dulag – 121”. Tu także los był dla niej łaskawy.
Podczas akcji „na roboty” decyduje się opuścić obóz, bo wierzy, że
z transportu będzie łatwiej uciec niż stąd. I tak się staje.
W odległości 4 km od Dulagu nagle Niemiec zatrzymuje się przed grupą
i każe Polakom uciekać. Mama przypuszczała, że ktoś w tym gronie musiał
go wcześniej przekupić. Dzięki takim okolicznościom i z tej próby
wyszła zwycięsko. Ale gdy stanęła przed furtką własnego podkowiańskiego
domu, nikt jej nie poznał. Do dziś pamiętam słowa ciotki:
„–To jakaś starowinka. No, wpuścimy tę biedaczkę.”
Jako wdowa zaprawiona w boju szybko zaczęła zarządzać domem. Tak jak
wiele przedwojennych kobiet nie miała żadnego zawodu, ale miała wielki
dar w ręku – potrafiła szyć. Jeszcze jako panna lubiła to zajęcie.
Będąc jedyną żywicielką rodziny, zaczęła szyć dla innych.
W podkowiańskim domu, za kotarą zawsze stała maszyna, manekin, leżały
robótki, szpulki nici.
I znów los się do mamy uśmiechnął. Pewnego dnia, jadąc kolejką WKD
do Warszawy, spotkała panią Grabowską, założycielkę „ModyPolskiej”, znanej po wojnie, wspaniale,
jak na te czasy, prosperującej firmy odzieżowej „Moda Polska”. I , jak to często bywa, babskie
gadanie okazało się owocne. Pani Grabowska mieszkała w Podkowie Leśnej
i zaproponowała znajomej współpracę. Najpierw były to drobne zlecenia,
a wkrótce chlebodawczyni doceniła zdolności swej pracownicy i skierowała
mamę na odpowiednie kursy, powtarzając, że jako czeladnik pani Kowalska
marnuje się. Szybko pomogła jej stać się mistrzem krojczym. Uzyskawszy
odpowiednie kwalifikacje, mama do emerytury pracowała w „Modzie
Polskiej” , najpierw przy Marszałkowskiej, gdzie był ładny duży sklep
z pracownią krawiecką na górze, a potem na rogu Chmielnej i Nowego
Światu. Zawsze bardzo dobrze wyrażała się o swojej firmie.
Oprócz dobrej pracy zawodowej mama miała jeszcze wsparcie ze strony
koleżanek – wdów, które pomagały sobie nawzajem. Mamę cechowała
uczynność, życzliwość i uprzejmość. W każdej chwili była dla kogoś, kto
potrzebował pomocy i taką pomoc otrzymywała od przyjaciółek: pani
Walickiej (wdowy po rozstrzelanym przez hitlerowców dowódcy kompanii „Brzezinka”),
pani Osińskiej (jej mąż zginął w Katyniu), pani Pilchowej.
Wiele takich mocnych kobiet w Podkowie trzymało się razem, ratując się w trudnych, powojennych czasach.
Uczęszczałam do podkowiańskich szkół (u p. Knoff, przy Parkowej,
później przy Błońskiej). Chcąc pomóc pracującej matce, pani Walicka
z ciocią Stefą ustaliły, że najlepszym miejscem dla Elżuni będzie szkoła
w Zbilitowskiej Górze, pod Tarnowem, prowadzona przez Zakon Sióstr Serca
Jezusowego. Skierowano mnie tam do piątej klasy, niestety, tylko na
rok, bo zaczęło się upaństwowienie, stopniowo odbierano Zakonowi te
szkoły. Po powrocie z Sacre Coeur trudno było dostać się dziecku do
szkół podkowiańskich i w okolicy. Wreszcie, po wielu trudnościach mama
umieściła mnie w grodziskiej „czwórce”, daleko, za torami. Dalej
kształciłam się w Technikum Budowlanym, przy ulicy Górnośląskiej
w Warszawie, omijając jakoś nakaz rejonizacji. W warszawskiej szkole
patrzono dość podejrzliwie na mnie, jako tę z Podkowy – środowiska
głównie Armii Krajowej. Zdarzało się i później, że znajomi z pracy
przyjeżdżali do nas pod pretekstem spenetrowania środowiska, głównie
z Armii Krajowej i przez odmowę zapisania się do ZMP. Pracowałam cały
czas w branży budowlanej, w biurze projektów przemysłu fermentacyjnego,
przy ul. Nowogrodzkiej 22, obok Forum. Szkoła dała mi solidne
przygotowanie zawodowe.
W Podkowie Leśnej mieszkałam do 1959 roku. Po ślubie ze
świętokrzyskim partyzantem Zgrupowania „Ponury – Nurt”, Jerzym
Janczewskim przeniosłam się do Warszawy, ale w każdą niedzielę, wciąż
przyjeżdżaliśmy do mamy, na Brzozową. Podobnie siostry mamy, jedna
z Gdyni, druga z Łodzi również odwiedzały rodzinny dom.
W przeciwieństwie do wielu podkowiańskich willi nasz skromny domek nie
był objęty kwaterunkiem. Ocalał niezniszczony, niezdewastowany. Po
opuszczeniu gniazda przez dzieci mama zawsze wynajmowała pokój,
a ponieważ był to jej wybór, nie doznawała udręki kwaterunku, jak miało
to miejsce w innych miejscowych domach, gdzie zasiedlano większe domy
ludźmi przeważnie z marginesu. Trafiała na porządnych lokatorów. Dbała
o własność, przeprowadzała remonty. Babcine pokoiki były ulubionym
miejscem wypoczynku dla wnuków – Łukasza i Marcina, który nade wszystko
cenił swobodę u babci i do woli hasał po podkowiańskich ścieżkach na
rowerze, zgodnie z umową meldując od czasu do czasu dzwonkiem, że żyje.
Czuł się tu świetnie, może dlatego że warszawskie mieszkanie było
ciasne, a tu miał ogród. Uwielbiał przyjeżdżać do Podkowy i tak się
stało, że osiadł tu z rodziną na stałe. Natomiast mój młodszy syn,
Łukasz, pozostał w Warszawie. Obydwaj synowie wychowani na spotkaniach
świętokrzyskich partyzantów, pielęgnują pamięć po ojcu, uczestnicząc
w różnych uroczystościach członków zwyczajnych i nadzwyczajnych
Zgrupowania „Ponury – Nurt”. Łukasz pełni w tym kole funkcję
sekretarza.
Opowiadając o swoim życiu, chcę przypomnieć jeszcze kilka innych osób
ze środowiska podkowiańskiego, które szczególnie zachowałam w swojej
pamięci, m.in. księdza Franciszka Barańskiego, który udzielał mi
Pierwszej Komunii Świętej czy ubóstwianą wychowawczynię, panią
Buźniakową, dla której w czerwcu, idąc do szkoły, zbierałam dojrzewające
poziomki i z łodyżką kładłam jej na biurku, a także nauczycielki muzyki
– panią Zofię Lachertową i Zofię Mazurkiewicz (żonę dyrygenta,
kompozytora), która ilekroć spotykała moją mamę, zadawała to samo
pytanie: „Czy Ela gra?” Słysząc odpowiedź, załamywała ręce:
„Jezus, Maria, taki talent!” Widocznie doskonale pamiętała, jak
jej uczennica bez problemu obejmowała całą oktawę.
Elżbieta Janczewska